Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 10

II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 5

Оглавление

O tym, jak ze zmęczenia Boga powstaje świat

Bywa, że Bóg męczy się swoją światłością i ciszą, mdli go od nieskończoności. Wtedy, jak ogromna, wszechwrażliwa ostryga, której ciało, tak nagie i delikatne, czuje najmniejsze drganie cząsteczek światła, kurczy się w sobie i zostaje po nim trochę miejsca, gdzie od razu z zupełnie niczego pojawia się świat. Najpierw świat przypomina pleśń, jest delikatny i biały, ale rośnie szybko, pojedyncze nitki łączą się ze sobą, tworząc mocne poszycie. W końcu twardnieje i odtąd zaczyna nabierać kolorów. Towarzyszy temu niski, ledwie słyszalny dźwięk, ponura wibracja, która wprawia atomy w niespokojne drżenie. Z tego właśnie ruchu powstają cząsteczki, a potem ziarnka piasku i krople wody, które dzielą świat na pół.

Teraz jesteśmy po stronie piasku.

Widzimy oczyma Jenty niski horyzont i ogromne niebo, złote i pomarańczowe. Wielkie bulwiaste cumulusy odpływają ku zachodowi, jeszcze nieświadome, że za chwilę spadną w otchłań. Pustynia jest czerwona i nawet najmniejsze kamyki rzucają długie, rozpaczliwe cienie, którymi próbują się wczepić w solidną materię.

Końskie i ośle kopyta prawie nie zostawiają śladów, osuwają się po kamieniach, wzniecają trochę pyłu, który zaraz osiada i zakrywa każdą powstałą rysę. Zwierzęta idą powoli, z opuszczonymi głowami, zmęczone całodzienną podróżą, jak w transie. Ich grzbiety przywykły już do ciężarów, jakie nakłada się na nie każdego ranka, po nocnym postoju. Tylko osły robią każdego ranka raban, rozdzierając świt pełnym żalu i zdumienia wrzaskiem. Ale teraz nawet one, urodzeni buntownicy, zupełnie zamilkły, licząc na rychły odpoczynek.

Między nimi poruszają się ludzie, smukli na tle krągłych, zdeformowanych ładunkiem kształtów zwierząt. Jak wskazówki zegarów, które uwolniły się od swoich cyferblatów, teraz samowolnie odmierzają czas oderwany, chaotyczny, którego nie zdoła już poskromić żaden zegarmistrz. Ich cienie, długie i ostre, dźgają pustynię i drażnią zapadający zmierzch.

Wielu z nich odzianych jest w długie jasne płaszcze, na głowie mają turbany, kiedyś zielone, a dziś wyblakłe od słońca. Inni schowali się pod kapeluszami o dużych rondach i ich twarze wcale nie różnią się od cieni rzucanych przez kamienie.

To karawana, która kilka dni temu ruszyła ze Smyrny i zdąża na północ, przez Konstantynopol, i potem przez Bukareszt. Po drodze będzie rozdzielać się i łączyć. Część kupców odbije już za kilka dni, w Stambule, ci powędrują przez Saloniki i Sofię do Grecji i Macedonii, inni pozostaną aż do Bukaresztu, a jeszcze inni pójdą do końca, wzdłuż Prutu, do polskiej granicy i przekroczą ją, pokonując płytki Dniestr.

Na każdym postoju trzeba zdejmować z grzbietów zwierząt wiezione towary i przeglądać te, które leżą porządnie zapakowane na wozach. Niektóre z nich są delikatne, jak partia długich tureckich fajek; każda z nich pakowana osobno w pakuły i jeszcze dokładnie obwiązana płótnem. Jest także trochę tureckiej broni i końska paradna uprząż, są kobierce i tkane pasy, którymi panowie szlachta przewiązują swoje żupany.

Są też bakalie w drewnianych skrzyniach, starannie zakryte przed słońcem, materyjki różne, a nawet cytryny i pomarańcze nie do końca dojrzałe, żeby mogły przetrwać podróż.

Jeden Ormianin, niejaki Jakubowicz, który dołączył do karawany w ostatniej chwili, wiezie na osobnym wozie towary luksusowe: kobierce dywańskie, tureckie kilimy. Teraz drży o ten towar, unosi się gniewem o byle co. Już był skłonny wsiąść na statek i ze Smyrny do Salonik przewieźć wszystko w dwa dni, ale handel morski dziś niebezpieczny – można wpaść w niewolę, opowieści o tym krążą nieustannie, gdy tylko karawana przystaje na popas przy ogniu.

Nachman Samuel ben Lewi z Buska właśnie usiadł z płaską skrzynką na kolanach. Wiezie tytoń ubity ciasno w twarde paczki. Niedużo tego, ale liczy na spory zysk, bo tytoń kupił tanio i dobrej jakości. Ma jeszcze przy sobie, w specjalnie szytych kieszeniach, inne drobne, ale cenne rzeczy: piękne kamienie, głównie turkusy, oraz kilka długich, mocno sprasowanych pałeczek smółki do palenia, którą dodaje się do fajek i którą tak lubi Mordechaj.

Szykowali karawanę przez kilka dobrych dni, a jednocześnie trzeba było jeszcze biegać po tureckich urzędach, żeby dostać za obfity bakszysz ferman – rozkaz do władz tureckich po drodze, aby karawanę przepuszczały.

Dlatego tak jest zmęczony i to zmęczenie niełatwo ustępuje. Najbardziej pomaga mu widok kamienistej pustyni. Wychodzi poza obóz i tam siada, z dala od ludzkiej gadaniny. Słońce jest już tak nisko, że kamienie rzucają przed siebie długie, ciemne cienie, niczym ziemne komety, przeciwnie niż te niebieskie zbudowane z cienia, nie ze światła. I zastanawia się Nachman, który wszędzie widzi znaki, jaką to przyszłość zapowiadają owe ziemskie ciała, jaką niosą wróżbę. A ponieważ pustynia jest jedynym na świecie miejscem, w którym czas zawraca, robi pętlę i wyskakuje do przodu wielkimi susami, niczym tłusta szarańcza, niektóre oczy mogą tam zyskać wgląd w przyszłość. I tak właśnie widzi Nachmana wzrok Jenty: Nachman jest już stary, wyschnięty na wiór i zgarbiony. Siedzi przy małym okienku, z którego wpada niewiele światła, od grubych murów płynie chłód. Jego ręka, która trzyma pióro, wyraźnie drży. W małej klepsydrze stojącej obok kałamarza przesypują się ostatnie ziarenka piasku: jego koniec jest już bliski, ale Nachman wciąż pisze.

Prawda jest taka, że Nachman nie może się powstrzymać. To jest jak świerzbienie, ustaje tylko, gdy zaczyna układać chaos myśli w zdania. Skrzypienie pióra go uspokaja. Ślad, który pozostawia ono na karcie papieru, daje mu przyjemność, jakby jadł najsłodsze daktyle, jakby miał w ustach rachatłukum. Wszystko się wtedy układa, uściśla, porządkuje. Bo Nachman zawsze miał wrażenie, że uczestniczy w czymś wielkim, niepowtarzalnym i jedynym. Że to nigdy już nie powstanie i nigdy czegoś takiego nie było. I na dodatek: że spisuje to wszystko dla tych, którzy się jeszcze nie urodzili, bo oni będą chcieli wiedzieć.

Zawsze ma przy sobie przybory do pisania: tę płaską skrzynkę, drewnianą, może niepozorną, ale jest tam papier dobrej jakości, jest butelka z atramentem, piasek w zamykanym pudełku, zapas piór i nożyk do ich ostrzenia. Nachman wiele nie potrzebuje, siada na ziemi, rozkłada skrzyneczkę, która zamienia się w niski turecki stolik, i jest gotowy do pisania.

Od kiedy jednak zaczął towarzyszyć Jakubowi, coraz częściej spotyka go niezadowolony, karcący wzrok. Jakub nie lubi skrzypienia pióra. Kiedyś zajrzał mu przez ramię. Dobrze, że Nachman akurat robił rachunki. Jakub zażądał, żeby nie zapisywał tego, co on mówi. Nachman musiał go zapewnić, że tego nie zrobi. Lecz wciąż męczy go ta sprawa – dlaczego?

– Jak to jest? – zapytał go kiedyś. – Przecież śpiewamy: „Daj mi mowę, daj mi język i słowa, abym mógł powiedzieć prawdę o Tobie”. A to jest z Hemdat Yamim.

Jakub go skarcił:

– Nie bądź głupi. Jeśli kto chce zdobyć twierdzę, ten nie może tego dokonać samym gadaniem, słowem ulotnym, ale musi tam pójść z wojskiem. Tak i my musimy działać, a nie mówić. Mało się to nasi dziadowie nagadali, naślęczeli nad pismem? Cóż im pomogło to gadanie i co z tego wynikło? Lepiej widzieć oczyma, niż mówić słowami. Nie potrzeba nam mądrali. Jak cię zobaczę, że piszesz, dam ci w łeb, żeby cię otrzeźwić.

Nachman wie swoje. Główną jego pracą jest Żywot Najświętszego Szabtaja Cwi (oby jego imię było błogosławione!). Spisuje go dla porządku, ot, po prostu układa fakty, te znane i te mniej znane; niektóre koloryzuje, lecz to przecież nie grzech, a raczej zasługa – będzie się je lepiej pamiętać. Pod spodem, na dnie pudełka, ma jednak i inny pakunek – to karty zszyte własnoręcznie grubą dratwą. Ot, resztki. Pisze je w tajemnicy. Od czasu do czasu przerywa, gdyż męczy go, że ten, kto będzie to czytał, musi wiedzieć, kim jest ten, kto to pisał. Zawsze za literami stoi czyjaś ręka, zza zdań wychyla się czyjaś twarz. Przecież i spoza Tory wyłania się zaraz jakaś obecność, wielka, której prawdziwego imienia nie można napisać żadną, nawet pozłoconą i pogrubioną literą. A jednak Tora i cały świat składają się z imion Boga. Każde słowo jest jego imieniem, każda rzecz. Tora jest utkana z imion Boga jak wielka tkanina Ariga, choć jak jest zapisane w Księdze Hioba: „Żaden śmiertelnik nie zna jej porządku”. Nikt nie wie, co jest osnową, a co wątkiem, jaki wzór widać na prawej stronie i jak ma się on do wzoru, który znajduje się na lewej.


Rabbi Eleazar, bardzo mądry kabalista, domyślił się już dawno temu, że części Tory zostały nam podane w niewłaściwej kolejności. Bo gdyby je podano tak, jak mają być, każdy, poznając jej porządek, natychmiast stałby się nieśmiertelny i sam umiałby ożywiać zmarłych i czynić cuda. Dlatego – żeby utrzymać porządek tego świata – fragmenty owe pomieszano. Nie pytaj kto. Jeszcze nie czas. Tylko Święty potrafi je ustawić we właściwym porządku.

Nachman widzi, jak zza jego Żywota Najświętszego Szabtaja Cwi, z pakietu kartek zszytych dratwą, wyłania się on sam, Nachman Samuel ben Lewi z Buska. Widzi swą postać: drobny, niewysoki, nijaki, wiecznie w drodze. I siebie samego zapisuje. A nazwał te zapiski resztkami, strużynami po innych, ważniejszych pracach. Okruchy – oto czym jest nasze życie. Jego pisanie na wieku skrzyneczki ułożonej na kolanach, w podróżnym kurzu i niewygodzie, jest w istocie tikkun, naprawą świata, cerowaniem dziur w tkaninie, pełnej nachodzących na siebie wzorów, zawijasów, splotów i szlaków. Właśnie tak należy traktować tę dziwaczną czynność. Jedni leczą ludzi, inni budują domy, jeszcze inni studiują księgi i przestawiają słowa, żeby znaleźć w nich właściwy sens. A Nachman pisze.


RESZTKI, CZYLI O TYM, JAK ZE ZMĘCZENIA PODRÓŻĄ POWSTAJE OPOWIEŚĆ.

PISANE PRZEZ NACHMANA SAMUELA BEN LEWIEGO, RABINA Z BUSKA


O TYM, SKĄD SIĘ WZIĄŁEM

Wiem, że nie jestem żadnym prorokiem ani nie ma we mnie Świętego Ducha. Nie mam władzy nad głosami, nie umiem przeniknąć czasu przyszłego. Moje pochodzenie jest marne i nic nie podnosi mnie z prochu. Jestem taki jak wielu i należę do tych, których macewy kruszeją najpierwsze. Lecz widzę też swoje zalety: nadaję się do handlu i do podróży, szybko liczę i mam dar do języków. Jestem urodzonym posłańcem.

Gdy byłem dzieckiem, moja mowa przypominała bębnienie deszczu o drewniany dach kuczkowych szałasów, dudnienie, terkot, w którym słowa stawały się nierozróżnialne. Na dodatek jakaś siła wewnątrz mnie nie mogła skończyć rozpoczętego zdania czy słowa, lecz musiała powtórzyć je kilka razy, pospiesznie, prawie bełkotliwie. Jąkałem się. Z rozpaczą widziałem, że nie rozumieją mnie moi rodzice i rodzeństwo. Ojciec walił mnie wtedy w ucho i syczał: „Mów wolniej!”. Więc musiałem próbować. Nauczyłem się niejako wychodzić z siebie i sam chwytać się za gardło, żeby powstrzymać owo terkotanie. Udawało mi się w końcu rozbić słowa na sylaby i rozwodnić je niczym zupę, tak jak robiła to matka z barszczem na drugi dzień, żeby go starczyło dla wszystkich. Ale za to byłem bystry. Z grzeczności czekałem na innych, aż skończą mówić, ale już wcześniej wiedziałem, co chcieli powiedzieć.

Mój ojciec był rabinem w Busku, tak samo i ja miałem się nim stać w przyszłości, choć na krótko. Prowadzili z matką karczmę na skraju bagien, niezbyt często odwiedzaną, dlatego żyli biednie. Nasza rodzina, tak ze strony matki, jak i ojca, przybyła na Podole z zachodu, z Lublina, a przedtem z krajów niemieckich, skąd została wygnana i ledwo uszła z życiem. Z tych czasów nie zostało jednak wiele opowieści, może tylko ta, która jako druga wprawiała mnie w stan dziecięcego lęku – o ogniu trawiącym książki.

Z dzieciństwa pamiętam jednak niewiele. Głównie matkę, której nie odstępowałem na krok, ciągle trzymając się jej spódnicy, przez co ojciec był na mnie zły i wieszczył, że stanę się maminsynkiem, fejgełe, zniewieściałym słabeuszem. Pamiętam plagę komarów, gdy miałem kilka lat, kiedy to wszystkie otwory domów zapychano szmatami i gliną, a ciała, ręce i twarze stawały się czerwone od pogryzień, jakbyśmy wszyscy dostali ospy. Małe ranki smarowano świeżą szałwią, a po wsiach krążyli wędrowni handlarze, którzy sprzedawali cudowny cuchnący płyn wydobywany z ziemi gdzieś w okolicach Drohobycza…

Tak się zaczyna niezbyt staranny rękopis Nachmana – sam autor lubi czytać te pierwsze strony. Czuje wtedy, jakby pewniej stąpał po ziemi, jakby mu nagle urosły stopy. Teraz wraca do obozu, bo zgłodniał, i dołącza do towarzyszy. Tureccy przewodnicy i tragarze wrócili właśnie z modłów i dokazują, szykując się do kolacji. Ormianie przed jedzeniem zamykają oczy i zamaszyście prawą ręką pieczętują swoje ciało krzyżem. Nachman z innymi Żydami modlą się krótko i pospiesznie. Są głodni. Poczekają z prawdziwą modlitwą do powrotu do domu. Siedzą w luźnych grupkach, każdy przy swoim towarze, przy swoim mule, ale dobrze się widzą. Gdy pierwszy głód zostaje zaspokojony, zaczynają rozmawiać, a w końcu żartować. Zmrok zapada nagle, w minutę jest ciemno i trzeba zapalić oliwne lampki.

Zatrzymał się raz u nas w karczmie, którą prowadziła głównie matka, jeden z gości przybyłych na polowanie u pana Jabłonowskiego. A ten to gość był znany jako pijak i okrutnik. Ponieważ było gorąco i duszno, a opary bagienne unosiły się nisko nad ziemią, jakaś księżna chciała natychmiast odpocząć. Dlatego naszą rodzinę wyrzucono na dwór, ale ja schowałem się za piecem i obserwowałem z wielkim przejęciem tę scenę, gdy piękna dama, z lokajami, damami i kamerdynerami, weszła do środka. Przepych, kolory, wzory i piękność tych ludzi zrobiły na mnie takie wrażenie, że dostałem wypieków i matka potem obawiała się o moje zdrowie. Gdy możni odjechali, matka szepnęła mi na ucho: „Mój mały osiołku, na tamtym świecie duksel będzie paliła u nas pescure”, co znaczyło, że w przyszłym życiu księżna będzie nam paliła w piecu.

Z jednej strony uradowało mnie to wielce, że gdzieś tam w górze, tam gdzie powstają codziennie plany świata, istnieje surowa sprawiedliwość. Z drugiej jednak strony było mi nas wszystkich żal, a zwłaszcza tej dumnej pani, takiej pięknej i niedostępnej. Czy ona o tym wiedziała? Czy ktoś jej powiedział? Czy w ich kościele mówi się ludziom, jak będzie naprawdę? Że wszystko się odwróci i służący będą panami, a panowie służącymi? Ale czy to będzie sprawiedliwe i dobre?

Przed odjazdem ów pan wytargał mojego ojca za brodę, a jego goście zaśmiewali się z tego dowcipu, po czym kazał swoim wojskowym napić się żydowskiej wódki, co skwapliwie uczynili, plądrując przy okazji karczmę i niszcząc bezmyślnie cały dobytek.

Nachman musi wstać. Gdy tylko zajdzie słońce, robi się przeraźliwie zimno, nie tak jak w mieście, gdzie upał trwa dalej schowany w rozgrzanych murach i gdzie o tej porze koszula przykleja się do pleców. Bierze lampkę i nakrywa się barchanowym płaszczem. Tragarze grają w kości, co zaraz skończy się kłótnią. Niebo jest już całe usiane gwiazdami, i mimowolnie Nachman ustala kierunki. Na południu widzi Smyrnę – Iźmierz, jak mawia reb Mordke – którą opuścili przedwczoraj. Składa się z chaosu nierównych klockowatych budynków, z nieskończonej liczby dachów poprzetykanych strzelistymi sylwetkami minaretów i  – gdzieniegdzie – kopułami świątyń. I wydaje mu się, że w ciemnościach słyszy zza horyzontu głos muezina, natarczywy, żałosny, że zaraz odpowie mu drugi, z karawany, i w jednej chwili powietrze wypełni muzułmańska modlitwa, która ma być hymnem i chwalbą, lecz brzmi raczej jak skarga.

Nachman patrzy na północ i widzi tam daleko, daleko, w fałdach skłębionej ciemności, małe miasteczko rozłożone na bagnach, pod niskim niebem, które sięga wieży kościoła. Wydaje się zupełnie pozbawione koloru, jakby zbudowano je z torfu i posypano popiołem.

Gdy się urodziłem w roku 5481, chrześcijańskim 1721, mój ojciec, świeżo upieczony rabin, obejmował swoje stanowisko, nie zdając sobie sprawy, gdzie się osiedla.

W Busku rzeka Bug łączy się z Pełtwią. Miasto należało od zawsze do króla, nie do panów, dlatego dobrze nam się tu żyło; pewnie też dlatego ciągle było niszczone, a to przez Kozaków, a to przez Turków. Jeżeli niebo jest lustrem, które odbija czas, obraz płonących domów ciągle wisi nad miastem. Zawsze potem, doszczętnie zniszczone odbudowywało się chaotycznie we wszystkie strony na błotach, bo tu rządzi woda jako jedyna królowa. Dlatego gdy następowały wiosenne roztopy, na drogi wypełzało owo błoto i odcinało miasteczko od reszty świata, a jego mieszkańcy, jak to mieszkańcy błot i torfowisk, siedzieli w podmokłych chatach ponurzy, zaśniedziali – można by pomyśleć, że oblazła ich pleśń.

Żydzi mieszkali tu grupkami po wielu dzielnicach, ale najwięcej ich było na Starym Mieście i w Lipibokach. Handlowali końmi, przeprowadzali je z miasta do miasta na jarmarki, mieli też małe sklepiki z tytoniem, a większość z nich była wielkości budy dla psa. Niektórzy uprawiali ziemię, kilkunastu trudniło się rzemiosłem. W większości była to biedota, marna i zabobonna.

Patrzyliśmy na okolicznych chłopów, tych rusińskich i tych polskich – którzy od świtu przygięci do ziemi, prostowali plecy dopiero pod wieczór, gdy siadali na ławeczkach przed domem – z poczuciem pewnej wyższości: lepiej już było być Żydem niż chłopem. A i oni nam się przyglądali – gdzież to one tak jadą na tych swoich furach i czemu takie hałaśliwe, te Żydki? Kobiety mrużyły oczy, cały dzień oślepiane słońcem, gdy zbierały kłosy pozostałe po żniwach.

Wiosną, gdy błonia nadrzeczne się zieleniły, do Buska zlatywały setki, a może tysiące bocianów i kroczyły po królewsku, godnie wyprostowane i dumne. Pewnie stąd tyle dzieci się tu rodziło: chłopi wierzyli, że przynoszą je właśnie bociany.

W herbie Buska jest bocian stojący na jednej nodze. Tak i my, buskowianie, wiecznie staliśmy na jednej nodze, gotowi do drogi, zaczepieni do życia na jedną arendę, na jeden kontrakt. Wokół nas – mokro, grząsko. Prawo niby jest, ale chwiejne, mętne, jak brudna woda.

Busk, jak wiele podolskich miasteczek i wsi, był zamieszkany prawie w całości przez nas, tych, którzy sami siebie nazywali „naszymi” albo „prawowiernymi”. Wierzyliśmy sercem czystym i bardzo głęboko, że Mesjasz już się pojawił w Turcji i że odchodząc, pozostawił nam następcę, a przede wszystkim drogę, którą mieliśmy iść.

Im więcej mój ojciec czytał i dyskutował w bet midrasz, tym bardziej i on skłaniał się ku takim poglądom. Po roku od sprowadzenia się w to miejsce, naczytawszy się pism szabatajskich, dał się im całkowicie przekonać, a naturalna jego wrażliwość i religijny zmysł sprzyjały tej zmianie.

„Bo jak to jest? – mówił. – Dlaczego, skoro Bóg nas tak umiłował, jest tyle cierpienia wokół? Wystarczy wyjść na rynek w Busku, żeby nogi ugięły się pod ciężarem tego bólu. Skoro nas umiłował, to dlaczego nie jesteśmy zdrowi i syci, a wraz z nami i inni, żebyśmy nie musieli patrzeć na chorobę i śmierć?” Garbił się, jakby chciał pokazać rzeczywisty ciężar. A potem już wpadał w swoją zwykłą gadkę przeciwko rabinom i ich prawom, rozpędzał się coraz bardziej i zaczynał gestykulować.

Jako dziecko widywałem go często na ryneczku, pod sklepem Szyli, jak wraz z innymi stał rozgadany i wzburzony. Jego drobna, niepozorna postać wydawała się większa, kiedy mówił, czynił to bowiem żarliwie i od serca.

„Z jednego prawa w Torze Miszna wyprowadziła tuzin, a Gemara pięć tuzinów; w późniejszych komentarzach zaś praw jest już tyle co ziaren piasku. To powiedzcie mi, jak mamy żyć?” – rzucał dramatycznie, aż zatrzymywali się przechodnie.

Szyla, który niezbyt się przejmował handlowaniem i bardziej interesowało go towarzystwo rozgadanych mężczyzn, przytakiwał mu ze smutkiem, częstując ich fajką: „Niedługo nic już nie będzie koszerne”.

„Trudno pilnować przepisów, gdy się jest głodnym” – przytakiwali mu i wzdychali. Wzdychanie też było częścią rozmowy. Wielu z nich to byli prości kupcy, ale czasem przychodzili też nauczyciele z jesziwy i dodawali coś od siebie do tego codziennego rynkowego lamentu. A potem jeszcze dochodziły żale na pańskie porządki, na chłopską wrogość, która mogła zatruć życie, na ceny mąki, na pogodę, na zerwany przez powódź most i pogniłe od wilgoci owoce na drzewach.

Tak i ja nasiąkałem od dziecka ową wieczną pretensją do stworzenia. Coś jest nie tak, otacza nas jakiś fałsz. Coś musiało zostać przemilczane w tym, czego nas uczono w jesziwach. Na pewno zatajono przed nami jakieś fakty i dlatego nie możemy sobie świata złożyć w całość. Musi istnieć tajemnica, która wyjaśnia wszystko.

Od czasów młodości mojego ojca wszyscy w Busku tak mówili, a imię Szabtaja Cwi pojawiało się często, i to wypowiadane wcale nie szeptem, lecz zupełnie jawnie. Brzmiało ono w moich dziecięcych uszach jak galop jeźdźców przybywających na ratunek. Dziś jednak lepiej nie wymawiać głośno tego imienia.


MOJA MŁODOŚĆ

Od początku chciałem studiować pisma, jak wielu chłopców w moim wieku, ale jako jedynak, zbyt byłem przywiązany do matki i ojca. Dopiero gdy miałem szesnaście lat, zrozumiałem, że chcę służyć jakiejś dobrej sprawie i że jestem z tych, którym nigdy nie wystarcza to, co jest, ale zawsze chcą jeszcze czegoś innego.

Dlatego gdy doszły mnie słuchy o wielkim nauczycielu Baal Szem Towie i o tym, że przyjmuje uczniów, postanowiłem dołączyć do takiej kompanii i w ten sposób opuściłem rodzinny Busk. Ku rozpaczy mojej matki ruszyłem samotnie na wschód, do Międzyboża, a było to jakieś dwieście mil. Już pierwszego dnia spotkałem chłopca trochę ode mnie starszego, który w tym samym celu wyruszył z Glinna i był już trzeci dzień w drodze. Ów Lejbko, świeżo upieczony małżonek, któremu się dopiero co wąs sypnął, przerażony własnym małżeństwem, wymógł na żonie i teściach, że zanim weźmie się do zarabiania pieniędzy, musi poobcować z prawdziwą świętością i nasycić się nią na późniejsze lata. Lejbko pochodził z szanowanej rodziny rabinów gliniańskich i to, że trafił do chasydów, było dla tej jego rodziny wielkim nieszczęściem. Dwa razy przyjeżdżał po niego ojciec i błagał go, żeby z nim wracał do domu.

Wkrótce staliśmy się nierozłączni. Spaliśmy pod jedną derką i dzieliliśmy się każdym kęsem. Lubiłem z nim rozmawiać, był to bowiem chłopiec bardzo wrażliwy i myślał w inny sposób niż wszyscy. Nasze dyskusje przenosiły się w nocy pod tę brudną derkę i tam roztrząsaliśmy wielkie tajemnice.

To on właśnie, jako już małżonek, wprowadził mnie także w te sprawy, które istnieją między kobietą a mężczyzną, co mi się wtedy wydało równie fascynujące jak kwestie cimcum.

Dom był duży, drewniany i niski. Spaliśmy pokotem w szerokim na całą izbę łóżku, jeden przy drugim, wtuleni w siebie, chudzi chłopcy, pod derkami, w których nierzadko znajdowało się wszy; potem smarowało się pogryzione przez nie łydki liśćmi mięty. Jedliśmy niewiele – chleb, oliwa, trochę rzepy. Czasem kobiety znosiły nam jakieś smakołyki, choćby rodzynki, ale chłopców było tak wielu, że starczało dla każdego zaledwie po kilka, akurat tyle, żeby nie zapomnieć ich smaku w ustach. Za to dużo czytaliśmy, właściwie czytaliśmy bez przerwy, przez co mieliśmy wiecznie czerwone oczy, niczym króliki, i po tym dało się nas wszystkich rozpoznać. A wieczorem, gdy Beszt mógł nam poświęcić trochę świętego czasu, słuchaliśmy go i jego rozmów z innymi cadykami. Wtedy zaczęły mnie interesować problemy, które nie bardzo umiał mi przekonująco wyjaśnić ojciec. Jak może istnieć świat, skoro Bóg jest wszędzie? Skoro Bóg jest wszystkim we wszystkim, to jak mogą istnieć rzeczy, które nie są Bogiem? Jak Bóg mógł stworzyć świat z niczego?

Wiadomo, że w każdym pokoleniu istnieje trzydziestu sześciu ludzi świętych i to dzięki nim Bóg utrzymuje świat w istnieniu. Z pewnością Baal Szem Tow był jednym z nich. Choć większość świętych pozostaje nierozpoznana i żyją oni sobie jako biedni karczmarze czy szewcy, to zalety Beszta były tak wielkie, że nie dałoby się ich ukryć. Ten człowiek nie miał w sobie ani trochę pychy, a jednak gdzie tylko się pojawił, wszyscy czuli się jakoś onieśmieleni, co go bardzo męczyło. Było widać, że niósł swoją świętość niczym przyciężki bagaż. W niczym nie przypominał mojego ojca, który był zawsze smutny i gniewny. Beszt mienił się. Raz miał wygląd starego mędrca, mówił poważnie z przymkniętymi oczami, innym razem coś go napadało i swawolił z nami, żartując i wzbudzając wybuchy śmiechu. Zawsze był gotów do zrobienia rzeczy nieoczekiwanej, zaskakującej. Przez to ściągał na siebie uwagę i utrzymywał ją nieustannie. Był dla nas środkiem świata.

Nikogo tutaj nie pociągał martwy i pusty rabinizm, co do tego wszyscy byli zgodni – i w tym sensie podobałoby się to mojemu ojcu. Zohar czytano codziennie i z wielkim przejęciem, a wielu ze starszych było kabalistami o zamglonych oczach, którzy nieustannie roztrząsali między sobą boskie tajemnice w taki sam sposób, jakby mówili o gospodarstwie, ile to kur karmią, ile im siana zostało na zimę…

Gdy raz taki kabalista zapytał Beszta, czy uważa, że świat jest emanacją Boga, ten zgodził się radośnie: „O tak, cały świat jest Bogiem”. Wszyscy przytakiwali mu z zadowoleniem. „A zło?”, zapytał tamten podchwytliwie i złośliwie. „I zło jest Bogiem”, powiedział spokojnie pogodny Beszt, ale teraz wśród wszystkich obecnych przeszedł szmer i zaraz odezwały się głosy innych uczonych cadyków i różnych świętych mężów. A na wszystkie dyskusje reagowało się tam gwałtownie – przewracaniem krzeseł, nagłym szlochem, krzykiem, rwaniem włosów. Wiele razy byłem świadkiem roztrząsania tej kwestii. I mnie samemu burzyła się wtedy krew, bo jakże to? A to wszystko wokół, gdzie zaliczyć? Do jakiej rubryki wpisać głód i rany na ciele, i szlachtowanie zwierząt, i dzieci kładzione pokotem przez zarazę? Zawsze mi się wtedy wydawało, że tak myśląc, trzeba w końcu przyznać, iż Bóg ma nas wszystkich gdzieś.

Wystarczyło, by ktoś rzucił, że zło nie jest złe samo w sobie, lecz wydaje się takie tylko w oczach człowieka, a już zaczynało się szarpanie przy stole, ze zbitego dzbanka lała się woda i wsiąkała w trociny na podłodze, ktoś wybiegał z gniewem, kogoś trzeba było przytrzymać, bo rzucał się na innych. Taką moc ma wypowiedziane słowo.

Dlatego Beszt nam powtarzał: „Tajemnica zła jest jedyną, której Bóg nie każe nam brać na wiarę, lecz przemyśleć”. Więc myślałem tam całe dnie i noce, bo czasem moje, wciąż domagające się jedzenia ciało nie dawało mi spać z głodu. Myślałem, że może jest i tak, iż Bóg zdał sobie sprawę z własnej omyłki, oczekując niemożliwego od człowieka. Chciał bowiem człowieka bezgrzesznego. Tak więc Bóg miał wybór: mógł karać za grzechy, karać nieustannie i stać się wiecznym ekonomem, jak ten, który wali chłopów po plecach, gdy nie pracują dość na pańskich polach. I mógł też Bóg, który jest wszak nieskończenie mądry, być gotów znosić ludzką grzeszność, pozostawić miejsce dla słabości człowieka. Powiedział Bóg do siebie: Nie mogę jednocześnie mieć człowieka i wolnym, i zupełnie mi poddanym. Nie mogę mieć wolnej od grzechu istoty, która byłaby jednocześnie człowiekiem. Wolę raczej grzeszną ludzkość niż świat bez ludzi.

O tak, wszyscy się z tym zgadzaliśmy. Chudzi chłopcy w podartych kapotach, których rękawy zawsze były za krótkie, siedzący po jednej stronie stołu. Po drugiej – kilku nauczycieli.

Spędziłem ze świętymi Beszta kilka miesięcy, i choć było biednie i chłodno, to czułem, że dopiero teraz moja dusza dościga wzrost ciała, które wyrosło, zmężniało, nogi pokryły się włosem, podobnie jak i piersi, brzuch stwardniał. Tak i ona goniła ciało i krzepła. Wydawało mi się na dodatek, że rozwija się we mnie nowy zmysł, o którego istnieniu do tej pory nie wiedziałem.

Niektórzy ludzie mają zmysł spraw nieziemskich, tak jak inni świetny węch, słuch czy smak. Czują subtelne poruszenia w wielkim, skomplikowanym ciele świata. A ponadto u niektórych z nich ów wewnętrzny wzrok jest tak dalece wyostrzony, że widzą, gdzie upadła iskra, dostrzegają jej blask w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu. Im gorsze miejsce, tym iskra świeci bardziej rozpaczliwie, tym silniej migocze, a jej światło gorętsze jest i czystsze.

Lecz są i tacy, którzy zmysłu tego nie mają, muszą więc ufać tylko pięciu pozostałym i do nich sprowadzają cały świat. I tak jak ślepy od urodzenia nie wie, co to światło, a głuchy – co to muzyka, jak pozbawiony węchu nie ma pojęcia, co to zapach kwiatów, tak i oni nie rozumieją tych mistycznych dusz i biorą ludzi nimi obdarzonych za wariatów, nawiedzonych, którzy sobie to wszystko z niezrozumiałych powodów wymyślają.

Uczniów Beszta (niech imię jego będzie błogosławione) tego roku zaczęła nękać dziwna choroba, jak mówił o niej on sam ze smutkiem i niepokojem, a ja nie wiedziałem, co ma na myśli.

Raz w czasie modlitwy jeden ze starszych chłopców wybuchnął płaczem i nie można go było uspokoić. Zaprowadzono go do świętego i tam nieszczęśnik, szlochając, wyznał, że odmawiając Szema Izrael, wyobrażał sobie Chrystusa i do niego kierował te słowa. Kiedy ów chłopak o tym opowiadał, wszyscy, który słyszeli te straszne słowa, zatykali sobie uszy rękoma i zamykali oczy, żeby nie dać swoim zmysłom dostępu do takiego świętokradztwa. Beszt tylko smutno pokiwał głową, a potem wytłumaczył to bardzo prosto, tak iż wszyscy doznali wielkiej ulgi: otóż ów chłopiec codziennie musiał przechodzić koło jakiejś chrześcijańskiej kapliczki i tam widział Chrystusa. A gdy się na coś długo patrzy, gdy się coś często ogląda, to obraz tego czegoś wchodzi w oczy i w umysł, wżera się w nie jak ług. Że zaś umysł człowieka potrzebuje świętości, więc szuka jej wszędzie, niby pęd rośliny, który rosnąc w jaskini, pnie się do każdego, najmniejszego nawet światła. To było dobre wytłumaczenie.

Mieliśmy z Lejbkiem naszą sekretną namiętność: wsłuchiwaliśmy się mianowicie w samo brzmienie słów, w szmer odmawianych modlitw dochodzący zza przepierzenia, i nastawialiśmy nasze uszy na te wyrazy, które łącząc się ze sobą w szybkiej recytacji, mieszały swoje znaczenia. A im dziwaczniejszy był wynik tych naszych gier, tym bardziej się z tego cieszyliśmy.


W Międzybożu wszyscy, tak jak my, byli nastawieni na słowa, toteż samo miasteczko wydawało się jakoś niewydarzone, byle jakie i chwilowe, jakby w tym zetknięciu ze słowem materia chowała pod siebie ogon i kuliła się zawstydzona: błotnista, rozjeżdżona furami droga wydawała się prowadzić donikąd, a małe chałupki stojące po obu jej stronach i dom nauki – jedyny z drewnianym szerokim gankiem ze zbutwiałego i sczerniałego drewna, w którym wierciliśmy palcem dziury – były jak ze snu.

I mogę powiedzieć, że wierciliśmy także palcem dziury w słowach, zaglądając w ich przepastne wnętrza. Moje pierwsze olśnienie dotyczyło podobieństwa dwóch słów.

Otóż żeby stworzyć świat, Bóg musiał się cofnąć sam z siebie, pozostawić w swym ciele pustkę, która stała się przestrzenią dla świata. Z tej przestrzeni Bóg zniknął. Słowo „znikać” pochodzi od rdzenia „elem”, a miejsce zniknięcia nazywa się „olam” – świat. Więc nawet w nazwie świata mieści się historia zniknięcia Boga. Świat mógł powstać tylko dlatego, że Bóg go opuścił. Najpierw było coś, a potem tego zabrakło. To jest świat. Świat cały jest brakiem.


O KARAWANIE I JAK SPOTKAŁEM REB MORDKEGO

Po powrocie do domu, aby mnie zatrzymać, ożeniono mnie z szesnastoletnią Leją, dziewczyną mądrą, ufną i wyrozumiałą. Na niewiele się to zdało, bo znalazłszy pretekst w postaci pracy u Eliszy Szora, udałem się z wyprawą handlową do Pragi i Brna.

I tu spotkałem Mordechaja ben Eliasza Margalita, zwanego przez wszystkich reb Mordke – niech imię tego dobrego człowieka będzie błogosławione. Był dla mnie drugim Besztem, ale też tym jedynym, ponieważ miałem go tylko dla siebie, on zaś, czując prawdopodobnie to samo co ja, przyjął mnie na swojego ucznia. Nie wiem, co mnie w nim tak bardzo pociągało – widocznie mają rację ci, którzy twierdzą, że dusze rozpoznają się natychmiast i lgną do siebie niewytłumaczalnie. Prawdą jest, że odłączyłem się od Szorów i postanowiłem zostać z nim, zapominając o mojej rodzinie, którą zostawiłem na Podolu.

Był on uczniem słynnego mędrca, Jonatana Eibeschütza, a ten z kolei – spadkobiercą najstarszych nauk.

Na początku jego teorie wydawały mi się mętne. Miałem wrażenie, że trwa w wiecznym uniesieniu, które sprawiało, że oddychał płytko, jakby się bał zaciągnąć ziemskim powietrzem; dopiero przefiltrowane przez fajkę, dawało życiu jako takie oparcie.

Lecz niezgłębiony jest umysł mędrca. W naszej podróży zupełnie zdałem się na niego; zawsze wiedział, kiedy wyruszyć i jaką drogą się udać, żebyśmy zostali podwiezieni wygodnie przez dobrych ludzi czy nakarmieni przez jakichś pielgrzymów. Jego pomysły na pierwszy rzut oka wydawały się niedorzeczne, lecz gdy się im poddawaliśmy, wychodziliśmy na tym dobrze.

Studiowaliśmy razem nocami, za dnia zaś pracowałem. Nieraz świt zastawał mnie nad księgami, a oczy zaczynały mi ropieć od ciągłego wysiłku. Rzeczy, które mi dawał do czytania Mordechaj, były tak nieprawdopodobne, że mój praktyczny jak do tej pory umysł podolskiego młodzieńca wierzgał jak koń, który zawsze chodził w kieracie, a którego teraz chcą zmienić w rumaka.

„Synu mój, dlaczego odrzucasz coś, czego nie spróbowałeś?”, zapytał Mordechaj, gdy właściwie byłem już zdecydowany wracać do Buska, by zatroszczyć się o własną rodzinę.

Powiedziałem więc do siebie, jak mniemałem wtedy, bardzo rozsądnie: On ma rację. Tu mogę tylko zyskać, a nie stracić. Poczekam zatem cierpliwie, aż znajdę w tym dla siebie coś dobrego.

Poddałem mu się więc, wynająłem mały pokoik za drewnianym przepierzeniem i żyłem skromnie, spędzając ranki na pracy w kantorze, a wieczory i noce na studiowaniu.

Nauczył mnie metody permutacji i kombinacji liter, a także mistyki liczb i innych „dróg Sefer Jecira”. Każdą z tych dróg kazał mi podążać dwa tygodnie, póki nie wyryła się w moim sercu jej forma. W ten sposób prowadził mnie przez bite cztery miesiące, a potem nagle kazał mi to wszystko „wymazać”.

Tego wieczoru obficie nabił ziołami moją fajkę i dał mi bardzo starą modlitwę, już nie wiadomo czyją, a która wkrótce stała się moim osobistym głosem. Brzmiała tak:

Moja dusza

nie pozwoli się zamknąć w więzieniu,

w klatce z żelaza czy w klatce z powietrza.

Moja dusza chce być jak statek na niebie

i granice ciała nie mogą jej zatrzymać.

I żadne mury jej nie uwiężą:

ani te, które zbudowano ludzkimi rękami,

ani mury grzeczności,

ani mury uprzejmości

czy dobrego wychowania.

Nie pochwycą jej szumne przemowy,

granice królestw,

wysokie urodzenie – Nic.

Dusza przelatuje nad tym wszystkim

z wielką łatwością,

jest ponad tym, co mieści się w słowach,

i poza tym, co się w ogóle w słowach nie mieści.

Jest poza przyjemnością i poza lękiem.

Przekracza tak samo to, co piękne i wzniosłe,

jak i to, co podłe i straszne.


Pomóż mi, dobry Boże, i spraw, by mnie życie nie raniło.

Daj mi zdolność mówienia, daj mi język i słowa,

a wtedy wypowiem prawdę

o Tobie.



MÓJ POWRÓT NA PODOLE I DZIWNA WIZJA

Jakiś czas potem wróciłem na Podole, gdzie po nagłej śmierci ojca dostałem urząd rabina w Busku. Leja przyjęła mnie z powrotem, a ja odwdzięczałem się jej za to wielką czułością. Umiała zorganizować całkiem dostatnie i spokojne życie. Mój mały synek Aron rósł i mężniał. Zajęty pracą i dbaniem o rodzinę, odsunąłem od siebie niepokój podróży i wszelką kabałę. Gmina była spora i podzielona na „naszych” i „tamtych”, a ja jako młody, niedoświadczony rabin miałem wiele zajęć i obowiązków.

Pewnej jednak zimowej nocy nie mogłem usnąć i czułem się bardzo dziwnie. Miałem przejmujące wrażenie, że wszystko wokół mnie nie jest prawdziwe, że jest sztuczne, jakby świat został namalowany ręką sprawnego malarza na kawałkach płótna rozwieszonych wokół. Albo inaczej: jakby to wszystko wokół zostało w y m y ś l o n e i jakimś cudem nabrało pozornego kształtu.

Już kilka razy przedtem, gdym pracował z reb Mordkem, pojawiało się to męczące i budzące lęk wrażenie, lecz tym razem było tak dojmujące, że zacząłem się bać, jak wtedy, kiedy byłem mały. Poczułem się nagle uwięziony, jak ktoś wrzucony do lochu, w którym za chwilę zabraknie powietrza.

Wstałem drżący, podłożyłem do pieca, wyciągnąłem na stół księgi, które otrzymałem od reb Mordkego i przypomniawszy sobie, czego on mnie uczył, jąłem łączyć ze sobą litery i medytować nad nimi metodą filozoficzną mojego mistrza. Sądziłem, że to zajmie mi umysł i lęk minie. Tak spędziłem czas do rana, a potem udałem się do swoich zwykłych zadań. I znowu następnej nocy robiłem to samo do trzeciej nad ranem. Leja niepokoiła się moim zachowaniem, wstawała ze mną, delikatnie uwalniała się od rączek rozespanego synka i patrzyła przez ramię, co robię. Zawsze wtedy widziałem na jej twarzy dezaprobatę, lecz to nie mogło mnie powstrzymać. Była bardzo pobożna, nie uznawała żadnych kabał, z podejrzliwością podchodziła też do szabtajskich rytuałów.

Tej trzeciej dziwnej nocy byłem już tak zmęczony, że po dwunastej zdrzemnąłem się trochę z piórem w dłoni i papierem na kolanach. Gdy się ocknąłem, ujrzałem, że gaśnie świeca, więc wstałem, żeby wziąć nową. Zobaczyłem jednak, że światło nie znika, mimo że świeca zgasła! Wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że to j a  ś w i e c ę, że ze mnie bije ta poświata, która wypełnia całą izbę. Powiedziałem do siebie głośno: „Nie wierzę w to”, ale światło nie gasło. Zapytałem więc na głos: „Jak to możliwe?”, lecz oczywiście nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Uderzyłem się jeszcze w twarz i poszczypałem w policzek, ale nic się nie zmieniło. Siedziałem tak do rana, z rękami opuszczonymi, zmęczony, z pustką w głowie – i świeciłem! Aż o świcie światło przygasło i w końcu zniknęło.

I tej nocy zobaczyłem świat zupełnie inaczej, niż widziałem go dotąd – oświetlony popielatym słońcem, mały, marny, kaleki. Ciemność rodziła się w każdym zakamarku, w każdej dziurze. Po świecie tym przetaczały się wojny i zarazy, wylewały w nim rzeki i drżała ziemia. Każdy człowiek wydawał się tak kruchą istotą, że przypominał najmniejszą rzęsę z powieki, pyłek kwiatu. Zrozumiałem wtedy, że życie ludzkie składa się z cierpienia, że to jest właściwa substancja świata. Wszystko krzyczało z bólu. A potem zobaczyłem jeszcze przyszłość, bo świat się zmieniał, znikały lasy i na ich miejsce wyrastały miasta, i działy się inne niezrozumiałe dla mnie rzeczy, lecz i tam nie było żadnej nadziei i następowały takie wydarzenia, których nawet nie mogłem pojąć, bo przekraczały moją zdolność rozumienia. Obezwładniło mnie to do tego stopnia, że padłem z rumorem na ziemię i, tak mi się przynajmniej zdawało, zobaczyłem wtedy, na czym polega zbawienie. Potem wpadła moja żona i zaczęła wołać o pomoc.


O WYPRAWIE Z MORDECHAJEM DO SMYRNY ZA PRZYCZYNĄ SNU O KOZICH BOBKACH

Mój mistrz Mordechaj jakby wiedział o wszystkim. Kilka dni później pojawił się w Busku znienacka, ponieważ miał dziwny sen. Śniło mu się, że pod synagogą we Lwowie widzi biblijnego Jakuba, który rozdaje ludziom kozie bobki. Większość z obdarowanych oburza się albo wybucha głośnym śmiechem, ale ci, którzy przyjmują ten dar i połykają go z szacunkiem, zaczynają świecić od środka jak lampiony. Dlatego w tym widzeniu i Mordechaj wyciąga dłoń po dar.

Kiedy mu, uradowany z jego przybycia, opowiadałem o moich przygodach ze światłem, słuchał mnie uważnie i w jego oczach dostrzegłem dumę i czułość. „Jesteś dopiero na samym początku drogi. Gdybyś poszedł nią dalej, wiedziałbyś, że ten świat wokół już się kończy, to dlatego widzisz go tak, jakby był nieprawdziwy, i dostrzegasz nie to światło z zewnątrz, które jest fałszywe i złudne, ale to wewnętrzne, prawdziwe, pochodzące z rozsypanych boskich iskier, które zbierze Mesjasz”.

Mordechaj uznał, że jestem wybrany do jego misji.

„Mesjasz już idzie – powiedział do mnie, nachylając się do mego ucha tak, że jego wargi dotknęły małżowiny. – Jest w Smyrnie”.

Nie zrozumiałem wtedy, co miał na myśli, lecz wiedziałem, że Szabtaj, niech imię jego będzie błogosławione, urodził się w Smyrnie, więc jego miałem w umyśle, mimo że dawno odszedł. Mordechaj zaproponował, żebyśmy razem ruszyli na południe, łącząc interesy i poznanie prawdy.

We Lwowie Grzegorz Nikorowicz, Ormianin, miał handel turecki – sprowadzał głównie pasy z Turcji, ale handlował także kobiercami i kilimami, balsamem tureckim i białą bronią. Sam zamieszkał w Stambule, żeby stamtąd doglądać interesu, i co jakiś czas jego karawany z cennym towarem ruszały na północ i wracały na południe. Przyłączyć się do nich mógł każdy, nie tylko chrześcijanin, byle wykazał się dobrą wolą i miał na tyle pieniędzy, żeby złożyć się na opłacenie przewodnika i ochrony zbrojnej. Można było wziąć z Polski towar – wosk, łój czy miód, czasem bursztyn, choć nie szedł on już tak dobrze jak kiedyś, trzeba było też mieć się z czego utrzymać po drodze, a na miejscu zainwestować zarobione pieniądze w odrobinę towaru, żeby cokolwiek na całej wyprawie zarobić.

Pożyczyłem niedużą sumę, Mordechaj zaś dołożył trochę swoich oszczędności. W sumie więc dysponowaliśmy małym kapitałem i szczęśliwi ruszyliśmy w drogę. Było to wiosną 1749 roku.

Mordechaj ben Eliasz Margalit, reb Mordke, był już wtedy człowiekiem dojrzałym. Nieskończenie cierpliwy, nigdy się nie śpieszył i nie znałem nikogo, kto by miał w sobie tyle dobroci i wyrozumiałości dla świata. Często służyłem mu za oczy do czytania, bo sam już nie widział drobniejszych liter. Słuchał uważnie, a pamięć miał tak dobrą, że umiał powtórzyć wszystko bez błędu. Ale nadal był mężczyzną sprawnym i dość silnym – czasami to ja więcej marudziłem w podróży niż on. Do karawany dołączał kto żyw, kto tylko miał nadzieję szczęśliwie zajechać do Turcji i wrócić do domu – Ormianie i Polacy, Wołosi i Turcy wracający z Polski, często nawet Żydzi z Niemiec. Wszyscy oni w końcu rozchodzili się po drodze, a przybywali inni.

Szlak prowadził ze Lwowa do Czerniowiec, potem do Jassów wzdłuż Prutu i w końcu do Bukaresztu, gdzie był dłuższy postój. Tam postanowiliśmy odłączyć się od karawany i odtąd niespiesznie podążaliśmy tam, gdzie prowadził nas Bóg.

Reb Mordke w czasie postojów dodawał do tytoniu, który paliliśmy w fajkach, małą grudeczkę żywicy, co sprawiało, że nasze myśli unosiły się wysoko i sięgały daleko, a wszystko wydawało się pełne ukrytego sensu, głębokich znaczeń. Stawałem nieruchomo, lekko unosiłem ręce i tak trwałem godzinami w zachwyceniu. Każdy najmniejszy ruch głowy odsłaniał wielkie tajemnice. Każde źdźbło trawy należało do najgłębszego systemu znaczeń, było nieodzowną częścią ogromu tego świata, zbudowanego przemyślnie i najdoskonalej, świata, w którym najmniejsza rzecz połączona jest z rzeczą największą.

Za dnia krążyliśmy po uliczkach mijanych miasteczek w górę i w dół, wspinaliśmy się schodami, oglądaliśmy wystawione wprost na ulicy towary. Przyglądaliśmy się pilnie młodym dziewczynom i chłopcom, nie dla własnej jednak przyjemności, ale dlatego że byliśmy swatami kojarzącymi młodych. Mówiliśmy na przykład w Nikopolu, że jest w Ruse taki chłopiec, sympatyczny i uczony, ma na imię – weźmy – Szlomo i rodzice szukają mu żony posażnej i miłej. A w Krajowie mówiliśmy, że jest w Bukareszcie dziewczyna miła i dobra, posag wprawdzie nieduży, ale tak piękna, że oczy mrużyć trzeba, a jest to Sara, córka kupca bydlęcego Abrama. I tak przenosiliśmy te wieści, jak mrówki noszą swoje kawałki liści i patyki, aż się z tego zrobi mrowisko. Gdy dochodziło co do czego, zapraszano nas na wesela i zarabialiśmy jako swaci żywy grosz, oprócz tego, żeśmy pojedli i popili. W mykwie zawsze zanurzaliśmy się siedemdziesiąt dwa razy, tyle, ile jest liter w imieniu Boga. Stać nas było potem na sok z granatów wyciskany na naszych oczach, na baranie szaszłyki i na lepsze wino. Planowaliśmy wielkie interesy, które zapewnią spokój naszym rodzinom, a nam pozwolą oddać się studiowaniu ksiąg.

Sypialiśmy z końmi w stajniach, na ziemi, na słomie, a gdy już owionęło nas ciepłe i wonne powietrze Południa – na brzegach rzek, pod drzewami, w milczącym towarzystwie jucznych zwierząt, mocno ściskając poły naszych kapot, gdzie zaszyte mieliśmy wszystkie drogocenne dla nas rzeczy. Słodki zapach brudnej wody, mułu i gnijących ryb po chwili stawał się nawet jakoś przyjemny, im szerzej się Mordechaj nad nim rozwodził, próbując przekonać i mnie, że to jest prawdziwy zapach świata. Wieczorami półgłosem rozmawialiśmy, tak ze sobą zgrani, że zaledwie jeden zaczął, drugi już wiedział, o co mu chodzi. Gdy on prawił o Szabtaju i skomplikowanych ścieżkach, którymi przyjdzie do nas zbawienie, ja opowiadałem mu o Beszcie, ufając, że da się połączyć mądrość tych dwóch mężów, co szybko okazało się niemożliwe. I zanim stanąłem przed wyborem, roztrząsaliśmy nocami nasze racje. Mówiłem, że Beszt uważał, jakoby Szabtaj miał iskrę świętości, ale szybko przechwycił ją Samael, a tym samym pochwycił i Szabtaja. Reb Mordke machał wtedy rękami, jakby chciał odgonić od siebie te straszne słowa. I opowiedziałem mu to, co sam słyszałem u Beszta z czyichś ust, że ponoć przyszedł kiedyś do Beszta Szabtaj i prosił, żeby go naprawił, czuł bowiem, że sam jest wielkim i niegodnym grzesznikiem. Taka naprawa, czyli tikkun, polegała na tym, że święty łączył się z duszą grzesznika krok po kroku, poprzez wszystkie trzy postaci duszy – najpierw nefesz świętego, czyli dusza zwierzęca, łączył się z nefesz grzesznika, potem, gdy to się udało, ruah, czyli uczucia i wola świętego, łączyły się z ruah grzesznika, żeby w końcu neszama świętego, czyli boski aspekt, który w sobie nosimy, łączył się z neszama grzesznika. I gdy to się działo, Beszt poczuł, jak wiele grzechu i ciemności jest w tym człowieku zwanym Szabtajem, i odepchnął go od siebie, aż tamten spadł na samo dno szeolu.

Reb Mordke nie lubił tej opowieści. „Twój Beszt nic nie zrozumiał. Najważniejsze jest w Izajaszu”, mówił, a ja kiwałem głową, znałem bowiem i ja ten słynny wers z Księgi Izajasza 53,9, że Mesjaszowi grób wyznaczono między bezbożnymi. Że Mesjasz musi być z najniższych sfer, grzeszny i śmiertelny. I jeszcze jedno określenie przychodziło reb Mordkemu natychmiast do głowy, a to było z sześćdziesiątego tikunu w Tikkunei ha-Zohar: „Mesjasz będzie wewnętrznie dobry, lecz jego szaty będą złe”. Tłumaczył, że te słowa dotyczą Szabtaja Cwi, który pod naciskiem sułtana porzucił religię żydowską i przeszedł na islam. I tak paląc, obserwując ludzi i dyskutując, doszliśmy aż do Smyrny, tam zaś w czasie gorących smyrneńskich nocy nasiąkałem tą wiedzą dziwaczną, trzymaną w tajemnicy, że samą modlitwą i medytacją nie da się uratować świata, choć wielu próbowało. Zadanie Mesjasza jest straszne, Mesjasz to jest bydlę na rzeź. On musi wejść w samo jądro królestwa skorup, w ciemność i dokonać wyzwolenia z niej świętych iskier. Mesjasz musi zstąpić do otchłani wszelakiego zła i zniszczyć ją od wewnątrz. Musi wejść tam niby swój, grzesznik niebudzący podejrzeń wśród sił zła i stać się prochem, który wysadza twierdzę od środka.

Byłem wtedy młody i choć miałem świadomość cierpienia i bólu, którego się już zdążyłem naoglądać, to jednak ufnie traktowałem świat jako dobry i ludzki. Cieszyły mnie chłodne, świeże poranki i te wszystkie rzeczy, które miałem do zrobienia. Cieszyły mnie jaskrawe kolory bazarów, na których sprzedawaliśmy nasze marne towary. Cieszyło mnie piękno kobiet, ich czarne przepastne oczy i powieki podmalowane ciemną kreską, cieszyła delikatność chłopców, ich smukłe, zwinne ciała – tak, kręciło mi się od tego w głowie. Cieszyły mnie daktyle ułożone do suszenia, ich słodycz, wzruszające zmarszczki turkusów, wszystkie kolory tęczy ułożonej z przypraw na bazarze.

„Nie daj się zwieść tej pozłocie, poskrob w nią paznokciem, zobacz, co jest pod spodem”, mawiał reb Mordke i ciągnął mnie na brudne podwórka, gdzie pokazywał mi zupełnie inny świat. Owrzodziałe, chore staruszki żebrzące przed bazarem; męskie prostytutki, wyniszczone od haszyszu i chore; biedne, byle jak sklecone lepianki na przedmieściach; stada parszywych psów grzebiące w śmieciach, pomiędzy ciałami padłych z głodu towarzyszy. To był świat bezmyślnego okrucieństwa i zła, w którym wszystko pędziło ku własnej zgubie, ku rozkładowi i śmierci.

„Świat wcale nie pochodzi od dobrego Boga – powiedział mi kiedyś reb Mordke, kiedy uznał, że już wystarczająco dużo widziałem. – Bóg stworzył to wszystko przez przypadek i odszedł. Oto jest wielka tajemnica. Mesjasz przyjdzie po cichu, gdy świat pogrążony będzie w największym mroku i największej biedzie, w złu i cierpieniu. Będzie potraktowany jak przestępca, tak przepowiadali prorocy”.

Tego wieczoru na skraju ogromnego wysypiska śmieci zaraz za miastem reb Mordke wyjął ze swej torby rękopis obszyty grubym suknem dla niepoznaki, żeby wyglądał niepozornie i żeby nikt się na niego nie połakomił. Wiedziałem, co to za księga, lecz Mordechaj nigdy mi nie zaproponował jej wspólnego czytania, a ja nie śmiałem go o to prosić, choć usychałem z ciekawości. Uznałem, że przyjdzie czas, gdy sam mi ją podsunie. I stało się. Poczułem wagę tej chwili, przeszedł mnie dreszcz i włosy stanęły mi dęba, gdy wszedłem wraz z księgą w krąg światła. Zacząłem czytać na głos z przejęciem.

To był traktat Wa-Avo ha-Jom el ha-Ajin – „I przyszedłem dzisiaj do źródła”, który napisał Eibeschütz, mistrz mojego reb Mordkego. I poczułem wtedy, że stałem się następnym ogniwem długiego łańcucha wtajemniczonych, który ciągnie się przez pokolenia, a zaczyna się jeszcze gdzieś przed Szabtajem, przed Abulafią, przed Szymonem bar Jochajem, przed, przed… w mroku czasów, i że ten łańcuch, choć czasami ginie w błocie, choć zarasta go trawa i zasypują gruzy wojen, to on i tak trwa i rośnie w przyszłość.

Księgi Jakubowe

Подняться наверх