Читать книгу Ludzkie potwory - Nikki Meredith - Страница 7
1
Café Formosa
Оглавление1995
Weszłam do Formosy, przyzwyczaiłam oczy do ciemności i rozejrzałam się po wnętrzu w poszukiwaniu George’a, z którym byłam umówiona. Działo się to w 1995 roku, zbierałam materiały do tekstu o osiadłych Romach, a mój rozmówca z północnej Kalifornii był jednym z nich. Chciał się spotkać w Hollywood, bo nie sięgał tam autorytarny wzrok patriarchy jego rodu. Zaproponowałam Formosę, bo lokal był położony blisko miejsca, gdzie mieszkał George, a przynajmniej gdzie utrzymywał, że mieszka. Ponadto był to jedyny bar, do którego nadal przychodziłam po tym, jak przed trzydziestoma laty opuściłam miasto, porzucając spędzoną tam młodość i podawane w tym lokalu złe jedzenie.
Nigdzie go nie dostrzegłam, więc usiadłam i bezmyślnie wpatrywałam się w mecz tenisowy w powieszonym nad barem telewizorze. Dosiadł się do mnie pulchny mężczyzna pod pięćdziesiątkę, który najwyraźniej czuł się trochę nieswojo w nakrochmalonej koszuli i garniturze w prążki. Zamówił piwo Anchor Steam i spytał barmana, czy nie mógłby zmienić programu na relację z procesu O. J. Simpsona – prośba ta mnie zaintrygowała. Nawet w Los Angeles większość miała już dość sądowych perypetii futbolisty; kryminolog Dennis Fung w kółko ględził o tym od kilku dni i wszyscy poza najzagorzalszymi fanami tego rodzaju sprawozdań zdążyli już odpaść.
Barman – szczupły, trzymający się prosto mężczyzna w stroju kelnera z czasów, gdy gwiazdy filmowe, których zdjęcia z autografami wisiały na ścianach, były u szczytu sławy – podał mu pilota. Mężczyzna zmieniał kanały, dopóki nie usłyszał słów „zbrodnia stulecia”. Nie był to jednak Dennis Fung. Zamiast niego na ekranie pojawiła się ładna kobieta, która przypominała nieco Mary Tyler Moore. Mówiła o skrusze i wyrzutach sumienia. W 1969 roku wraz z trzema innymi osobami zamordowała małżeństwo – trzydziestodziewięcioletnią kobietę, matkę dwojga dzieci, i jej czterdziestoczteroletniego męża.
– Kto to? – zapytał mój sąsiad przy barze.
– Leslie Van Houten – odpowiedziałam. – Jedna z kobiet Mansona.
Zobaczyłam ją po raz pierwszy od ćwierćwiecza. Ze wszystkich zabójców to ona stanowiła dla mnie największą zagadkę. Być może z powodu swojego rześkiego wyglądu, sarnich oczu i uroczej twarzy.
Opowiadała, że w miarę upływu czasu coraz trudniej przychodziło jej pogodzenie się z tym, czego się dopuściła.
– Pani LaBianca była wtedy młodsza, niż ja jestem teraz. Odebrałam jej te wszystkie lata życia.
Oglądaliśmy poświęcony Charlesowi Mansonowi dokument pod tytułem Journey Into Evil [Podróż do zła]. Pokazywano ujęcia z przeprowadzonych w więzieniu wywiadów z dwiema wspólniczkami Mansona: Patricią Krenwinkel i Leslie Van Houten. Obie wyrażały skruchę.
– Bzdury – odezwał się siedzący obok mnie mężczyzna. – To tylko gra. One są chore, jak i cała ich reszta.
Potem w telewizorze pojawiła się diaboliczna twarz Mansona, który oświadczył, że nie odczuwa absolutnie żadnych wyrzutów sumienia.
– Ej, kobieto, nie marszczy mi to czoła, wcale – odpowiedział na pytanie o to, co sądzi o zamordowaniu Sharon Tate.
Ciągnął dalej ten swój bełkot, ale gość przy barze okazał się bardziej zainteresowany najnowszą rozprawą stulecia, więc przełączył program na Dennisa Funga. Po półgodzinie odpuściłam ze swoim Romem i wyszłam na popołudniowe słońce.
To był luty i jeden z tych rzadkich w Los Angeles dni, gdy powietrze jest rześkie, niebo przybiera kolor chabrów, a wiechcie palm wydają się aż za bardzo impresjonistycznie rozmazane. Wyznaczające granicę miasta wzgórza Santa Monica były doskonale widoczne. Przypomniałam sobie, jak przed laty spodobało mi się wygłoszone przez kogoś podczas przyjęcia w San Francisco stwierdzenie, że nigdzie na świecie ocean i góry nie stykają się w tak okropny sposób jak w Los Angeles.
Wyprowadziłam się z miasta z błahych powodów, czyli zatłoczonych autostrad, wszechobecnych galerii handlowych, morza asfaltu i zatykającego dech w piersi powietrza. Zarazem jednak uciekałam przed czymś, co sprowadziło tutaj moich dziadków na początku XX wieku – przed poczuciem nieograniczonych możliwości. Los Angeles od zawsze było miejscem, w którym można sobie pozwalać na eksperymenty, na porzucenie przeszłości. Jednak przestrzeń, która tak łatwo poddaje się przemianom, jest z natury efemeryczna, a kiedy dojrzewałam, jej chwilowość wydawała mi się zbyt gwałtowna.
Teraz jednak poczułam do tego miasta nieopisaną tęsknotę. Już nie smog, ale tutejsza atmosfera – zapach jaśminu pod wieczór, obskurne bary, czerwone kwiaty hibiskusa, tutejsze domy – bolała mnie z każdym kolejnym oddechem. Świat, który niegdyś wydawał się ulotny, stał się trwały jak skała.
Szłam Formosa Avenue, mijając budynki Warner Hollywood Studio, firmy zajmujące się dostarczaniem kostiumów i postprodukcją czy otynkowane domy z ogródkami i kratami w oknach. Nawet w okresie świetności Hollywood ta okolica była jego podbrzuszem. Myślałam o kobietach Mansona i o tym, jak gość w barze tak bezpardonowo nazwał je „chorymi”. Jego charakterystyka i tak była o niebo łagodniejsza od tej, którą prokurator Vincent Bugliosi podał w Helter Skelter – swojej bestsellerowej książce poświęconej tym mordom. Przedstawiając sądowi sprawców, nazwał ich ludzkimi potworami, zmutowanymi osobnikami bez serca i duszy.
Helter Skelter przeczytałam w 1975 roku, kiedy tuż po urodzeniu drugiego dziecka siedziałam w domu z zamiarem rozkoszowania się leniwie płynącymi dniami. Przyjaciel podarował mi egzemplarz książki z adnotacją „dla rozrywki, gdy będziesz karmić”. Mój mąż uważał wprawdzie, że do mojej noworodkowej biblioteczki dałoby się znaleźć coś bardziej odpowiedniego, ale cóż, od dawna dzieliłam z tym przyjacielem zainteresowanie morderstwami.
Poznaliśmy się w ośrodku opiekuńczo-wychowawczym przy realizacji programu dla młodzieży po pierwszym epizodzie schizofrenicznym. Byłam wtedy szefową tego projektu i pracownicą socjalną ze specjalizacją w psychiatrii, on zaś odbywał staż niezbędny do uzyskania stopnia doktora psychologii. Oboje interesowaliśmy się zaburzeniami w strukturach życia rodzinnego, a przecież młodzi ludzie z kręgu Mansona odrzucili swoje dotychczasowe rodziny, by utworzyć nową, własną. Ostatecznie doprowadziło to ich do przedefiniowania więzi rodzinnych i w konsekwencji zostali odarci z podstaw człowieczeństwa.
Jacob, który podarował mi tę książkę, wiedział, że interesuję się tą sprawą z przyczyn bardziej osobistych. Chodziłam do liceum Hollywood High, gdzie poznałam dwie kluczowe postaci z historii opisanej w Helter Skelter – Stephena Kaya, młodego zastępcę prokuratora okręgowego, który podczas procesu pomagał Vincentowi Bugliosiemu, i Catherine Share vel Gypsy (Cyganka), która wynajdywała młode kobiety do sekty Charlesa Mansona.
W mojej rodzinie też borykaliśmy się z podobnymi problemami, choć oczywiście nie przybrały one aż tak ekstremalnej formy. Mój brat odsiedział wyrok za napad rabunkowy i Jacob wiedział, jak mocno to na mnie wpłynęło. Podobnie jak członkowie Rodziny Mansona brat był dzieckiem rodziców z klasy średniej, którzy pokładali w nim wielkie nadzieje. Tak jak Leslie Van Houten cieszył się powszechną sympatią, był bystry, przystojny i przyjazny. On też przerwał studia i zagubił się życiowo, imprezował i zażywał środki halucynogenne. Zresztą opis ten pasuje do tysięcy dzieciaków z lat sześćdziesiątych, choć niewiele z nich popełniło przestępstwo takie jak mój brat, który napadł na starsze małżeństwo w ich domu. Osadzono go w California Institution for Men – kalifornijskim więzieniu dla mężczyzn w Chino, położonym zaledwie kilka kilometrów od zakładu, w którym wylądowała trójka kobiet Mansona.
Oprócz motywów czysto osobistych, które skłaniały mnie do zainteresowania się tą sprawą, miałam też mnóstwo powodów, by jej unikać. Jacob nie był ich świadomy, bo nie został jeszcze ojcem i miał niewielkie pojęcie o psychologicznej bezbronności karmiących matek. Helter Skelter rzeczywiście czytało się świetnie, jednak jej treść mnie przerażała, a sama książka stała się totemicznym ucieleśnieniem zła. W rezultacie nie byłam w stanie trzymać jej w tym samym pokoju, w którym przebywali moja nowo narodzona córka czy sześcioletni wówczas syn. Samo myślenie o tym, że można się dopuścić pozbawionego jakichkolwiek przesłanek aktu barbarzyństwa, jest szczególnie przerażające w sytuacji, kiedy buzują w nas hormony opiekuńczości i skupiamy się tylko na ochronie każdego oddechu swojego bezbronnego dziecka.
Niemniej źródłem moich lęków nie był Charles Manson, psychopata w starym stylu z newage’owym zadęciem. Ponieważ wyglądał na obłąkanego, łatwo było mi go zlekceważyć. Chodziło o kobiety. Ich pozorna normalność w połączeniu z okrucieństwem zbrodni i, jakby tego mało, ich zachowanie podczas procesu, szydercze kpiny z bólu i żalu odczuwanego przez bliskich ofiar, czyli w sumie dziesięć rodzin – wszystko to było całkowicie niezrozumiałe. A że znałam Catherine Share, najważniejszą w Rodzinie rekruterkę nowych członków, z czasów, gdy była bystrą, ładną i bez wątpienia atrakcyjną licealistką, tym bardziej zastanawiało mnie jej oddanie Mansonowi. Choć sama nie brała bezpośredniego udziału w morderstwach Tate–LaBianca, to za jego poduszczeniem popełniła inne przestępstwa.
W mojej głowie na opis ciężarnej Sharon Tate, która leżała w pozycji embrionalnej, z jedwabistymi blond włosami i w bieliźnie z kwiecistym wzorem, niemal niewidocznym pod warstwą krwi, nałożył się widok Leslie Van Houten, Patricii Krenwinkel i Susan Atkins, jak idą przez budynek sądu, podśpiewując piosenki Mansona, zupełnie jakby wybierały się na hipisowską imprezę. Obraz tych dziewcząt i brutalnych morderstw będzie pojawiać się w mojej świadomości i znikać z niej przez kilka kolejnych dekad.
Po popełnieniu zbrodni Tate–LaBianca Charles Manson osiągnął w Stanach Zjednoczonych status niemal mityczny. Dla zniechęconej młodzieży europejskiej i amerykańskiej stał się idolem, inspiracją, wiecznym buntownikiem bez powodu. Dla reszty z nas został, choć w swojej skarlałej formie, symbolem zła, jak Hitler. Choć on sam własnoręcznie nie zabił żadnej z tych siedmiu osób, zyskał większą sławę niż jakikolwiek inny seryjny morderca.
Jedną z niepojętych tajemnic Holokaustu jest niewysłowiona brutalność zwykłych Niemców – członków klasy średniej, którzy bezpośrednio i z bliska uczestniczyli w rzezi Żydów. Podobnie też nieprzemijający potencjał mitu Mansona ma swoje źródło nie tylko w jego zaangażowaniu w zabójstwa, ale także w sprawnym wyeliminowaniu człowieczeństwa u pozornie normalnych młodych ludzi, którzy na jego życzenie popełnili zbrodnie.
Z uwagi na skruchę okazaną przez Leslie Van Houten i Patricię Krenwinkel chciałam dowiedzieć się czegoś o drodze, którą przebyły, i o losach Susan Atkins, trzeciej z kobiet skazanej w tym samym procesie. Pamiętałam, jak obrońca Leslie Maxwell Keith prosił ławę przysięgłych: „spróbujcie przeanalizować jej przypadek, zamiast ją zabijać”. Orzeczono jednak karę śmierci – wyrok ten został zmieniony, kiedy Sąd Najwyższy Stanu Kalifornia uznał, że przepisy dotyczące najwyższego wymiaru kary były w ówczesnym ich sformułowaniu niekonstytucyjne (zobacz rozdział siódmy).
Czy zatem jej przypadek został przeanalizowany? Czy kobiety miały – jak utrzymywał Vincent Bugliosi – „głęboko w swoich duszach” coś, co popychałoby je do przemocy nawet bez pośrednictwa Mansona? Czy też były po prostu zagubionymi, podatnymi na wpływy młodymi dziewczynami, których umysły zdegenerowały się na skutek oddziaływania kombinacji czynników takich jak niepokoje społeczne, narkotyki i wyjątkowe zdolności manipulacyjne pewnego psychopaty? Jak zatem z perspektywy wieku średniego postrzegały to, że w dwie kolejne noce 1969 roku uczestniczyły w zabójstwie siedmiu nieznanych sobie osób?
Napisałam do Leslie Van Houten i Patricii Krenwinkel do California Institution for Women, więzienia dla kobiet w kalifornijskiej Fronterze, z prośbą o rozmowę. Z przyczyn, o których będzie jeszcze mowa, postanowiłam nie kontaktować się z Susan Atkins.