Читать книгу Berek - Marcin Szczygielski - Страница 13

III

Оглавление

Chło­pak ma na imię Łu­kasz. Fry­zjer. No, nie po­wiem, żeby to był szczyt szczę­ścia – nie wiem, czy chciał­bym mieć fa­ce­ta fry­zje­ra. Ale ge­ne­ral­nie robi wra­że­nie cał­kiem faj­ne­go go­ścia i jest taki słod­ki. Czę­stu­ję go traw­ką w ki­blu, za­cią­ga się nie­po­rad­nie. Mi­chał zmył się do domu z ja­kimś szczy­lem po­nad go­dzi­nę temu.

– Słu­chaj, już po ósmej! – wy­krzy­ku­ję, ze zdu­mie­niem spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – Chy­ba bę­dzie­my się zbie­ra­li, nie?

– No – mówi.

– Chcesz iść do mnie?

– A gdzie miesz­kasz?

– Na Ra­ko­wiec­kiej, rzut be­re­tem.

– Sam?

– Sam.

– Do­bra – wzru­sza ra­mio­na­mi.

Wy­cho­dzi­my z Toro. Jest ja­sny dzień, cał­kiem dużo lu­dzi na uli­cy, choć to nie­dzie­la. Nie lu­bię wra­cać z im­pre­zy o tej po­rze, dla mnie wciąż jest wczo­raj. Po­chmur­ne, sta­lo­we nie­bo, ale jak na kwie­cień jest dość cie­pło. Mi­ja­my plac Unii Lu­bel­skiej i Si­lver Scre­en. Łu­kasz nic nie mówi. Przy­glą­dam mu się ką­tem oka. W peł­nym świe­tle wy­glą­da rów­nie do­brze jak w pół­mro­ku klu­bu. Po­wie­dział, że ma dwa­dzie­ścia pięć lat, rap­tem czte­ry lata mniej ode mnie, ale czu­ję się przy nim sta­ro. Je­stem pew­ny, że mam czar­ne wory pod ocza­mi. Po­trze­bu­ję prysz­ni­ca. I snu, cho­ciaż nie wiem, czy uda mi się usnąć po tylu kre­skach. Na­cią­gam głę­biej czap­kę z dasz­kiem. Do­cie­ra­my na moje po­dwór­ko. Spo­glą­dam w górę na swo­je okno, wszyst­ko w po­rząd­ku. Okno po dru­giej stro­nie klat­ki scho­do­wej od­sło­nię­te. Pew­nie ten kur­wi­szon już po­le­ciał do ko­ścio­ła. Pie­przo­na ka­to­ho­licz­ka. W ca­łej ka­mie­ni­cy nie­mal wszyst­kie miesz­ka­nia są po­wy­naj­mo­wa­ne na biu­ra, w jed­nym ma ga­bi­net den­ty­sta. Dru­gie za­ję­te miesz­ka­nie jest na moim pię­trze i pech nad pe­cha­mi, że za­miast ja­kie­goś mi­łe­go chło­pa­czy­ny miesz­ka tam ten roz­wrzesz­cza­ny mo­her.

– Uwa­żaj! Gów­no – ostrze­ga mnie Łu­kasz, prze­ska­ku­jąc przez kupę le­żą­cą na chod­ni­ku.

Daję duży krok i za­trzy­mu­ję się przed drzwia­mi klat­ki scho­do­wej.

– Po­cze­kaj, mam po­mysł! – mó­wię, chi­cho­cząc.

Prze­szu­ku­ję kie­sze­nie, szu­ka­jąc ja­kie­goś ka­wał­ka pa­pie­ru.

Mam! Ulot­ka re­kla­mo­wa. Trzy­ma­łem ją w kie­sze­ni spodni na tył­ku, jest nie­co wil­got­na, ale bę­dzie OK. Przy­klę­kam na chod­ni­ku i sta­ran­nie zbie­ram psią kupę. Sta­ram się jej nie roz­ma­zać, żeby za­cho­wa­ła kształt.

– Po­je­ba­ło cię? – pyta Łu­kasz.

– Ale jaja! Zo­ba­czysz! – obie­cu­ję, za­śmie­wa­jąc się pra­wie do łez.

Otwie­ram drzwi na klat­kę jed­ną ręką, w dru­giej, wy­cią­gnię­tej da­le­ko przed sie­bie, trzy­mam le­żą­ce na kar­to­ni­ku gów­no. Pro­wa­dzę chło­pa­ka na moje pierw­sze pię­tro i przy­sta­ję przed wej­ściem do miesz­ka­nia tej suki. Kła­dę pa­lec na ustach i ci­chut­ko przy­kła­dam ucho do drzwi. Ci­sza. Na pew­no jej nie ma. Za­ło­żę się, że wła­śnie się czoł­ga przez nawę ko­ścio­ła na ko­la­nach albo leży gdzieś tam krzy­żem z wy­pię­tym dup­skiem. Po­chy­lam się i de­li­kat­nie strzą­sam psią kupę na tan­det­ną, wście­kle ko­lo­ro­wą wy­cie­racz­kę mo­he­ró­wy. Wy­da­je mi się to nie­sły­cha­nie za­baw­ne. Łu­kasz przy­glą­da mi się dziw­nie.

– Tu strasz­na kur­wa miesz­ka, na­le­ży jej się – tłu­ma­czę.

– Że­byś ty wie­dział…

W tym mo­men­cie pa­trzę na moje drzwi i sło­wa za­mie­ra­ją mi na ustach. Przez pra­wie całą ich sze­ro­kość bie­gną wy­pi­sa­ne czar­nym gru­bym mar­ke­rem sło­wa PE­DAŁ ŻYD. Sta­ję jak wry­ty. Łu­kasz za­czy­na chi­cho­tać – Lu­bią cię tu – mówi i do­da­je, śmie­jąc się: – Zo­sta­łeś zde­ma­sko­wa­ny.

Mam ocho­tę mu po­wie­dzieć, żeby się za­mknął. To są nowe drzwi ger­dy, la­mi­nat w ko­lo­rze buku. W ży­ciu nie zdo­łam do­czy­ścić tego na­pi­su! Będę je chy­ba mu­siał po­ma­lo­wać. Cho­le­ra, zu­peł­nie nowe drzwi, pra­wie dwa i pół ty­sią­ca zło­tych.

– Że­byś ty zde­chła – ce­dzę przez zęby.

Berek

Подняться наверх