Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 8
I. KSIĘGA MGŁY
Rozdział 3
ОглавлениеO Aszerze Rubinie i jego mrocznych myślach
Aszer Rubin wychodzi z domu starosty i kieruje się w stronę rynku. Niebo się wieczorem rozpogodziło i świeci teraz milion gwiazd, ale ich światło jest zimne i sprowadza na ziemię, tu, do Rohatyna, przymrozek, pierwszy tej jesieni. Rubin podciąga poły swojego czarnego wełnianego płaszcza i otula się nimi – wysoki i chudy, wygląda teraz jak pionowa kreska. W mieście jest cicho i zimno. Słabe światełka majaczą gdzieś z okien, ale ledwie je widać, wydają się złudzeniem, łatwo można je pomylić ze śladem słońca na tęczówce oka, który pozostał tam z bardziej słonecznych dni i jego pamięć powraca, zaczepiając o wszystkie oglądane przedmioty. Rubina bardzo interesuje to, co widzimy pod powiekami, i chciałby wiedzieć, skąd to się bierze. Czy z zanieczyszczeń na gałce ocznej? A może oko jest czymś w rodzaju laterna magica, którą widział we Włoszech.
Myśl, że to wszystko, co teraz dostrzega: ciemność przetykana ostrymi punktami gwiazd nad Rohatynem, zarysy domów, małych, pochylonych, bryła zamku i niedaleko ostra wieża kościoła, niewyraźne światełka, niczym zjawy, ukośnie, jakby w geście protestu wystrzelony w niebo żuraw studzienny, a może i to, co słyszy: szmer wody gdzieś w dole i jeszcze leciutkie skrzypienie ściętych przez mróz liści, że wszystko to pochodzi z jego głowy – ta myśl budzi w nim dreszcz podniecenia. A co jeżeli to wszystko sobie wyobrażamy? A co jeżeli każdy widzi inaczej? Czy kolor zielony jest w istocie tak samo odbierany przez wszystkich? A może to tylko nazwa „zielony”, którą niczym farbą pokrywamy zupełnie różne doznania i komunikujemy się tak, choć w rzeczywistości widzimy każdy co innego? Czy jest jakiś sposób, żeby to sprawdzić? A co by było, gdyby naprawdę o t w o r z y ć oczy? Gdyby u j r z e ć jakimś cudem to prawdziwe, co nas otacza? Co by to było?
Aszer często miewa takie myśli i wtedy ogarnia go lęk.
Zaczynają szczekać psy, słychać podniesione męskie głosy, krzyki, to pewnie przy zajeździe na rynku. Medyk wchodzi między żydowskie domy, mija z prawej strony dużą, ciemną bryłę synagogi. Od rzeki, z dołu, dolatuje zapach wody. Rynek rozdziela dwie grupy rohatyńskich Żydów, skłócone ze sobą, wrogie.
Na kogo oni czekają? – myśli. Kto ma przyjść i uratować świat?
I jedni, i drudzy. Ci wierni Talmudowi, ściśnięci w Rohatynie do kilku zaledwie domów, jak w oblężonej twierdzy, i ci heretycy, odszczepieńcy, do których w głębi serca czuje jeszcze większą awersję, unurzani w mistycznych bajaniach, zabobonni i prymitywni, poobwieszani amuletami, z chytrym, tajemniczym uśmieszkiem, jak stary Szor. Ci wierzą w Mesjasza zbolałego, takiego, co upadł najniżej, bo tylko z najniższego można podnieść się w najwyższe. Wierzą w Mesjasza oberwańca, który już przyszedł prawie sto lat temu. Świat już został zbawiony, choć może na pierwszy rzut oka tego nie widać, a ci, co wiedzą, że tak jest, powołują się na Izajasza. Ignorują szabat i cudzołożą – grzechy są dla jednych niezrozumiałe, dla innych banalne, tak że nie warto sobie nimi zaprzątać głowy. Ich domy w górnej części rynku stoją tak blisko siebie, że wydaje się, iż fasady zlewają się ze sobą, tworząc jeden ciąg, solidarny i mocny niczym kordon.
Tam właśnie Aszer idzie.
A znowu rabin rohatyński, chciwy despota, rozstrzygający wiecznie jakieś małe, absurdalne sprawy, też go często przyzywa na drugą stronę. Niby Aszera Rubina nie ceni, bo ten do synagogi rzadko chodzi, ubiera się nie po żydowsku, tylko tak pomiędzy, na czarno, w skromny surdut, i nosi stary włoski kapelusz, po czym go wszyscy w miasteczku rozpoznają. U rabina w domu jest chory chłopczyk, nogi ma powykręcane, i Aszer pomóc mu nie potrafi. Właściwie to życzy mu śmierci, żeby to dziecięce niezawinione cierpienie szybko się skończyło. Tylko z powodu tego chłopca ma dla rabina trochę współczucia, bo człowiek to próżny i małoduszny.
Jest pewny, iż rabin chciałby, żeby Mesjasz to był król na białym koniu, wjeżdżający do Jerozolimy w złotej zbroi, może i z wojskiem, z wojownikami, którzy wraz z nim obejmą władzę i zaprowadzą na świecie ostateczny porządek. Żeby był podobny do jakiegoś sławnego generała. Odbierze panom tego świata władzę, poddadzą mu się wszelkie narody bez walki, królowie płacić mu będą daniny, a nad rzeką Sambation spotka dziesięć zagubionych plemion izraelskich. Świątynia Jerozolimska w gotowej postaci zostanie spuszczona z nieba i tego samego dnia zmartwychwstaną ci, którzy są pochowani w Ziemi Izraela. Aszer uśmiecha się pod nosem, przypominając sobie, że ci, którzy umarli poza Ziemią Świętą, zmartwychwstać mają dopiero czterysta lat później. Jako dziecko w to wierzył, choć wydawało mu się to okrutnie niesprawiedliwe.
Jedni i drudzy oskarżają się nawzajem o największe grzechy i toczą ze sobą podjazdową wojnę. I jedni, i drudzy są żałośni, myśli. Właściwie to jest mizantropem – dziwne, że został lekarzem. W gruncie rzeczy ludzie go drażnią i rozczarowują.
Co do grzechów, to wie o nich więcej niż ktokolwiek inny. Grzechy zapisują się bowiem na ludzkim ciele jak na pergaminie. Niewiele różni się ten pergamin u poszczególnych ludzi, a i grzechy są zdumiewająco podobne.
Ul pszczeli, czyli dom i rodzina Szorów rohatyńskich
W domu Szorów przy rynku i jeszcze w kilku innych – bo rodzina Szorów jest duża i rozgałęziona – trwają przygotowania do wesela. Żeni się jeden z synów.
Elisza ma ich pięciu, a do tego jedną córkę, najstarsze z dzieci. Pierwszy jest Salomon, już trzydziestoletni, podobny do ojca, rozważny i milczący. Można na nim polegać, więc cieszy się wielkim poważaniem. Jego żona, zwana Chajkełe w odróżnieniu od dużej Chai, siostry Salomona, spodziewa się właśnie kolejnego dziecka. Pochodzi z Wołoszczyzny, jej uroda przyciąga wzrok nawet teraz, gdy jest w ciąży. Układa śmieszne piosenki, które sama śpiewa. Spisuje też opowieści dla kobiet. Natan, dwudziestoośmioletni, o szczerej, łagodnej twarzy, jest biegły w handlu z Turkami, ciągle w drodze; robi dobre interesy, choć mało kto wie jakie. Rzadko bywa w Rohatynie, ale na wesele przyjechał. Jego żona, dama ubrana bogato i wytwornie, pochodzi z Litwy i patrzy z góry na rohatyńską rodzinę. Ma bujne włosy uczesane wysoko i wciętą suknię. Powóz, który stoi na podwórku, należy do nich. Potem jest Jehuda, żywiołowy i dowcipny. Miewają z nim kłopot, bo trudno utrzymać w ryzach jego gwałtowną naturę. Ubiera się z polska i nosi szablę. Bracia mówią na niego „Kozak”. Ten ma interes w Kamieńcu – aprowizuje fortecę, co mu daje niezły dochód. Jego żona zmarła niedawno przy porodzie, dziecko też się nie uchowało; ma dwoje szkrabów z tego związku. Widać, że rozgląda się już za nową partią, a wesele będzie ku temu dobrą okazją. Podoba mu się najstarsza córka Moszego z Podhajec, ma teraz czternaście lat, akurat tyle, żeby iść za mąż. Mosze zaś jest zacnym człowiekiem, bardzo uczonym; zajmuje się kabałą, zna na pamięć cały Zohar i potrafi „przenikać tajemnicę”, cokolwiek to dla Jehudy znaczy. Dla niego, prawdę mówiąc, nie jest to tak ważne jak uroda i inteligencja dziewczyny, której ojciec kabalista dał na imię Małka, królowa. Najmłodszy z synów Szora, Wolf, ma siedem lat. Jego szeroka, radosna twarz obsypana piegami pojawia się zawsze przy ojcu.
Panem młodym jest ów Izaak nazwany przez księdza Chmielowskiego Jeremiaszem. Liczy sobie szesnaście lat, a oprócz tego, że jest wysoki i niezgrabny, nie ma jeszcze zbyt wielu cech szczególnych. Jego przyszła żona, Frejna, pochodzi z Lanckorunia – to krewna Hirsza, rabbiego lanckoruńskiego, męża Chai, córki Eliszy Szora. Wszyscy tutaj, w tym niskim, ale rozległym domu stanowią rodzinę, wiążą ich ze sobą pokrewieństwo, powinowactwo, interesy handlowe, żyrowane pożyczki, pożyczane fury.
Aszer Rubin bywa tu dość często. Wzywa się go do dzieci, ale też do Chai. Ona ma zawsze niezwykle tajemnicze choroby, którym on poradzić nie umie inaczej, jak tylko rozmawiając z nią. Właściwie to lubi te odwiedziny u Chai. To jedyna rzecz, o której mógłby tak powiedzieć. I to zazwyczaj Chaja się upiera, żeby go zawezwać, bo nikt w tym domu nie wierzy w żadną medycynę. Rozmawiają, po czym dolegliwość przechodzi. Czasem myśli, że ona jest jak ta traszka, co sama na siebie przywołuje różne kolory, żeby się lepiej ukryć przed napastnikiem albo wydać się czymś innym. Chaja więc a to ma wysypkę, a to oddychać czemuś nie może, a to krwawi z nosa. Wszyscy wierzą, że to z powodu duchów, dybuków, demonów czy też bałakaben, czyli kulawych istot z podziemia pilnujących skarbów. Jej choroba jest zawsze znakiem i poprzedza prorokowanie. Wtedy Aszera odsyłają. Nie jest już im potrzebny.
Aszer myśli rozbawiony, że u Szorów mężczyźni robią interesy, a kobiety prorokują. Co druga z nich to prorokini. I pomyśleć: w swojej berlińskiej gazecie czytał dzisiaj, jak to w dalekiej Ameryce udowodniono, że piorun jest zjawiskiem elektrycznym i dzięki prostemu drutowi można się uchronić od Bożego gniewu.
Lecz tutaj taka wiedza nie dochodzi.
Teraz, po ślubie, Chaja przeniosła się do męża, ale często tu bywa. Wydali ją za rabina z Lanckorunia, człowieka swojego, przyjaciela ojca, sporo od niej starszego i Chaja już ma z nim dwoje dzieci. Ojciec i zięć są jak dwie krople wody: brodaci, posiwiali, o zapadniętych policzkach, w których chowa się cień niskiej izby, gdzie przeważnie urzędują. Ten cień noszą na twarzy wszędzie.
Chaja, gdy wróży, wpada w trans – bawi się wówczas małymi figurkami z chleba czy gliny, które rozstawia na własnoręcznie wymalowanej planszy. I wtedy wieszczy przyszłość. Potrzebny jest jej ojciec, który przybliża ucho do jej warg, tak blisko, że wygląda, jakby dziewczyna je lizała, i słucha z zamkniętymi oczami. Potem przekłada usłyszane z języka duchów na język ludzki. Wiele rzeczy się zgadza, ale wiele nie. Aszer Rubin nie wie, jak to tłumaczyć, i nie wie, co to za choroba. Z tego powodu, że nie wie, jest mu nieprzyjemnie i stara się o tym nie myśleć. Oni zaś mówią o tym wróżeniu: ibbur, co znaczy, że nawiedza ją dobry, święty duch i daje jej wiedzę zazwyczaj ludziom niedostępną. Aszer czasem upuszcza jej po prostu krwi; stara się przy tym nie patrzeć jej w oczy. Wierzy, że ten zabieg ją oczyszcza, ciśnienie w żyłach słabnie i krew nie uderza do mózgu. Chaja ma w rodzinie posłuch wcale nie mniejszy niż jej ojciec.
Teraz jednak wezwali Aszera Rubina do umierającej starej kobiety, która przyjechała do nich jako gość weselny. Po drodze tak osłabła, że musieli położyć ją do łóżka; boją się, że umrze w samo wesele. Więc Aszer raczej dziś Chai nie zobaczy.
Wchodzi przez błotniste, ciemne podwórko, na którym wiszą głowami w dół świeżo zabite gęsi tuczone całe lato. Idzie przez wąską sień, czując zapach smażonych kotletów i cebuli, słyszy, jak tłuką gdzieś pieprz w moździerzu. Kobiety hałasują w kuchni, skąd w zimne powietrze wzbija się ciepła para z gotowanych potraw, a wraz z nią zapachy octu, gałki muszkatołowej, liści laurowych, a także woń świeżego mięsa, słodka i mdląca. Przy tym wszystkim jesienne powietrze wydaje się tym bardziej chłodne i nieprzyjemne.
Mężczyźni za drewnianą ścianą rozmawiają dość gwałtownie, jakby się kłócili – słychać ich głosy, czuć też zapach wosku i wilgoci, jaką przesiąknięte są ich ubrania. Pełno ich tu dzisiaj, dom jest zatłoczony.
Aszera mijają dzieci; szkraby nie zwracają na niego uwagi, podekscytowane bliskim już świętem. Aszer Rubin przechodzi przez drugie podwórko, oświetlone słabo jedną pochodnią, stoją tam koń i wóz. Ktoś, kogo Rubin nie widzi, w ciemności wyładowuje z wozu worki i wnosi je do komory. Po chwili Aszer dostrzega jego twarz i mimowolnie się wzdraga – to ten biegun, chłop, co go starszy Szor zimą wyciągnął półżywego ze śniegu z odmrożoną twarzą.
W progu natyka się na lekko podpitego Jehudę, na którego cała rodzina woła Lejbe. Zresztą i on nie nazywa się Rubin, tylko Aszer ben Lewi. Teraz, w mroku i w ciżbie gości, imiona wydają się jednak czymś płynnym, zmiennym i drugorzędnym. W końcu wszyscy nosić je będą niedługo. Jehuda bez słowa prowadzi go w głąb domu i otwiera drzwi do małej izby, gdzie pracują młode kobiety, a na łóżku przy piecu leży wsparta na poduszkach stara, zasuszona kobieta. Pracujące witają go hałaśliwie i ciekawie zawisają nad łóżkiem, żeby popatrzeć, jak będzie badał Jentę.
Jest drobna i chuda jak stara kura, a jej ciało wiotkie. Wypukła ptasia klatka piersiowa unosi się i opada szybko jak u dziecka. Wpółotwarte usta, obciągnięte wąziutkimi wargami, zapadają się do środka. Jednak ciemne oczy uważnie śledzą ruchy medyka. Kiedy po przegonieniu wszystkich ciekawskich z pokoju unosi przykrycie, widzi całą jej postać wielkości dziecka i kościste dłonie pełne sznureczków i rzemyków. Otulili ją wilczymi skórami po szyję. Wierzą, że skóra z wilka grzeje i przywraca siły.
Jak można było ciągnąć ze sobą tę staruszkę, której zostało ledwie trochę życia, myśli Aszer. Podobna jest do starego, zeschniętego grzyba, ma brązową, pomarszczoną twarz, a światło świec rzeźbi ją jeszcze bardziej i okrutniej, tak że powoli przestaje wyglądać jak ludzka. Aszer ma wrażenie, że za chwilę stanie się nieodróżnialna od dzieł natury – kory drzewa, szorstkiego kamienia i sękatego drewna.
Widać, że starą kobietę otoczono tu dobrą opieką. W końcu, jak powiedział Aszerowi Elisza Szor, ojciec Jente i dziadek Eliszy Szora, Zalman Naftali Szor, ten sam, który napisał sławną książkę Tewuat Shor, byli braćmi. Nie ma się co dziwić, że i ona przyjechała na wesele krewnego, skoro będą tu kuzyni z Moraw i z dalekiego Lublina. Aszer kuca przy niskim łóżku i od razu czuje zapach soli z ludzkiego potu oraz – zastanawia się przez chwilę, szukając właściwego określenia – dziecka. W jej wieku zaczyna się mieć taki sam zapach, jaki mają dzieci. Wie, że nic tej kobiecie nie jest, ona po prostu umiera. Bada ją starannie i niczego się nie dopatruje, poza starością. Serce jej bije nierówno i słabiutko, jakby się zmęczyło, skórę ma czystą, choć cienką i suchą jak pergamin. Oczy szkliste, zapadnięte. Tak samo skronie, a to znak nadchodzącej śmierci. Spod lekko rozpiętej pod szyją koszuli widać jakieś sznureczki i supły. Dotyka jej zaciśniętej pięści, a ta przez chwilę się opiera, potem jednak, jakby zawstydzona, rozkwita przed nim niczym wyschnięta róża pustyni. Na dłoni leży kawałek jedwabnej szmatki, cały gęsto zapisany znakami: ץײש.
Aszer ma wrażenie, że staruszka uśmiecha się do niego bezzębnymi ustami, a jej ciemne, studzienne oczy odbijają płomienie świec, i wydaje mu się, że to odbicie biegnie ku niemu z daleka, z nieodgadnionych głębi mieszczących się w człowieku.
– Co jej jest? – pyta go Elisza, który nagle wchodzi do tej ciasnej izdebki.
Aszer podnosi się powoli i patrzy na jego zaniepokojoną twarz.
– Co ma być? Ona umiera. Nie doczeka wesela.
Aszer Rubin robi przy tym minę, która mówi sama za siebie. Po cóż było ją tu wieźć w takim stanie?
Elisza Szor bierze go na bok i chwyta pod łokieć.
– Masz ty swoje metody, których my nie znamy. Pomóż nam, Aszer. Mięso już posiekane, marchew obrana. W miskach moczą się rodzynki, kobiety skrobią karpie. Widziałeś, ile gości?
– Ledwo jej bije serce – mówi Rubin. – Nic tu nie poradzę. Nie trzeba było brać jej ze sobą w podróż.
Delikatnie uwalnia łokieć z uścisku Eliszy Szora i idzie ku wyjściu.
Aszer Rubin uważa, że większość ludzi jest głupia i że to głupota ludzka sprowadza na świat smutek. Nie jest to grzech ani cecha, z którą się człowiek rodzi, ale zły pogląd na świat, błędna ocena tego, co widzą oczy. W rezultacie ludzie spostrzegają wszystko osobno, każdą rzecz w oderwaniu od pozostałych. Prawdziwa mądrość to sztuka łączenia wszystkiego ze wszystkim, wtedy wyłania się właściwy kształt rzeczy.
Ma trzydzieści pięć lat, ale wygląda o wiele starzej. Ostatnie lata sprawiły, że przygarbił się i zupełnie posiwiał, a przedtem jego włosy były kruczoczarne. Ma również kłopot z zębami. Czasem też, gdy jest wilgotno, puchną mu stawy palców; jest delikatny, powinien na siebie uważać. Udało mu się uniknąć małżeństwa. Jego narzeczona umarła, gdy był na studiach. Prawie jej nie znał, więc go ten fakt nie zasmucił. Ale dano mu spokój.
Pochodzi z Litwy. Ponieważ był zdolny, rodzina zebrała fundusze, żeby go wykształcić za granicą. Pojechał na studia do Włoch, ale ich nie skończył. Dopadła go jakaś niemoc. Ledwo starczyło mu sił, żeby wracając, dojechać do Rohatyna, gdzie jego wuj Anczel Lindner szył szaty prawosławnym popom i był na tyle zamożny, że mógł go przyjąć pod swój dach. Tu Rubin zaczął dochodzić do siebie. Mimo że miał za sobą parę lat studiów medycznych, nie wiedział, co mu było. Niemoc, niemoc. Ręka leżała przed nim na stole, a on nie miał siły jej podnieść. Nie był w stanie otworzyć oczu. Ciotka kilka razy dziennie smarowała mu powieki baranim tłuszczem z ziołami; powoli odżywał. Wiedza z włoskiego uniwersytetu wracała z dnia na dzień i sam zaczął leczyć ludzi. Idzie mu to dobrze. Ale czuje się w Rohatynie uwięziony, jakby był owadem, który wpadł w żywicę i zastygł na wieki.
W bet midrasz
Elisza Szor, któremu długa broda nadaje wygląd patriarchy, trzyma wnuczkę na rękach i nosem łaskocze ją w brzuszek. Dziewczynka śmieje się radośnie, pokazując jeszcze bezzębne dziąsła. Odchyla główkę do tyłu i jej śmiech wypełnia całą izbę. Przypomina gołębie gruchanie. Potem z pieluszek zaczynają kapać na podłogę krople i dziadek szybko oddaje dziecko matce, Chai. Chaja podaje je dalej innym kobietom, po czym mała znika w głębi domu; strużka moczu znaczy jej drogę na wytartych deskach podłogi.
Szor musi wyjść z domu w chłodne październikowe południe, żeby przejść do następnego budynku, gdzie znajduje się bet midrasz i skąd słychać jak zwykle wiele męskich głosów, nierzadko podniesionych, niecierpliwych – można by pomyśleć, że to nie miejsce studiowania pism i nauki, ale bazar. Idzie do dzieci, tam gdzie uczy się je czytania. W rodzinie jest sporo dzieci, Szor samych wnuków ma już dziewięcioro. Uważa, że dzieci powinno się trzymać krótko. Do południa nauka, czytanie i modlitwa. Potem praca w sklepie, pomoc w domu i nauka praktycznych rzeczy, takich jak rachunki albo korespondencja handlowa. Ale także praca przy koniach, rąbanie drewna na opał i układanie go w równe sągi, drobne naprawy w domu. Muszą umieć wszystko, bo wszystko im się przyda. Człowiek musi być samodzielny i samowystarczalny, powinien umieć po trochu wszystkiego. I mieć jedną porządną umiejętność, która w razie konieczności pozwoli mu przeżyć – tę według talentu. Należy baczyć, do czego dziecko lgnie, wtedy nie popełni się błędu. Pozwala też Elisza uczyć się dziewczynkom, ale nie wszystkim i nie razem z chłopcami. Ma wzrok jak sokół, przenika do środka i dobrze widzi, z której będzie bystra uczennica. Na te mniej zdolne i próżne nie należy tracić czasu, będą dobrymi żonami i urodzą wiele dzieci.
Dzieci w bet midrasz jest jedenaścioro, prawie wszystkie są jego wnukami.
Sam Elisza dobiega sześćdziesiątki. Jest drobny, żylasty i porywczy. Chłopcy, którzy już czekają na nauczyciela, wiedzą, że przyjdzie dziadek, żeby sprawdzić, jak się uczą. Stary Szor robi to codziennie, jeśli tylko jest w Rohatynie, a nie w jednej z wielu handlowych podróży.
Pojawia się i dziś. Wchodzi jak zawsze szybkim krokiem, jego twarz przecinają dwie pionowe bruzdy, co przydaje mu jeszcze srogości. Ale przecież nie chce straszyć dzieci. Pilnuje więc, żeby się do nich uśmiechać. Elisza najpierw patrzy na każde z osobna z czułością, którą stara się ukryć. Zwraca się do nich tłumionym głosem, nieco ochrypłym, jakby musiał trzymać go na wodzy, i wyciąga z kieszeni kilka wielkich orzechów; są naprawdę ogromne, prawie jak brzoskwinie. Kładzie je na swoich otwartych dłoniach i podsuwa pod nos chłopcom. Patrzą zaciekawieni, myślą, że on im zaraz te orzechy rozda, nie spodziewają się podstępu. Stary bierze jeden i rozłupuje go w żelaznym uścisku kościstych dłoni. Potem podsuwa pod nos pierwszemu z brzegu chłopcu, a jest nim Lejbko, syn Natana.
– Co to jest?
– Orzech – odpowiada pewnie Lejbko.
– Z czego się składa? – Teraz przechodzi do następnego, Szloma. Ten jest już mniej pewny. Patrzy na dziadka i mruga oczami:
– Ze skorupy i serca.
Elisza Szor jest zadowolony. Na oczach chłopców, powoli i teatralnie, wyjmuje jądro orzecha i zjada je, zamykając z rozkoszy oczy i mlaskając. Dziwne to jest. Mały Izrael z ostatniej ławeczki zaczyna się śmiać z dziadka – tak śmiesznie przewraca oczami.
– O, to za proste – mówi Elisza do Szloma, nagle poważniejąc. – Popatrz, tu jest jeszcze osłonka na wewnętrznej stronie skorupki i błonka, która pokrywa jądro.
Zagarnia ich dłońmi tak, żeby wszyscy chłopcy pochylili się nad orzechem.
– Chodźcie tu zobaczyć.
Wszystko po to, żeby wytłumaczyć uczniom, że tak samo jest z Torą. Skorupa to najprostsze znaczenie Tory, zwykłe opowieści, opisanie tego, co się zdarzyło. Potem – zstępujemy do głębi. Teraz dzieci piszą na swoich tabliczkach cztery litery: pej, resz, dalet, szin, a kiedy już się z tym uporają, Elisza Szor każe im głośno przeczytać, co napisali – wszystkie litery razem i każdą z osobna.
Szlomo recytuje wierszyk, ale tak, jakby nic z niego nie rozumiał:
– P – pszat – to jest sens dosłowny, R – remez – to jest sens przenośny, D – drasz – to jest to, co mówią uczeni, S – sod – to jest sens mistyczny.
Przy słowie „mistyczny” zaczyna się jąkać zupełnie jak jego matka. Jakiż on podobny do Chai, myśli ze wzruszeniem Elisza. To odkrycie poprawia mu humor, wszystkie te dzieci są z jego krwi, w każdym ma swoją część, jakby był rąbanym polanem, z którego lecą drzazgi.
– Jak się nazywają cztery rzeki wypływające z Edenu? – pyta innego chłopca, o dużych odstających uszach i drobnej twarzy. To Hilel, wnuk jego siostry. Tamten odpowiada od razu: Piszon, Giszon, Chiddekelu i Eufrat.
Wchodzi Berek Smetankes, nauczyciel, i widzi miłą oku każdego scenkę. Elisza Szor siedzi między uczniami i opowiada. Nauczyciel przybiera rozanielony wyraz twarzy, żeby przypodobać się staremu, przewraca oczami. Ma bardzo jasną skórę i prawie białe włosy, stąd przezwisko. W gruncie rzeczy boi się tego drobnego starca panicznie i nie zna nikogo, kto by się go nie bał. Może tylko obie Chaje, duża i mała – córka i synowa. Te poczynają sobie ze starym, jak chcą.
– Było kiedyś czterech wielkich mędrców, którzy nazywali się Ben Asaji, Ben Soma, Elisza ben Abuja i Rabbi Akiba. Jeden po drugim weszli oni do raju – zaczyna stary. – Ben Asaji zobaczył i umarł.
Elisza Szor zawiesza głos, milknie dramatycznie i z podniesionymi wysoko brwiami sprawdza, jaki efekt wywołały jego słowa. Mały Hilel otworzył buzię ze zdziwienia.
– Co to znaczy? – pyta Szor chłopców, ale oczywiście nikt mu nie odpowiada, więc podnosi palec do góry i kończy: – A to znaczy, że wszedł do rzeki Piszon, której nazwę tłumaczy się tak: „Usta, które uczą się dokładnego sensu”.
Prostuje drugi palec i mówi:
– Ben Soma zobaczył i postradał zmysły. – Krzywi twarz w grymasie i dzieci śmieją się. – A to co znaczy? To znaczy, że wszedł do rzeki Giszon, której nazwa mówi, że człowiek widzi tylko sens alegoryczny.
Wie, że dzieci i tak nie rozumieją wiele z tego, co mówi. Nie szkodzi. Nie muszą rozumieć, ważne, żeby nauczyły się na pamięć. Potem zrozumieją.
– Elisza ben Abuja – ciągnie – spojrzał i stał się odszczepieńcem. Co znaczy, że wszedł do rzeki Chiddekelu i pogubił się w wielu możliwych rozumieniach.
Wskazuje trzema palcami małego Izaaka, który zaczyna się kręcić.
– Tylko Rabbi Akiba wszedł do raju i wyszedł bez szwanku, co znaczy, że zanurzywszy się w Eufracie, przeniknął najgłębszy, mistyczny sens. Takie są cztery drogi czytania i rozumienia.
Dzieci patrzą łakomie na orzechy, które leżą przed nim na stole. Dziadek rozłupuje je w dłoniach i rozdaje chłopcom. Patrzy uważnie, jak je jedzą do ostatniej okruszyny. Potem wychodzi, twarz mu się ściąga, znika uśmiech i labiryntami swego domu, który wygląda jak ul pszczeli, idzie do Jenty.
Jenta, czyli zły moment na śmierć
Jentę przywieźli z Korolówki jej wnuk Izrael z żoną Soblą, którzy także zostali zaproszeni na wesele. Oni też są „swoi”, jak wszyscy tutaj. Mieszkają daleko od siebie, ale trzymają się razem.
Teraz właściwie żałują tego, co zrobili, i nikt nie pamięta, czyj to był pomysł. To nic, że babka chciała. Zawsze bali się babki, bo rządziła całym domem. Nie można jej było odmówić. Teraz drżą, że babka umrze w domu Szorów, i to w trakcie wesela, co położy się na zawsze cieniem na życiu młodych. Gdy wsiadali w Korolówce do krytego plandeką wozu, który wspólnie z innymi gośćmi wynajęli, Jenta była zupełnie zdrowa i nawet sama wspięła się na siedzenie. Potem kazała dać sobie tabaki i tak jechali, śpiewając, a potem, zmęczeni, próbowali przysnąć. Patrzyła zza płóciennej plandeki, brudnej i poszarpanej, jak świat cały zostaje za nimi i układa się w kręte linie drogi, miedz, drzew i horyzontu.
Jechali dwa dni, powóz trząsł niemiłosiernie, ale stara Jenta znosiła to dobrze. Nocowali u rodziny w Buczaczu i o świcie następnego dnia ruszyli dalej. Po drodze dopadła ich taka mgła, że nagle zrobiło się wszystkim weselnikom nieswojo, i właśnie wtedy Jenta zaczęła pojękiwać, jakby domagała się uwagi pozostałych. Mgła jest mętną wodą, poruszają się w niej różne złe siły, które mącą umysł człowiekowi i zwierzęciu. Czy koń nie zjedzie z drogi i nie zaprowadzi ich wszystkich na stromy brzeg rzeki, skąd runą w przepaść? Albo czy nie dopadną ich jakieś niedotworzone siły, złe i okrutne, czy nie otworzy się w drodze zejście do jaskini, w której trzymają skarby podziemne karły, tak samo brzydkie, jak bogate? Może z tego strachu babka zasłabła.
W południe mgła opadła i zobaczyli niedaleko przed sobą wielką, niesamowitą bryłę zamku w Podhajcach, niezamieszkanego i popadającego w ruinę. Krążyły nad nim wielkie stada wron, które raz po raz zrywały się z na wpół zawalonego dachu. Mgła cofała się przed ich przeraźliwym krakaniem, które odbijało się od murów i wracało echem. Izrael i jego żona, Sobla, najstarsi na wozie, zarządzili postój. Rozłożyli się przy drodze, żeby odpocząć, wyciągnęli bułki, owoce i wodę, ale babka już nic nie jadła. Wypiła tylko kilka kropel.
Kiedy późną nocą dojechali w końcu do Rohatyna, nie mogła ustać na nogach, zataczała się i trzeba było skrzyknąć mężczyzn, żeby ją przenieśli do domu. Okazali się zresztą niepotrzebni, wystarczył jeden. Ile mogła ważyć stara Jenta? Tyle co nic. Co chuda koza.
Elisza Szor przyjął swoją ciotkę z pewnym zakłopotaniem, dał jej porządne posłanie w malutkiej izbie i przykazał kobietom, żeby o nią dbały. Po południu poszedł do niej i teraz coś tam szepczą, jak zwykle. Znają się całe życie.
Elisza patrzy na nią z troską. Jenta wie, o co mu chodzi:
– Zły moment, co?
Elisza nie odpowiada. Jenta mruży łagodnie oczy.
– A czy jest dobry czas na śmierć? – stwierdza w końcu filozoficznie Elisza.
Jenta mówi, że poczeka, aż przetoczy się ten tłum gości, od których oddechów parują szyby w oknach, a powietrze robi się ciężkie. Poczeka, aż weselnicy wyjadą do siebie po tańcach i wódce, aż wymiecie się zgniecione, brudne trociny z podłóg i wymyje naczynia. Elisza patrzy na nią niby zatroskany, ale myślami jest gdzie indziej.
Jenta nigdy nie lubiła Eliszy Szora. To człowiek, co jest w środku jak dom o wielu izbach – w jednej to, w drugiej tamto. Z zewnątrz wygląda jak jeden budynek, ale wewnątrz widać ową wielość. Nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. I jeszcze coś – Elisza Szor jest zawsze nieszczęśliwy. Zawsze mu czegoś brakuje, do czegoś tęskni, chciałby mieć to, co mają inni, albo przeciwnie – ma coś, czego inni nie mają, a co uważa za niepotrzebne. To czyni z niego człowieka zgorzkniałego i niezadowolonego.
Jako że Jenta jest najstarsza, każdy, kto przyjeżdża na wesele, od razu idzie się z nią przywitać. Goście odwiedzają ją nieustannie w pokoiku na końcu labiryntu, w drugim domu, do którego trzeba przejść przez podwórko, a który sąsiaduje przez ulicę z cmentarzem. Dzieci zaglądają do niej przez szpary w ścianach, najwyższy czas uszczelnić je przed zimą. Długo przesiaduje u niej Chaja. Jenta kładzie jej dłonie na swojej twarzy, dotyka jej oczu, ust i policzków – widziały to dzieci. Głaszcze ją po głowie. Chaja znosi jej smakołyki, poi ją rosołem z kury, dodaje łyżkę gęsiego smalcu, a wtedy stara Jenta długo mlaska ze smakiem i oblizuje wąskie, suche wargi, ale smalec nie dodaje jej tyle sił, żeby się podniosła.
Zaraz po przyjeździe idą odwiedzić starą kuzynkę Morawianie – Salomon Zalman i jego młodziutka żona Szejndel. Jechali tu z Brünn trzy tygodnie przez Žlin i Prešow, i potem Drohobycz, ale nie będą wracać tą samą drogą. W górach napadli ich jacyś zbiegli chłopi i Zalman musiał zapłacić im spory wykup, szczęście, że nie zabrali wszystkiego. Będą wracać teraz przez Kraków, zanim śnieg spadnie. Szejndel jest już w ciąży ze swoim pierwszym dzieckiem, właśnie powiedziała o tym mężowi. Ma mdłości. Najbardziej nie służy jej zapach kaffy i przypraw, który czuć w pierwszej części rozległego domostwa Szorów i który ciągnie od sklepiku. Nie podoba jej się też zapach starej Jenty. Boi się tej kobiety, jakby jakiejś dzikiej, w dziwacznych sukniach, z włosami na brodzie. Na Morawach starsze kobiety wyglądają o wiele porządniej, noszą krochmalone czepki i schludne fartuchy. Szejndel jest przekonana, że to czarownica. Boi się usiąść na skraju łóżka, choć ją do tego zachęcają. Boi się, że coś z tej starej przejdzie na dziecko w jej brzuchu, jakieś mroczne szaleństwo, nie do poskromienia. Usiłuje niczego nie dotykać w tym pokoiku. Od zapachu ciągle robi jej się niedobrze. W ogóle krewni z Podola wydają jej się dzicy. W końcu jednak popychają Szejndel ku starej, tak że przysiada na brzeżku, gotowa natychmiast uciec.
Za to podoba jej się zapach wosku – ukradkiem obwąchuje świece – oraz błota wymieszanego z końskimi odchodami, a także, teraz to odkryła, wódki. Salomon, starszy od niej znacznie, dobrze zbudowany, brzuchaty, brodaty mężczyzna w średnim wieku, dumny ze swej ślicznej i wiotkiej żony, przynosi jej kieliszek. Szejndel smakuje trunek, ale nie może go przełknąć. Pluje na podłogę.
Gdy młoda żona siada przy łóżku Jenty, ta wyciąga rękę spod wilczych futer i kładzie ją na brzuchu dziewczyny, choć jeszcze wcale nie widać krągłości. O tak, Jenta widzi, że w brzuchu Szejndel rozgościła się właśnie pewna dusza, jeszcze niewyraźna, trudno ją opisać, bo jest mnoga; właściwie są to wolne dusze, których wszędzie wokół jest pełno i które tylko szukają okazji, żeby się chwycić jakiegoś wolnego kawałka materii. I teraz również liżą tę maleńką grudkę, która przypomina kijankę, zaglądają w nią, ale nic tam jeszcze nie ma konkretnego, zaledwie strzępki, cienie. Obmacują, próbują. Same składają się ze smug: obrazów, wspomnień, pamięci uczynków, kawałków zdań, z liter. Nigdy przedtem Jenta nie widziała tego tak wyraźnie. Prawdę mówiąc, Szejndel też czasami jest jakaś nieswoja, bo również czuje ich obecność – jakby ją macały dziesiątki obcych rąk, jakby w nią wtykały palce. Nie chce się zwierzać z tego mężowi, nie umie znaleźć słów.
Gdy mężczyźni siedzą w jednej izbie, kobiety zbierają się w pokoiku Jenty, gdzie ledwie mogą się pomieścić. Co jakiś czas któraś przynosi z kuchni trochę wódki, tej weselnej, niby w tajemnicy, jak przemytniczka, ale przecież to część wesela. Stłoczone, podniecone bliską zabawą zapominają się i zaczynają dokazywać. Lecz chyba nie przeszkadza to chorej – a może nawet jest zadowolona, że stała się ośrodkiem tej zabawy. Czasem popatrują na nią z niepokojem, z poczuciem winy, gdy nagle przysypia, a po chwili budzi się z dziecinnym uśmiechem. Szejndel patrzy wymownie na Chaję, gdy ta poprawia na chorej wilcze skóry, owija jej wokół szyi swój szal i widzi, że staruszka nosi mnóstwo amuletów – jakieś małe woreczki na sznurkach, kawałki drewienka z wypisanymi na nich znakami, figurki z kości. Chaja nie śmie ich tknąć.
Kobiety opowiadają sobie straszne historie – o duchach, zbłąkanych duszach, ludziach pochowanych żywcem i oznakach śmierci.
– Gdybyście wiedziały, ile złych duchów czyha na jedną ćwiartkę kropli waszej serdecznej krwi, tobyście pewnie poświęciły swe ciało i swą duszę stwórcy tego świata – mówi Cypa, żona starego Notki, uważana za uczoną.
– Gdzie są te duchy? – pyta któraś trwożliwym szeptem, a Cypa podnosi z klepiska patyk i wskazuje na jego koniuszek:
– Tutaj! Tutaj są wszystkie, patrz uważnie.
Kobiety wpatrują się w koniec patyka, oczy zezują śmiesznie, któraś zaczyna chichotać, a w świetle kilku zaledwie świec już im się on dwoi i troi w oczach, ale duchów nie widzą.
Co czytamy w Zoharze
Elisza z najstarszym synem, z kuzynem Zalmanem Dobruszką z Moraw i Izraelem z Korolówki, który tak głęboko wcisnął głowę w ramiona, że każdy widzi, jak bardzo czuje się winny, roztrząsają ważną kwestię: co należy zrobić, gdy w domu szykuje się i wesele, i pogrzeb. Siedzą we czterech pochyleni ku sobie. Po chwili drzwi otwierają się i wchodzi, szurając nogami, rabbi Moszko, szczególnie biegły w kabale. Izrael podrywa się, żeby go ku nim podprowadzić. Nie trzeba staremu rabinowi przedstawiać sprawy – każdy wie, wszyscy o tym mówią.
Szepczą między sobą, a w końcu rabbi Moszko zaczyna:
– Czytamy w Zoharze, że dwie rozpustnice, które stanęły z jednym żywym dzieckiem przed królem Salomonem, zwały się Machalat i Lilit, hę? – stary pytająco zawiesza głos, jakby dawał im czas, żeby przywołali sobie przed oczy odpowiedni ustęp.
– Litery imienia Machalat mają wartość numeryczną 478. Lilit zaś – 480, hę?
Kiwają głowami. Wiedzą już, co powie.
– Gdy człowiek bierze udział w uczcie weselnej, odrzuca od siebie czarownicę Machalat z jej 478 kompaniami czartów, gdy zaś bierze udział w żałobie swego bliźniego, pokonuje czarownicę Lilit z jej 480 kompaniami czartów. Dlatego czytamy u Koheleta 7,2: „Godzi się lepiej pójść do domu żałoby aniżeli na miejsce radości. Idąc bowiem do domu żałoby, pokonywa się 480 czartowskich kompanii, w domu zaś wesela pokonywa się kompanii tylko 478”.
Co znaczy: wesele należy odwołać i czekać na pogrzeb.
Dobruszka patrzy porozumiewawczo na kuzyna Eliszę, wznosi wymownie oczy do góry, jest rozczarowany wyrokiem. Nie będzie tu siedział w nieskończoność. Ma w Prossnitz na Morawach swoje tabaczane interesy, których spuszczać z oka nie powinien. I dostawy koszernego wina dla wszystkich tamtejszych Żydów, na co ma monopol. Ci tutaj krewni żony to ludzie mili, lecz prości i zabobonni. Dobrze mu idą z nimi tureckie interesy, więc postanowił wybrać się do nich. Lecz wiecznie tu siedzieć nie będzie. A jak spadnie śnieg? Właściwie nikomu nie podoba się takie rozwiązanie sprawy. Każdemu chce się wesela, zaraz, natychmiast. Nie można już czekać, wszystko stoi gotowe.
I Elisza Szor nie jest zadowolony z wyroku. Wesele musi się odbyć.
Gdy zostaje sam, woła do siebie Chaję, ona mu doradzi, i czekając na nią, przerzuca strony księżowskiej księgi, z której nie rozumie ani słowa.
O połkniętym amulecie
W nocy, gdy wszyscy już śpią, Elisza Szor przy świetle świecy pisze na małym skrawku papieru litery:
הנתמה, הנתמה, הנתמה
Hej-mem-taw-nun-hej. Hamtana – czekanie.
Chaja w białej nocnej koszuli staje na środku izby i rysuje w powietrzu wokół siebie niewidoczny dla oczu krąg. Tam unosi papierek nad głowę i tak stoi z zamkniętymi oczami długą chwilę. Jej usta poruszają się. Dmucha weń kilka razy, potem starannie zwija papierek w rurkę i wkłada do drewnianego pudełeczka wielkości paznokcia. Stoi jeszcze dłuższy czas w milczeniu z pochyloną głową, żeby zaraz potem, pośliniwszy palce, przewlec rzemyk przez dziurkę amuletu. I wręcza amulet ojcu. Ten ze świecą w ręku sunie przez śpiący dom pełen skrzypienia i pochrapywań, przez wąskie korytarze, do pokoju, gdzie położono Jentę. Zatrzymuje się przy drzwiach i nasłuchuje. Widocznie nic go nie niepokoi, bo delikatnie otwiera drzwi, które poddają mu się pokornie, bez jednego dźwięku, i odsłaniają małe, ciasne wnętrze, oświetlone ledwie oliwną lampką. Ostry nos Jenty mierzy śmiało prosto w sufit i rzuca na ścianę wyzywający cień. Elisza musi przez niego przejść, żeby założyć umierającej amulet na szyję. Kiedy się nad nią pochyla, jej powieki zaczynają drgać. Elisza zamiera w bezruchu, ale to nic, widocznie kobieta śni: oddech ma tak lekki, że prawie niezauważalny. Wiąże końce rzemyka i wsuwa amulet pod koszulę staruszki. Potem odwraca się na palcach i bezszelestnie wychodzi.
Kiedy światło świecy znika za drzwiami i słabnie w szparach między deskami, Jenta otwiera oczy i słabnącą ręką wymacuje amulet. Wie, co tam jest napisane. Przerywa rzemyk, otwiera pudełko i połyka zapisany skrawek jak pigułkę.
Jenta leży w ciasnym pokoiku, gdzie służba przynosi bez przerwy okrycia gości i kładzie je w nogach łóżka. Gdy w końcu zaczynają grać gdzieś w głębi domu, Jenta jest już ledwie widoczna spod sterty płaszczy; dopiero gdy przychodzi tu Chaja, robi z tym porządek i płaszcze lądują na podłodze. Chaja nachyla się nad starą ciotką i wsłuchuje się w jej oddech – jest taki słabiutki, iż wydaje się, że motyl spowodowałby machnięciem swoich skrzydeł silniejszy ruch powietrza. Ale jej serce bije. Chaja, lekko zarumieniona od wódki, przykłada ucho do piersi Jenty, do wiązek amuletów, sznurków i rzemyków, i słyszy delikatne bom, bom, bardzo wolne, oddalone jedno od drugiego o cały oddech.
– Babciu Jento! – woła ją cicho Chaja i ma wrażenie, że wpółprzymknięte oczy staruszki drgnęły, że poruszyły się źrenice, a na ustach pojawił się jakby uśmiech. Jest to uśmiech zbłąkany – faluje, czasem kąciki ust unoszą się, czasem opadają i wtedy Jenta wygląda jak nieżywa. Dłonie ma letnie, nie zimne, skórę miękką, bladą. Chaja poprawia jej włosy, które wyszły spod chustki, i nachyla się do jej ucha: – Czy ty żyjesz?
I znowu na twarzy starej kobiety pojawia się skądś ten uśmiech, który trwa chwileczkę i zaraz znika. Chaję wzywają z daleka tupot nóg i wysokie dźwięki muzyki, więc całuje starą w letni policzek i biegnie tańczyć.
Do izby Jenty dochodzi rytmiczne przytupywanie – weselnicy tańczą, choć tutaj nie słychać już muzyki, utknęła w drewnianych ścianach, rozbiły ją na pojedyncze pomruki kręte korytarze. Słychać tylko bum, bum tanecznych kroków, a od czasu do czasu piski i pokrzykiwania. Przy Jencie czuwała jakaś starsza kobieta, ale rozochocona weselem w końcu sobie poszła. Jenta też jest ciekawa, co się tam dzieje. Odkrywa zaskoczona, że z łatwością może wysunąć się ze swojego ciała i zawisnąć nad nim; patrzy wprost na swoją twarz, zapadłą i bladą, dziwne uczucie, ale zaraz potem odpływa, sunie wsparta na podmuchach przeciągu, na drganiach dźwięku, przenika bez trudu przez drewniane ściany i drzwi.
Jenta widzi teraz wszystko z góry, a potem jej wzrok wraca pod przymknięte powieki. I tak jest przez całą noc. Uniesienie i powrót w dół. Balansowanie na granicy. Męczy to Jentę, właściwie nigdy się tak nie napracowała, ani przy porządkach, ani w ogrodzie. A jednak i jedno, i drugie jest przyjemne, i opadanie, i wznoszenie. Niemiły jest tylko ten ruch, świszczący i gwałtowny, który usiłuje ją wypchnąć gdzieś daleko, poza horyzonty, ta siła, zewnętrzna i brutalna, z którą trudno byłoby się zmierzyć, gdyby ciała od środka i nieodwracalnie nie chronił amulet.
Dziwne – jej myśli owiewają całą okolicę. Wiatr – mówi jakiś głos w jej głowie, zapewne własny. Wiatr to jest wzrok umarłych, kiedy patrzą na świat stamtąd, gdzie są. Widziałaś kiedy pole traw, jak się kłania i słania, zapewne patrzy na nie właśnie któryś z umarłych – chciałaby powiedzieć do Chai. Bo gdyby zliczyć wszystkich umarłych, to okazałoby się, że jest ich dużo więcej niż żywych na ziemi. Ich dusze już się oczyściły wędrowaniem w wielu żywotach i teraz czekają na Mesjasza, który przyjdzie dokończyć dzieła. I patrzą na wszystko. Dlatego na ziemi wieje wiatr. Wiatr to jest ich baczny wzrok.
Po chwili spłoszonego wahania i ona dołącza do tego wiatru, który przelatuje nad domami Rohatyna i małych, skarlałych osad, nad furmanami, co przycupnęli na rynku w nadziei, że zdarzy się im klient, nad trzema cmentarzami, nad kościołami, synagogą i cerkwią, nad rohatyńskim gościńcem – i pomyka dalej, poruszając pożółkłe trawy na wzgórzach, najpierw chaotycznie, bez ładu i składu, a potem, jakby uczył się kroków tańca, gna wzdłuż koryt rzek aż do Dniestru. Tam zatrzymuje się, bo Jentę zdumiewa maestria krętej linii rzeki, jej esy-floresy, jakby zarysy liter gimmel i lamed. I potem zawraca, choć wcale nie z powodu granicy, która zmówiła się z rzeką i oddziela od siebie dwa wielkie państwa. Bo przecież wzrok Jenty ma za nic takie granice.