Читать книгу Berek - Marcin Szczygielski - Страница 14
IV
Оглавление– Piękna msza – wzdycha Janka, kiedy wychodzimy z kościoła. – Przepiękna. Dzięki ci, Panie Boże, że nam dałeś takiego księdza.
– Oj, tak, tak. Cudowny człowiek – odpowiadam słabym głosem.
Kolana jeszcze lekko mi drżą. Zapinam płaszcz i poprawiam beret.
– Co ty taka czerwona jesteś? – pyta Janka. – Słabo ci?
– Czerwona? Ja? Coś ci się zdaje – wzruszam ramionami i pytam szybko: – Dzieciaki przychodzą dziś na obiad?
Jakby mnie to cokolwiek obchodziło. Ona i jej dzieciaki. Banda wykolejeńców, moim zdaniem. Ten jej Antek to wyjątkowa dupa wołowa. Marnie skończy. A ta mała bździągwa, którą sobie wziął! Chryste Panie, miej litość. Raz ją widziałam i w zupełności wystarczy. Nadęta, wymalowana cwaniara. Kolczyki miała do łokci, zupełnie jak dwie spłuczki do sedesu. Złapała go na ciążę, już ja znam takie jak ona. To coś, co nazywała spódnicą, ledwie jej cipę zasłaniało. Nie to co moja Małgosia. Małgosia nigdy by w czymś takim nie wyszła z domu.
– Nie – wzdycha Janka. – Antoś pracuje, mają teraz jakiś bilans czy coś. W firmie. Znaczy się, podliczają cały rok. Wiesz, bez niego to nic tam nie zrobią. Jest starszym koordynatorem produktu w Orange.
Wiedziałam! Wiedziałam, że to powie. Słyszałam już pięć milionów razy, czym jest ten jej garbaty owsik. Koordynator produktu! I co to niby znaczy? Zawracanie dupy kijem, jakby mnie kto pytał.
– A Joasia? – pytam.
– Joasia – Jance z miejsca rzednie mina. – Joasia wyjechała. Z Jasiem.
– Wyjechała? Dokąd?
– Na wczasy.
– Na wczasy? W kwietniu? Wiesz, no, dziwię się… Nieźle im się powodzi, skoro ona na wczasy w kwietniu wyjeżdża. Latem pewnie też pojedzie?
– Nie wiem.
– A kiedy wraca?
– Eee… Niedługo.
– Niedługo? Jak to? Nie wiesz, kiedy wraca? – pytam z zapartym tchem.
Ha! Puściła go w trąbę! Jak nic! Dzięki ci, Panie Boże, jest jakaś sprawiedliwość na świecie. Muszę zadzwonić do Ninki, jak tylko wrócę.
– Nie wiem dokładnie. Nie pytałam.
Akurat! Nie pytała! I już w to wierzę. Mała, cwana bździągwa wycyckała, co było do wycyckania, i zwinęła żagle. Wiedziałam, że tak będzie! Zresztą co jej się dziwić. Ten Antek to cielę, a nie chłop.
– Ojej… – mówię, robiąc na pokaz zmartwioną minę.
– Coś mi się zdaje.
– Niech ci się nie zdaje! – błyskawicznie przerywa Janka. – Wszystko dobrze. Joasia była zmęczona i musiała pojechać odpocząć, do mamy.
– Do matki? Wyjechała do matki? A mówiłaś chyba, że na wczasy.
– Wczasy-srasy! Ona jest ze Świnoujścia! Tam cały czas są wczasy. To nad morzem.
– Przynajmniej tanio ją to wyniesie, jak do matki pojechała – mówię pojednawczo.
Janka zaciska usta w wąską kreskę. Ninka trupem padnie, jak jej wszystko opowiem.
– A jak Małgosia? – pyta, kiedy skręcamy w Rakowiecką.
– Świetnie – mówię z satysfakcją.
– W pracy dobrze?
– Dobrze.
– Klienci są?
– Są.
– Bo, wiesz, teraz ludzie to ubrania głównie w lumpeksach kupują. Jak kto ma wydać sto złotych na kurtkę w normalnym sklepie albo dziesięć złotych w lumpeksie, raczej pójdzie do lumpeksu. Ludzie się teraz tacy chytrzy zrobili.
– U Małgosi dobrze.
– Ach tak – mówi Janka. I dodaje po namyśle: – Ale w końcu, jak przestaną kupować, to straci pracę. I nie wiadomo, co będzie.
Już ja wiem, co będzie. Jej Antek weźmie rozwód, tyle będzie. Ale wstyd!
– A za mąż się nie wybiera?
– Kto?
– Małgosia.
Żeby cię pokręciło, wścibska krowo.
– Na razie nic nie mówi.
– No bo to wiesz, jakby późno się robi. Trzydziestkę już ma.
– Ma. No i co?
– Szanse małe.
– Na co małe?
– Na ślub. I dzieci.
– Teraz wszystkie później wychodzą za mąż. I dzieci później rodzą. Medycyna idzie do przodu.
To jej skutecznie zamyka gębę. Docieramy na nasze podwórko.
– Wejdziesz na kawkę? – pytam dla przyzwoitości. Najchętniej już bym zadzwoniła do Ninki. Poskręca ją, jak się o wszystkim dowie. Nie mogę się doczekać.
– A wiesz, że chętnie.
– Tak?
Czy ona swojej kawy w domu nie ma, czy co? Zawsze taka była – wszystko na krzywy ryj. Wyciągam klucze z torebki i mówię:
– Jak miło.
Spoglądam w górę na swoje okno. Wszystko w porządku. Zerkam na okno po drugiej stronie klatki schodowej. Żaluzje oczywiście zaciągnięte. Zboczeniec już wrócił. Całą noc pewnie się gdzieś gził z takimi samymi jak on. No bo co innego tacy robią? Wąchają sobie tyłki albo coś w tym stylu. Że też nikt z tym nie zrobi porządku. Dlaczego, pytam ja się kogo, jedyny sąsiad, jaki mi został w tej kamienicy, to zboczony pedał? I żyd, jak nic. Otwieram drzwi na klatkę schodową i prowadzę Jankę na moje pierwsze piętro.
– No a jak z tym dewiantem? – pyta, gdy docieramy do podestu.
– Szkoda słów – odpowiadam.
– Oj, masz z tym krzyż pański, masz. Nie wiem, co ja bym zrobiła, gdyby mi coś takiego za ścianą mieszkało.
– Co byś zrobiła? Nic byś nie zrobiła! – ściągam usta.
– Z dozorcą rozmawiałam. I w administracji. A policję dwa razy już wzywałam. I nic. A ja wszystko słyszę!
– Co słyszysz?
– Co on tam robi. Z innymi.
– O Jezusie! Co robi?
– Świństwa. Mordy drą tak, że aż się niedobrze robi.
– O matko przenajświętsza! Ale co dokładniej?
– Lepiej nie wiedzieć – mówię ściszonym głosem. – Ale te odgłosy.
– Tfu! Święci pańscy! – Janka przystaje w połowie schodów. Jest całkiem purpurowa. Jak nie schudnie, marnie to widzę. – A jakie te odgłosy?
– Takie, mówię ci, za… – przerywam, bo docieramy już pod moje drzwi. Coś jest na wycieraczce. – A co to mi tu leży? Co to jest? Kamyki jakieś, czy co? Skąd to się tutaj.
Pochylam się nad wycieraczką. Jest prześliczna. Widać na niej mały domek za zielonym płotkiem. Na górze świeci słonko, a na dole jest duży napis „Welcome”. Kupiłam ją w Tesco dwa tygodnie temu. Za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt. A to, co na niej leży, to nie są kamyki.
– O Boże! – wykrzykuje Janka. – To gówno! Ktoś ci narobił na wycieraczkę! Ani chybi pies.
– Rany boskie! Ale skąd to? Przecież w tym domu żadnych zwierząt nie ma.
– Kot jakiś pewnie wlazł. Przez piwnicę. Niedobrze mi! – oznajmia Janka.
– Nowa wycieraczka! I co ja zrobię? Ale jak kot… – odwracam się na pięcie i spoglądam na drzwi do mieszkania tego pedała. – Żaden kot! To jego sprawka!
– Jego? O Boże! Nasrał ci na wycieraczkę! Nasrał! Do czego to dochodzi! Zwymiotuję chyba.
– Ja z tym zrobię porządek – syczę przez zaciśnięte zęby.
– Żeby człowieka we własnej kamienicy takie coś spotykało. Gówno na progu mi zrobił! Ale smród!
– Och, och… – wykrzykuje Janka, przyciskając dłoń do tych swoich olbrzymich cycków. – Słabo mi.
– Przestań – mówię twardo. – Co ty, gówna nie widziałaś?
– No. No wiesz! – Janka przygląda mi się szeroko otwartymi oczami. Przynajmniej przestaje jęczeć. – To ja tu z dobroci serca tak, a ty.
– Bierz z tamtej strony – pochylam się nad wycieraczką i łapię ją za dwa rogi.
– Co chcesz zrobić? – Janka pochyla się z niemałym trudem. – Trzeba by odmoczyć chyba.
– Dobra, trzymaj. I chodź – kiwam głową w stronę drzwi po drugiej stronie podestu. Stajemy pośrodku korytarza. Zaczynam kołysać wycieraczką. – I raz! I dwa! I trzy!
Na trzy zrzucamy gówno. Leci małym łuczkiem, uderza w drzwi i z pacnięciem spada na wycieraczkę Sieniawskiego. Janka zaczyna chichotać.
– Ty to jesteś! – mówi z uznaniem. – Ale się zdziwi.
– Mam nadzieję, że w to wdepnie – mówię mściwie. – Za moją krzywdę.
– Ha – Janka klaszcze w tłuste dłonie. – A co to tu namazane?
– Nie wiem. Chodź, idziemy na tę kawę.
– Ale ktoś mu coś namazał.
– Różni tu tacy przychodzą, pewnie który namazał. Nic mi do tego. Chodź.
Jasne, że namazane. Sama namazałam. Zresztą jego własnym pisakiem, który znalazłam na schodach. Pewnie go zgubił. Bardzo porządny pisak, gruby. Wygląda na zagraniczny. Pół nocy przez tego śmiecia nie mogłam zasnąć. Muzyka waliła tak, że aż mi szklanki na półkach dzwoniły. Wylazł grubo po północy i jak tylko usłyszałam, że drzwi trzasnęły, wyszłam w podomce i napisałam, co napisałam. Rano nawet żałowałam trochę, ale już nie żałuję. Chce wojny, będzie wojna.