Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 7

I. KSIĘGA MGŁY
Rozdział 2

Оглавление

O fatalnym resorze i kobiecej chorobie Katarzyny Kossakowskiej

W tym samym czasie kasztelanowa kamieniecka Katarzyna Kossakowska, z domu Potocka, i towarzysząca jej znajoma starsza dama, które są już od kilku dni w podróży z Lublina do Kamieńca, właśnie wjechały do Rohatyna. Godzinę za nimi jadą wozy z kuframi, w nich stroje, pościel oraz zastawa, tak żeby, gdy przyjdzie stanąć w gościnie, mieć swoją porcelanę i swoje sztućce. Choć specjalnie rozsyłani posłańcy zawiadamiają z wyprzedzeniem rodzinę i przyjaciół w posiadłościach, do których zbliżają się kobiety, czasami nie udaje im się dotrzeć na bezpieczny i komfortowy nocleg. Wtedy pozostają zajazdy i gospody, w których jedzenie bywa nietęgie. Pani Drużbacka, mająca już swoje lata, ledwie żyje. Skarży się na niestrawność, zapewne dlatego, iż każdy posiłek zaraz zostaje wytrzęsiony w żołądku niczym śmietana w maślnicy. Zgaga to jednak nie choroba. Gorzej jest z kasztelanową Kossakowską – od wczoraj boli ją brzuch i teraz siedzi w kącie powozu zupełnie bez sił, za to zimna, mokra i tak bardzo blada, że Drużbacka zaczyna obawiać się o jej życie. Dlatego szukają pomocy tutaj, w Rohatynie, gdzie starostą jest Szymon Łabęcki, spowinowacony z rodziną kasztelanowej, jak każdy znaczniejszy człowiek na Podolu.

Jest dzień targowy i łososiowa kareta na resorach ozdobiona miękkim złotawym ornamentem, z herbem Potockich wymalowanym na drzwiczkach, ze stangretem na koźle i obstawą mężczyzn w jaskrawych mundurach już od rogatek wzbudza w miasteczku niemałą sensację. Kareta co chwilę staje, bo droga jest zatarasowana przez pieszych i zwierzęta. Nie pomaga strzelanie z bata nad głowami. Dwie kobiety ukryte w środku pojazdu płyną w nim niczym w drogocennej muszli przez wzburzone wody wielojęzycznego, rozjarmarkowanego tłumu.

W końcu kareta, co było w tym tłoku do przewidzenia, nadziewa się na jakiś dyszel, pęka resor, to nowe udogodnienie, które teraz tylko komplikuje podróż, i kasztelanowa spada z siedzenia na podłogę, a jej twarz wykrzywia się z bólu. Drużbacka, klnąc, wyskakuje wprost w błoto i sama zaczyna szukać pomocy. Najpierw zwraca się do dwóch kobiet z koszami, ale one chichoczą i uciekają, gadając między sobą po rusińsku, potem chwyta za rękaw Żyda w czapie i płaszczu – ten stara się ją zrozumieć, a nawet odpowiada coś w swoim języku i pokazuje gdzieś w dół miasteczka, w stronę rzeki. Wtedy zniecierpliwiona Drużbacka staje na drodze dwóch dobrze wyglądających kupców, którzy wysiedli właśnie z kocza i podeszli ku zbiegowisku, ale ci okazują się chyba Ormianami, będącymi tu przejazdem. Kręcą tylko głowami. A zaraz obok nich Turcy przyglądają się Drużbackiej jakoś ironicznie, jak jej się wydaje.

– Czy ktoś tu mówi po polsku?! – krzyczy więc, zła na ten tłum wokół i na to, gdzie się znalazła. Niby to jedno królestwo, ta sama Rzeczpospolita, ale tutaj jakaś zupełnie inna niż w Wielkopolsce, z której pochodzi. Tu dziko, twarze obce, egzotyczne, ubiory komiczne, jakieś strzępiące się sukmany, jakieś czapy futrzane i turbany, bose stopy. Domy zgarbione, malutkie i z gliny, nawet przy rynku. Woń słodu i łajna, wilgotny zapach opadłych liści.

W końcu widzi przed sobą drobnego, starszego księdza, całkiem siwego, w niezbyt porządnym płaszczu, z torbą na ramieniu, który patrzy na nią wytrzeszczonymi oczami, zupełnie zaskoczony. Chwyta go za poły płaszcza i potrząsa nim, sycząc przez zęby:

– Na zmiłowanie boskie, niechże ksiądz powie, gdzie tu jest dom starosty Łabęckiego! I ani słowa! I milczeć o wszystkim!

Ksiądz mruga oczami, przestraszony. Nie wie, czy ma się odezwać, czy nic nie mówić. Może ma ręką wskazać kierunek? Kobieta, która go tak bez pardonu szarpie, jest nieduża, o nieco zaokrąglonych kształtach, ma wyraziste oczy i spory nos; spod czepca wychodzi jej kręcony kosmyk szpakowatych włosów.

– To znaczna osoba i jest incognito – mówi do księdza, wskazując na karetę.

– Incognito, incognito – powtarza przejęty ksiądz. Wyławia z tłumu młodego chłopaka i każe mu prowadzić pojazd do domu starosty. Chłopiec zgrabniej, niż można by się spodziewać, pomaga wyprząc konie, tak żeby dało się zawrócić.

W powozie o zasłoniętych okienkach pojękuje kasztelanowa Kossakowska. Po każdym jęku następuje siarczyste przekleństwo.


O krwi na jedwabiach

Szymon Łabęcki, ożeniony z Pelagią z Potockich, jest kuzynem, dalekim, ale kuzynem Katarzyny Kossakowskiej. Żony nie ma w domu, bawi u rodziny we dworze w pobliskiej wsi. Przejęty niespodziewaną wizytą, pospiesznie zapina z francuska skrojony żakiet i obciąga koronkowe mankiety.

– Bienvenu, bienvenu[1] – powtarza niezbyt przytomnie, gdy służące z Drużbacką wprowadzają kasztelanową na górę, gdzie gospodarz oddał kuzynce najlepsze komnaty. Potem, mamrocząc coś do siebie, posyła po medyka rohatyńskiego Rubina. – Quelque chose de féminin, quelque chose de féminin – powtarza.

Nie jest do końca zadowolony, a właściwie wcale nie jest zadowolony z tej nagłej wizyty. Właśnie wybierał się w pewne miejsce, gdzie regularnie grywa w karty. Sama myśl o grze podnosi mu przyjemnie ciśnienie, to tak, jakby zadziałał mu we krwi najlepszy trunek. Ileż jednak nerwów przez ten nałóg traci! Pociesza się tylko tym, że ludzie znaczniejsi od niego i bogatsi, i większym poważaniem się szczycący do kart zasiadają. Ostatnio grywa z biskupem Sołtykiem, stąd ten lepszy strój. Już miał wyjeżdżać, powóz czekał zaprzężony. A tak – nie pojedzie. Wygra kto inny. Bierze głęboki oddech i zaciera ręce, jakby chciał sobie dodać otuchy – no trudno, zagra innym razem.

Chorą cały wieczór pali gorączka i Drużbackiej się zdaje, że majaczy. Z Agnieszką, damą do towarzystwa pani, kładą jej zimne kompresy na głowę, a potem pospiesznie przywołany medyk ordynuje zioła – teraz ich zapach, jakby anyżu i lukrecji, unosi się nad pościelą słodką chmurą i chora zasypia. Lekarz każe jej kłaść zimne kompresy na brzuch i na czoło. Uspokaja się cały dom i przygasają świece.

No cóż, nie pierwszy to raz miesięczna przypadłość tak dokucza kasztelanowej i zapewne nie ostatni. Trudno kogoś o to winić, przyczyną jest najpewniej sposób chowania panienek we dworach – w zaduchu, bez wyzwań dla ciała. Dziewczyny siedzą skulone nad tamborkami, wyszywając księżowskie stuły. Dieta we dworach ciężka, mięsna. Mięśnie słabe. Kossakowska na dodatek lubi podróże, całe dnie w powozie, hałas nieustanny i trzepanie. Nerwy i wieczne intrygi. Polityka, bo kimże jest Katarzyna, jak nie posłańcem Klemensa Branickiego; to jego interesy rozgrywa. Robi to dobrze, bo jest w niej męska dusza – tak przynajmniej o niej mówią i się z nią liczą. Ale Drużbacka nie widzi tej „męskości”. Ot, niewiasta, co lubi rządzić. Wysoka, pewna siebie, z mocnym głosem. A mówią jeszcze, że mąż Kossakowskiej, niezbyt wydarzony, malutki pokurcz, jest impotentem. Gdy się o nią starał, to podobno stanął na worku z pieniędzmi, żeby w ten sposób wyrównać brak wzrostu.

Jeżeli nawet z woli boskiej nie są jej pisane dzieci, to wcale nie wygląda na nieszczęśliwą. Plotkują o niej, że gdy kłóci się z mężem, gdy się na niego zdenerwuje, chwyta go wpół i stawia na kominku, skąd on boi się zejść i tak unieruchomiony, musi jej wysłuchać do końca. A dlaczego taka postawna kobieta wybrała sobie takiego konusa? Chyba żeby interesy rodziny umocnić, a interesy umacnia się polityką.

Rozbierały chorą we dwie i z każdą sztuką odzienia z kasztelanowej Kossakowskiej wyłaniała się ta istota o imieniu Katarzyna, a potem nawet Kasia, gdy jęcząc i płacząc, przelewała się ze słabości przez ręce. Doktor kazał wkładać między nogi opatrunki z czystego płótna i dawać chorej dużo pić, wręcz zmuszać ją do picia, zwłaszcza wywarów z jakiejś kory. Jaka chuda wydała się ta kobieta Drużbackiej, a przez to, że chuda – młodziutka, choć ma przecież już ze trzydzieści lat.

Gdy chora usnęła, zajęły się z Agnieszką pokrwawionym strojem, wielkimi plamami krwi – począwszy od bielizny, halek i spódnicy, aż do granatowego płaszcza. Ile się to plam z krwi widziało w życiu, myśli Drużbacka.

Piękna suknia kasztelanowej – gruby atłas, kremowe tło, a na nim z rzadka czerwone kwiatuszki, dzwonki z jednym zielonym listkiem po lewej i jednym po prawej stronie. Wzór radosny i lekki, pasuje do lekko śniadej cery właścicielki i jej ciemnych włosów. Teraz plamy krwi zalały te wesołe kwiatki złowrogą falą. Nieregularne kontury wchłonęły i zniszczyły wszelki porządek. Jakby nieprzyjazne siły skądś wydostały się na powierzchnię.

Istnieje na dworach specjalna nauka – o wywabianiu plam z krwi. Od wieków uczy się tego przyszłe żony i matki. To byłaby najważniejsza sprawa na uniwersytecie dla kobiet, gdyby kiedy miał powstać. Poród, menstruacja, wojna, bójka, zajazd, napad, pogrom – o tym przypomina krew, nieustannie będąc w gotowości tuż pod skórą. Co zrobić z tym wewnętrznym, które ośmieliło się wydostać na zewnątrz, jakim to ługiem zmywać, jakim octem płukać. Może moczyć szmatkę w odrobinie łez i przecierać delikatnie. Albo mocno nasączać śliną. Prześcieradła, pościel, bieliznę, halki, koszule, fartuchy, czepce i chusty, mankiety koronkowe i żaboty, surduty i gorsety. Dywany, deski podłogi, bandaże, prześcieradła, mundury.

Po wyjściu doktora obie kobiety, Drużbacka i Agnieszka, zasypiają ni to klęcząc, ni to siedząc przy łóżku – jedna z głową opartą na własnej dłoni, której ślad przez resztę wieczoru zostanie jej na policzku, druga w fotelu z głową opuszczoną na piersi; od jej oddechu delikatne koronki przy dekolcie poruszają się jak ukwiały w ciepłym morzu.


Biały koniec stołu u starosty Łabęckiego

Dom starosty przypomina zamek. Kamienny, obrośnięty mchem, stoi na starych fundamentach, stąd wilgoć. Na podwórzu z wielkiego kasztana opadają już lśniące owoce, a za nimi podążają żółte liście. Wygląda to tak, jakby podworzec pokrywał piękny pomarańczowozłoty dywan. Ze sporego hallu wchodzi się na salony ledwie umeblowane, ale wymalowane w jasne kolory, z ozdobami na ścianach i suficie. Podłoga z dębowego parkietu wyfroterowana, aż błyszczy. Trwają przygotowania do zimy – w sieni stoją kosze jabłek, które wyniesie się do zimowych pokoi, by tam pachniały i czekały Bożego Narodzenia. Na podwórzu ruch i rozgardiasz, bo chłopi przywieźli drewno i układają je w sągi. Kobiety wnoszą kosze orzechów, Drużbacka nie może nadziwić się ich wielkości. Rozłupała jeden i ze smakiem je soczysty, miękki miąższ, badając językiem lekką gorycz skórki. Z kuchni dolatuje woń smażonych powideł.

Mija ją na dole medyk, bąka coś pod nosem i idzie na górę. Już się dowiedziała, że ten „saturniczny”, jak go określił starosta, Żyd, doktor kształcony we Włoszech, milczący i duchem nieobecny, cieszy się wielkim poważaniem Łabęckiego, który na tyle długo przebywał we Francji, że pozbawiło go to pewnych przesądów.

Już w południe następnego dnia zjadła Kossakowska trochę rosołu, po czym kazała sobie podłożyć poduszki i podać papier, pióro i atrament.

Katarzyna Kossakowska z domu Potocka, żona kasztelana kamienieckiego, pani wielu wsi i miasteczek, pałaców i dworów, należy do drapieżników. Te, nawet popadłszy w tarapaty, w uścisk sideł kłusownika, rany zaliżą i zaraz wracają do walki. Kossakowska ma instynkt zwierzęcy, jak wadera w stadzie wilków. Nic jej nie będzie. Niech się Drużbacka martwi raczej o siebie. Niech się zastanowi, jakim to ona jest zwierzęciem… Utrzymuje się przy życiu dzięki tym drapieżnikom, służąc im za towarzystwo, zabawiając je fraszkami. Jest oswojoną pliszką, ptaszkiem, który ładnie wyśpiewuje swoje trele, lecz którego zdmuchnie byle wiatr, przeciąg z otwartego przez burzę okna.

Ksiądz przychodzi już po południu, trochę za wcześnie, jest w tym samym płaszczu, ze swoją torbą nadającą się raczej dla wędrownego sprzedawcy niż dla osoby duchownej. Drużbacka wita go już od progu.

– Chciałam księdza dziekana najmocniej przeprosić za to moje raptowne zachowanie. Chyba oberwałam księdzu guziki… – mówi do niego i za łokieć prowadzi go do bawialni, nie wiedząc, co z nim począć. Do stołu będą podawać za jakieś dwie godziny.

– A to simpliciter chwila taka była… Nolens volens przysłużyłem się zdrowiu jaśnie kasztelanowej.

Drużbacka przywykła już do innej trochę polszczyzny na różnych pańskich dworach, więc te wtręty łacińskie tylko ją bawią. Spędziła w nich pół życia jako dama do towarzystwa i sekretarka. Potem wyszła za mąż, urodziła córki, a teraz, po śmierci męża i narodzinach wnucząt, próbuje radzić sobie sama albo przy córkach, bądź też przy pani Kossakowskiej, bądź to jako dama do towarzystwa. Cieszy się, że wraca na magnacki dwór, gdzie tyle się dzieje i gdzie wieczorami czyta się poezje. Ma w swoim bagażu kilka tomików, ale wstydzi się je wyciągać. Nic nie mówi. Raczej słucha, jak się ksiądz rozgadał, i zaraz znajduje z nim wspólny język, mimo tej łaciny; okazuje się bowiem, że ksiądz wizytował niedawno pałac Dzieduszyckich w Cecołowcach i teraz próbuje odtworzyć u siebie na plebanii to, co stamtąd zapamiętał. Uradowany i rozochocony likierem, którego wypił już ze trzy kieliszki, szczęśliwy, że ktoś go słucha, opowiada.

Wczoraj posłano po kasztelana Kossakowskiego do Kamieńca i teraz wszyscy się go lada chwila spodziewają. Pewnie zjawi się tu rano, a może już w nocy.

Przy stole siedzą mieszkańcy i goście domu, stali i tymczasowi. Ci najmniej ważni na szarym końcu, gdzie biel obrusów już nie sięga. Z rezydentów jest tu wuj czy stryj gospodarza, starszy pan, nieco otyły i sapiący, który zwraca się do wszystkich „asindzieju” i „asindziejko”. Są tu też zarządca majątków, nieśmiały wąsaty mężczyzna słusznej postury, oraz dawny nauczyciel religii dzieci Łabęckich, wielce wykształcony bernardyn ksiądz Gaudenty Pikulski. Tego od razu zagarnia ksiądz Chmielowski, który wiedzie go w róg pokoju, żeby pokazać mu żydowską książkę.

– Zamieniłem się, ja mu dałem moje Nowe Ateny, a on mnie Zohar – mówi z dumą ksiądz Chmielowski i wyciąga z torby księgę. – Prośbę miałbym – dodaje bezosobowo – gdyby znalazło się trochę czasu, żeby mi to i owo z tej książki przepowiedzieć…

Pikulski ogląda księgę, otwiera ją od tyłu i czytając, porusza wargami.

– To żaden Zohar – mówi.

– Jakżeż to? – ksiądz Chmielowski nie rozumie.

– A to Szor wcisnął ojcu jakieś bajki żydowskie. – Sunie palcem od prawej do lewej po ciągu niezrozumiałych znaczków. – Oko Jakuba. Tak się nazywa, to takie opowiastki dla ludu.

– A to stare Szorzysko… – Kiwa głową ksiądz, rozczarowany. – Pewnie się pomylił. No cóż, chyba i tu znajdę trochę jakiej mądrości. O ile mi to kto przetłumaczy…

Starosta Łabęcki daje znak ręką i dwóch służących wnosi tace z likierem i maleńkie kieliszki oraz talerzyk z cieniutko krojonymi skórkami od chleba. Kto chce, może sobie w ten sposób zaostrzyć apetyt, bo potem podany posiłek będzie już ciężki i obfity. Najpierw idzie zupa, a następnie pokrojona w nieregularne plastry gotowana wołowina wraz z innymi mięsami – pieczenią wołową, dziczyzną i kurczętami; do tego marchew gotowana, kapusta z boczkiem i miski kaszy bogato okraszonej tłuszczem.

Ksiądz Pikulski przy stole nachyla się do księdza Benedykta i mówi półgłosem:

– Niechże ksiądz do mnie wpadnie, mam ja i po łacinie żydowskie księgi, a i w hebrajskim mogę pomóc. Po co od razu do Żydów chodzić?

– Sameś mi, synu, radził – odpowiada ksiądz Benedykt, nieco zirytowany.

– Dla żartu mówiłem. Nie sądziłem, że ksiądz pójdzie.

Drużbacka je powściągliwie; wołowina nie służy jej zębom, wykałaczek zaś nie widzi. Dziubie kurczę z ryżem i spod oka przygląda się dwom młodym służącym, widać jeszcze nieobytym z nową pracą, bo stroją do siebie przez stół miny i błaznują, myśląc, że goście, zajęci jedzeniem, niczego nie dojrzą.

Kossakowska niby słaba, ale każe swoje łoże w kącie pokoju obstawić świecami i podać sobie ryżu tudzież mięsa z kury. Zaraz potem prosi o węgrzyna.

– To już najgorsze za waćpanią, skoro po wino sięgasz – mówi Łabęcki z ledwie wyczuwalną w głosie ironią. Wciąż jest poirytowany, że na karty nie pojechał. – Vous permettez?[2] – Wstaje, by z nieco przesadnym ukłonem dolać kasztelanowej wina. – Zdrowie waćpani.

– A ja winnam wypić zdrowie tego medyka, bo mnie na nogi postawił swoją miksturą – mówi Kossakowska i pociąga spory łyk.

– C’est un homme rare – stwierdza gospodarz. – Dobrze wykształcony Żyd, choć mnie z podagry wyleczyć nie potrafi. Studiował w Italii. Ponoć igłą zdejmuje z oka zaćmę i tym samym przywraca wzrok, tak właśnie było z jedną z okolicznych szlachcianek, która teraz wyszywa najdrobniejsze ściegi.

Odzywa się znowu Kossakowska ze swojego kąta. Zjadła już i leży oparta o poduszki, cokolwiek blada. Jej twarz oświetlona drgającym światłem świec porusza się jakby w jakimś grymasie:

– Pełno Żydów teraz wszędzie, tylko patrzeć, jak nas tu zjedzą z kopytami – mówi. – Panom nie chce się pracować i o własne majątki dbać, to dają je Żydom w arendę, a sami używają życia w stolicy. I patrzę, a tu Żyd mostowym jest, a tu majątek ziemski prowadzi, a tu buty i ubranie szyje, całe rzemiosło wziął.

W czasie obiadu rozmowy schodzą na gospodarkę, która tu, na Podolu, zawsze kuleje, a przecież wielkie jest bogactwo tej ziemi. Można by zrobić z niej kwitnący kraj. Te potaże, saletry, miody. Woski, łoje, płótna. Tytoń, skóry, bydło, konie, mnóstwo tego jest i nie znajduje zbytu. A dlaczego? – dopytuje się Łabęcki. Bo Dniestr jest płytki, posiekany porohami, drogi byle jakie, wiosną po roztopach prawie nieprzejezdne. Jak tu handlować, gdy przez granice bezkarnie przechodzą bandy tureckie i łupią podróżnych, tak że ze zbrojnymi jeździć trzeba, wynajmować ochronę.

– Kto ma na to pieniądze? – skarży się Łabęcki i marzy, żeby było jak w innych krajach, żeby handel kwitł i bogactwo ludzi rosło. Tak jak to jest we Francji, a przecież wcale ziemi lepszej tam nie ma, ani rzeki nie lepsze. Kossakowska twierdzi, że to wina panów, którzy płacą chłopom wódką, nie pieniędzmi.

– A ty, pani, wiesz, że to u Potockich w ich dobrach chłop ma już tyle dni w roku pańszczyzny, że na swoim może pracować tylko w soboty i niedziele?

– U nas i piątek mają wolny – odcina się Kossakowska. – A bo i marnie pracują. Połowę urodzaju daje się robotnikowi za zbiór drugiej połowy, a i tak te hojne dary nieba nie mogą być spożytkowane. U mojego brata stoją do dziś ogromne stogi, pasą się na nich robaki i nie ma sposobu, by je sprzedać.

– Tego, kto wpadł na pomysł, by zboże przepalać na wódkę, powinno się ozłocić – mówi Łabęcki i ściągając serwetę spod brody, daje znak, żeby dobrym zwyczajem przejść na fajki do biblioteki. – Teraz całe galony wódki jadą na wozach na drugą stronę Dniestru. Co prawda Koran zabrania pić wina, ale o wódce nic nie mówi. Zresztą niedaleko jest ziemia hospodara mołdawskiego, a tam chrześcijanie mogą smakować trunku do woli… – Śmieje się, odsłaniając żółte od tytoniu zęby.

Starosta Łabęcki nie jest byle kim. W bibliotece na honorowym miejscu leży jego książka: Instrukcye dla młodych Panow przez Iegomości Pana Dela Chetardie Káwálerá w woysku y ná Dworze Krolewskim we Fráncyi dobrze zásłużonego opisane, a tu krotko zebráne, w ktorych młody Pan pyta się y odbiera odpowiedzi. Przy ostátnim Szkołom Lwowskim Vale od Wielmożnego IMci Pana Szymona Łabęckiego Starosty Rohatyńskiego ná upominek swoim kollegom zostáwione y do druku podane.

Gdy go Drużbacka grzecznie dopytuje, o czymże to książka, wychodzi na jaw, że to chronologia znaczniejszych batalii i że, co się okazuje po dłuższej przemowie Łabęckiego, jest to bardziej tłumaczenie niż oryginalnie napisane przez niego dzieło. Co po prawdzie nie wynika z tytułu.

Potem muszą wszyscy w palarni wysłuchać – i damy także, bo obie palaczki namiętne – jak to starosta Łabęcki wygłaszał mowę uroczystą na otwarciu biblioteki Załuskich.

Gdy wywołują starostę, bo przyszedł lekarz na zabiegi, rozmowa schodzi na Drużbacką i Kossakowska przypomina, że jest ona poetką, czemu bardzo grzecznie dziwi się ksiądz dziekan Chmielowski, lecz po prezentowaną książeczkę chciwie wyciąga rękę. Zadrukowane kartki budzą w nim jakiś odruch trudny do opanowania – złapać i nie wypuścić, dopóki oczy nie zapoznają się, choćby pobieżnie, z całością. Tak jest i teraz, otwiera, zbliża do światła, żeby lepiej się przyjrzeć tytułowej stronie.

– To rymy – mówi rozczarowany, ale szybko się mityguje i kiwa głową z uznaniem. Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych i światowych… Nie podoba mu się, że to wiersze, nie rozumie ich, ale wartość tomiku wzrasta, gdy ksiądz widzi, że wydali to bracia Załuscy.

Zza niedomkniętych drzwi słychać głos starosty, nagle jakiś taki pokorny:

– Aszerze złoty, to choróbsko mi życie obrzydza, boli paluch, zróbże coś z tym, kochaneńki.

I zaraz słychać inny głos, niski, z żydowskim akcentem:

– Ja się waćpana zrzeknę leczyć. Waćpan miałeś nie pić wina i nie jeść mięsa, zwłaszcza czerwonego, a nie słuchasz doktora, to i boli, i boleć będzie. Siłą leczyć nie zamierzam.

– No, nie obrażaj się, przecież to nie twoje paluchy, ale moje… A to ci medyk diabelski… – Niknie gdzieś w dali, widocznie odeszło tych dwóch w głąb domu.

1

(franc.) Witam (…) sprawy kobiece

2

(franc.) Pani pozwoli? (…) To człowiek wyjątkowy

Księgi Jakubowe

Подняться наверх