Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 13

II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 8

Оглавление

Miód, nie zjeść go za dużo, czyli nauki w szkole Isochara w Smyrnie, w kraju tureckim

Nachman dzięki szkole Isochara ma gematrię, notarikon i temurę w jednym palcu. Można go obudzić w środku nocy i kazać mu przestawiać litery oraz produkować słowa. Już zważył i ustalił liczbę słów w modlitwach i błogosławieństwach, aby odkryć, według jakiej zasady zostały one ustanowione. Porównał je z innymi, przekształcał, przestawiając litery. Wiele razy, gdy nie mógł spać w czasie upalnych smyrneńskich nocy, kiedy reb Mordke w milczeniu odpływał, paląc fajkę, Nachman bawił się tak z zamkniętymi oczami do świtu, grał ze słowami i literami, tworząc zupełnie nowe, nieprawdopodobne znaczenia i powiązania. Kiedy pierwszy świt oświetlał szaro placyk porośnięty kilkoma marnymi oliwkami, pod którymi wśród śmieci spały psy, zdawało mu się, że świat słów jest o wiele realniejszy niż to, co widzą jego oczy.

Nachman jest szczęśliwy. Zawsze zajmuje miejsce za Jakubem, lubi patrzeć na jego plecy. I właśnie dlatego dotyczą go słowa Pisma – mamy w Księdze Przysłów 25,16 takie słowa: „Znalazłeś miód? Jedz tyle, ile trzeba, żebyś się nie przejadł i nie zwymiotował”.

Tymczasem oprócz hakkarat panim – znajomości fizjonomii, i sidrej szirtutin – znajomości chiromancji, wybrani uczniowie, do których już zaliczają się Nachman i Jakub, pod okiem Isochara i reb Mordkego przyuczani są jeszcze do pewnej tajemnej rzeczy. Wieczorem zostawia się tylko dwie świece w małym pokoju i siada pod ścianą na podłodze. Głowa musi iść między kolana. Ciało człowiecze wraca wtedy do tej samej pozycji, którą miało w brzuchu matki, a więc kiedy jeszcze pozostawało w bliskości Boga. Gdy się tak siedzi kilka godzin, gdy oddech powraca do płuc i słyszy się bicie własnego serca, ludzki umysł zaczyna swoje podróże.

Jakub, wysoki i mocny, zawsze ma wokół siebie wianuszek słuchaczy. Opowiada przygody z młodości w Bukareszcie, a Nachman podsłuchuje jednym uchem. Jakub mówi, że kiedyś stanął w obronie Żyda, a tu na niego dwóch jeźdźców od agi napadło. Walczył wałkiem do ciasta i tym wałkiem całą straż turecką rozgromił. A kiedy, jako że im szkód cielesnych narobił, podano go na sąd, tak adze przypadła do gustu jego waleczność, że nie tylko go zwolnił, ale jeszcze prezenty mu dał. Oczywiście Nachman mu nie wierzy. Wczoraj Jakub opowiadał o cudownym świdrze, który natarty jakimiś magicznymi ziołami, umiał pokazywać schowane w ziemi skarby.

Widząc zapewne wpatrzony w siebie wzrok Nachmana, który ten zawsze szybko odwraca, gdy tylko Jakub na niego spojrzy, Jakub zaczepia go po turecku:

– A tyś co, Fejgełe, że się tak na mnie patrzysz?

Zapewne mówi to z intencją obrażenia Nachmana. Nachman mruga oczami, tak jest zaskoczony. Także tym, że Jakub używa słowa żydowskiego, „fejgełe” – ptaszek, ale i taki, co lubi mężczyzn bardziej niż kobiety.

Jakub jest zadowolony, wprawił Nachmana w konfuzję, uśmiecha się szeroko.

Przez chwilę poszukują wspólnego języka. Jakub zaczyna od tego, którym mówią tutaj Żydzi: ladino, Nachman jednak nic nie rozumie i odzywa się po hebrajsku, ale obu im nie wychodzi gadanie na ulicy w świętym języku, zacinają się. Nachman przechodzi na żydowski, a w tym znowu Jakub mówi z dziwnym akcentem, odpowiada zatem w tureckim, płynnie, radośnie, jakby znalazł się nagle na swoim gruncie, tu z kolei Nachman nie czuje się zupełnie sobą. W końcu mówią jakąś mieszaniną, nie przejmując się pochodzeniem słów; słowa to nie szlachta, żeby im drzewa genealogiczne odtwarzać. Słowa to kupcy, szybcy i użyteczni, to tu, to tam.

Jak nazwać miejsce, gdzie pije się kaffę? To kahvehane, prawda? A ciemny, krępy Turek z południa, który nosi zakupione towary z bazaru do domu, to hamal. Z kolei targ kamieniami, na którym za dnia pojawia się zawsze Jakub, to bezestan, czyż nie? Jakub się śmieje, ma ładne zęby.


RESZTKI. O TYM, CZYM ZAJMOWALIŚMY SIĘ W SMYRNIE W ROKU ŻYDOWSKIM 5511

I JAK SPOTKALIŚMY MOLIWDĘ, A TAKŻE O TYM, ŻE DUCH JEST JAK IGŁA, KTÓRA ROBI W ŚWIECIE DZIURĘ

Wziąłem sobie do serca to, czego nauczał nas Isochar. A mówił on, że są cztery rodzaje czytelników. Jest czytelnik gąbka, czytelnik lejek, czytelnik cedzidło i czytelnik sito. Gąbka wchłania w siebie wszystko, jak leci; jasne jest, że potem dużo z tego pamięta, lecz nie umie wydobyć najważniejszego. Lejek – przyjmuje jednym końcem, drugim zaś wszystko, co przeczytane, z niego wylatuje. Cedzak przepuszcza wino, a zatrzymuje winny osad; ten w ogóle nie powinien czytać i lepiej, żeby zajął się rzemiosłem. Sito zaś oddziela plewy, żeby otrzymać najlepsze ziarno.

„Chciałbym, żebyście byli jak sito i nie zatrzymywali tego, co niedobre i nudne” – mawiał do nas Isochar.

Dzięki praskim jeszcze znajomościom i dobrej opinii reb Mordkego zostaliśmy – ku naszemu szczęściu – obaj zatrudnieni, za całkiem dobre pieniądze, do pomocy trynitarzom, którzy wykupywali chrześcijańskich jeńców z niewoli tureckiej. Zajęliśmy miejsce po Żydzie, który zmarł nagle na jakąś gorączkę i którego szybko trzeba było zastąpić. Naszym zadaniem było zaopatrywać zakonników przez czas ich pobytu w Smyrnie; ponieważ byłem już biegły w tureckim, a i polski, jak już mówiłem, znałem całkiem nieźle, brali mnie też do tłumaczenia, przez co w niedługim czasie stałem się, jak mówią Turcy, dragomanem, czyli tłumaczem.

Wykupy odbywały się w porcie, trynitarze schodzili do tymczasowych cel, gdzie trzymano jeńców, i rozmawiali z nimi, skąd są i czy mają rodzinę, która mogłaby zapłacić za nich wykup i zwrócić braciom trynitarzom założone pieniądze.

Zdarzały się czasem zabawne historie, jak choćby pewnej włościanki spod Lwowa. Nazywała się Zaborowska, a jej mały synek, urodzony w niewoli, miał na imię Ismail. Ta kobieta o mało sama nie zaprzepaściła transakcji, gdy upierała się, że nie porzuci mahometańskiej wiary i swego syna Ismaila nie ochrzci, co dla braci trynitarzy było twardym orzechem do zgryzienia.

Tłumaczem, który też pracował dla trynitarzy, był pewien człowiek, który natychmiast przyciągnął moją uwagę, usłyszałem bowiem, jak rozmawiał z kimś po polsku, choć ubrany był w strój turecki. Miał wyjaśniałe od słońca włosy i podciętą krótko rudawą brodę. Budowy był krępej i mocnej – należało przypuszczać, że jest silny i wytrzymały. Przyglądałem mu się spod oka, ale nie chciałem go zaczepiać, dopóki nie nadarzyła się okazja. Zauważył kiedyś, że próbuję coś wytłumaczyć po polsku przybyszom z Małopolski, którzy wyprawili się aż tutaj, by wykupić swojego krewnego, podszedł do mnie i klepnąwszy w plecy, uściskał jak swojaka. „Skąd jesteś?”, zapytał bez ceremonii, co mnie żywo poruszyło, bo nigdy mnie tak serdecznie żaden szlachcic nie potraktował. Potem zaś odezwał się do mnie po hebrajsku całkiem sprawnie i po naszemu, po żydowsku. Głos miał głęboki, mógłby przemawiać. Musiałem mieć niemądrą minę, bo roześmiał się na cały głos, odchylając do tyłu głowę, tak że prawie mogłem mu zajrzeć do gardła.

Przywiodły go do Smyrny jakieś tajemnicze interesy, o których mówić nie chciał, twierdził natomiast, że jest księciem wyspy na morzu greckim, która nazywa się jego imieniem – Moliwda. Mówił o tym jednak w taki sposób, jakby zarzucał na nas wędkę – czy uwierzymy, czy damy się złapać. Mówił, jakby nie do końca wierzył samemu sobie, jakby miał w zanadrzu jeszcze kilka innych wersji, równie prawdziwych. Mimo to jakoś przylgnęliśmy do siebie. Wobec mnie zachowywał się po ojcowsku, choć był przecież niewiele ode mnie starszy. Wypytywał nas o Polskę – musiałem mu opowiadać całkiem zwyczajne rzeczy, które go widocznie cieszyły: jak się noszą szlachta i mieszczanie we Lwowie, jakie są sklepy, czy można się tam napić dobrej kaffy, czym handlują Żydzi, a czym Ormianie, co się jada i jaki alkohol pije. Prawdę mówiąc, nie byłem zorientowany w polskich sprawach. Opowiadałem mu o Krakowie i Lwowie, opisałem dokładnie Rohatyn, Kamieniec i Busk – moje rodzinne miasteczko. Muszę przyznać, że obaj nie umieliśmy uniknąć tych nagłych fal tęsknoty, które zalewają wędrowców, gdy znajdą się daleko od domu. Lecz mnie się wydawało, że on dawno domu nie widział, bo pytał o rzeczy błahe i dziwne. Za to w zamian opowiadał swoje przygody na morzu z piratami, a tak opisywał bitwy morskie, że nawet trynitarze w swoich białych habitach z krzyżami kucali przy nas, żeby posłuchać. Z braćmi przechodził na polski i z tego, jak z nim rozmawiali (wtedy jeszcze nie wszystko rozumiałem), widać było, że bardzo go cenią i traktują w sposób wyjątkowy, jak prawdziwego pana. Mówili o nim „hrabia Kossakowski”, co mi dziwnie dech zapierało, jako żem nigdy z bliska nie oglądał hrabiego, choćby tak dziwacznego.

Im dłużej znaliśmy tego Moliwdę, tym bardziej nas zadziwiał. Nie dosyć, że biegle czytał i mówił po hebrajsku, to znał jeszcze podstawy gematrii! Szybko wykazał się wiedzą, która daleko przekraczała horyzonty zwykłego goja. I mówił jeszcze po grecku, i nawet tureckie pismo zgłębił tak, że mógł wypisywać tureckie pokwitowania.

Pewnego dnia zjawił się u Isochara Towa z Nikopola, któregośmy jeszcze nie znali, ale o którym słyszeliśmy same najlepsze rzeczy, a też studiowaliśmy jego księgę i jego poezje. Był to człowiek skromny i zamknięty w sobie. Wszędzie towarzyszył mu trzynastoletni syn, chłopiec piękny, i razem wyglądali, jakby to anioł opiekował się mędrcem.

Dysputy, jakie zaczęły się odbywać za sprawą jego przyjazdu, wprowadziły nas w zupełnie inne rejony dociekań.

Mówił Isochar:

– I nie ma już co oczekiwać wielkich wydarzeń, zaćmień słońca ani powodzi. Dziwny proces zbawienia zachodzi o tu – klepnął się w piersi, aż zadudniło. – Podnosimy się z najgłębszego dna, tak jak i on się podnosił i upadał, nieustannie walcząc z siłami zła, z demonami ciemności. Uwolnimy się, będziemy wewnętrznie wolni, nawet gdybyśmy tutaj, w świecie, mieli być niewolnikami… tylko wtedy podniesiemy Szechinę z prochu, my maaminim, wierzący prawdziwie.


Zapisywałem te słowa z radosną satysfakcją. Tak właśnie należało rozumieć zachowanie Szabtaja. On wybrał wolność w sercu, nie wolność w świecie. Przeszedł na islam, żeby być wiernym swojej misji zbawienia. A my, głupcy, oczekiwaliśmy, że pojawi się pod pałacem sułtana z tysiącem wojsk ze złotymi tarczami. Byliśmy jak dzieci, które pragną cudownych zabawek, achaia aynayim, iluzji, magii dla maluczkich.

Ci z nas, co myślą, że Bóg mówi do nas przez zewnętrzne wydarzenia, nie mają racji, są jak dzieci. On szepcze do nas wprost do najgłębszej duszy.

– Wielka to zagadka i tajemnica niezwykła, że odkupicielem staje się ten, kto jest najbardziej pognębiony, kto sięgnął dna otchłani najgorszych ciemności. Teraz czekamy na jego powrót; będzie wracał pod różnymi postaciami, aż się tajemnica ziści w jednym – gdy Bóg wcieli się w człowieka, gdy nastąpi Dewekut i zapanuje Trójca. – Słowo „Trójca” wymówił Isochar ciszej, żeby nie drażnić tych, którzy uważali, że taki słaby Mesjasz jest zbyt chrześcijański. Ale czy każda religia nie ma po trosze słuszności? W każdej z nich, nawet najbardziej barbarzyńskiej, też skąpały się iskry boskości.

Wtedy to z oparów dymu odezwał się reb Mordke:

– A może Mesjasz dał nam przykład, że i my mamy iść za nim w tę ciemność? Wielu w Hiszpanii przyjęło wiarę Edomu.

– Boże broń – oponował Towa. – Nie nam małym naśladować Mesjasza. Tylko on jest w stanie wejść w błoto i brud, zanurzyć się w nich cały i wyjść z tego bez skazy, zupełnie czysty i niesplamiony.

Towa uważał, że zbyt blisko do chrześcijaństwa podchodzić nie należy. Gdy potem podnieceni dyskutowaliśmy z innymi o Trójcy, twierdził, że chrześcijańska nauka o Trójcy jest popsutą wersją starej nauki o tajemnicy bóstwa, której już dzisiaj nikt nie pamięta. Jest jej cieniem i błędną wersją.

„Trzymajcie się z daleka od Trójcy” – ostrzegał.

Ten obraz dobrze wrył mi się w pamięć: trzej dojrzali mężczyźni, brodaci, spowici drgającym światłem lampki oliwnej, całe wieczory dywagujący o Mesjaszu. Każdy list przychodzący od braci z Altony czy Salonik, z Moraw, Lwowa czy Krakowa, ze Stambułu czy Sofii, był powodem do nieprzespanych nocy, i w ten smyrneński czas nasze myślenie stawało się bardziej zgodne. Isochar wydawał się najpowściągliwszy, Towa zaś bywał sarkastyczny, i przyznać muszę, że unikałem jego gniewnego wzroku.

Tak, wiedzieliśmy, że od kiedy przyszedł on, Szabtaj Cwi, świat ma inne oblicze – zmartwiałe, i choć jawi się jako taki sam, to jednak jest to już zupełnie inny świat niż przedtem. Stare prawa już nie obwiązują, przykazania, których żeśmy w dzieciństwie z ufnością przestrzegali, straciły sens. Tora jest niby ta sama, literalnie nic się w niej nie zmieniło, nikt nie poprzestawiał liter, ale nie da się już jej czytać po dawnemu. W starych słowach objawia się zupełnie nowe znaczenie i my je widzimy i rozumiemy.

Kto się w tym odkupionym świecie trzyma starej Tory, ten oddaje cześć martwemu światu i martwemu prawu. Ten jest grzesznikiem.

Mesjasz dopełni swej bolesnej wędrówki, niszcząc od wewnątrz puste światy, rozbijając w pył martwe prawa. Należy więc unicestwić stare porządki, by zapanowały już nowe.

Czy nauki i pisma nie pokazują nam tego wyraźnie, że Izrael właśnie dlatego został rozproszony po świecie, by zebrać z niego wszystkie iskry świętości, nawet z najdalszych części ziemi, najgłębszych otchłani? Czy Natan z Gazy nie nauczał nas jeszcze czegoś – że czasem te iskry utkwiły tak głęboko i haniebnie w ciele materii jak klejnoty, które wpadły w gnój? W najtrudniejszych momentach tikkun nie było nikogo, kto umiałby je wydobyć, tylko ten jeden jedyny – on sam musiał doświadczyć grzechu i zła i wynieść stamtąd święte iskry. Musiał pojawić się ktoś taki jak Szabtaj Cwi i przyjąć islam, musiał zdradzić za nas wszystkich, żebyśmy my już tego nie musieli robić. Wielu pojąć tego nie potrafi. Ale my wiemy od Izajasza – Mesjasz musi zostać odrzucony przez swoich i obcych, tak mówi proroctwo.

Towa już zbierał się do odjazdu. Nakupił jedwabi, które docierały tu statkami z Chin, i farfuru chińskiego, starannie opakowanego w papier i trociny. Nakupił olejków indyjskich. Sam był na bazarze po prezenty dla żony i ukochanej córki Chany, o której wtedy usłyszałem pierwszy raz, nie wiedząc jeszcze, jak potoczą się sprawy. Oglądał szale przetykane złotą nitką i wyszywane pantofelki. Zaszliśmy do niego z reb Mordkem, gdy odpoczywał, wysławszy pomocników do urzędów celnych po fermany, bo za kilka dni miał wyruszyć w powrotną drogę. Dlatego każdy, kto miał jakąś rodzinę na Północy, pisał teraz listy i pakował drobne przesyłki, by mogły pojechać z karawaną Towy nad Dunaj – do Nikopola i do Girugiu, a stamtąd dalej, do Polski.

Usiedliśmy przy nim i Mordechaj wyciągnął skądś butelkę najlepszego wina. Po dwóch kieliszkach twarz Towy stopniała, pojawił się na niej wyraz dziecinnego zdziwienia, brwi powędrowały do góry, czoło zmarszczyło się i pomyślałem, że widzę teraz prawdziwe oblicze tego mędrca, że Towa cały czas się pilnuje. Jako człowiekowi nienawykłemu do picia, wino szybko uderzyło mu do głowy. Reb Mordke zaczął z niego żartować: „Jak to jest nie pić, kiedy się ma własną winnicę?”. Lecz powód naszej wizyty był inny. Znowu poczułem się jak dawniej, kiedyśmy swatali młodych. Mowa była o Jakubie. Najpierw, że trzyma z salonickimi Żydami, którzy popierają Konia, syna Baruchji, co się bardzo Towie podobało, sam bowiem lgnął do nich. Lecz my obaj z reb Mordkem wracaliśmy uparcie do czego innego, nasz upór, upór „tych dwóch z Polski”, jak mówił o nas Towa, był niczym spirala – najpierw wydawało się, że słabł, ale zaraz powracał w to samo miejsce, tylko już w innej postaci. A tym miejscem, do którego wracała każda rozmowa po najdalej idących dygresjach i najodleglejszych skojarzeniach, był Jakub. Czegośmy chcieli? Chcieliśmy ożenić Jakuba z córką Towy, w ten sposób Jakub stałby się szacownym człowiekiem. Nieżonaty Żyd jest nikim i nigdy nie będą go brać poważnie. I co jeszcze? Co jakby cudem urodziło się w naszych głowach? To była odważna myśl, może niebezpieczna, ale nagle zobaczyłem ją w całości i wydała mi się absolutnie doskonała. Jakbym zrozumiał, po co było to wszystko – nasze wędrówki z reb Mordkem, nasze studiowanie. I może to wino odprężyło mój umysł, bo nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Wtedy reb Mordke powiedział za mnie:

– My go wyswatamy z twoją córką i on pójdzie do Polski jako posłaniec.

Tego właśnie chcieliśmy. I, o dziwo, Towa nie przeciwstawił się nam ani jednym słowem, słyszał bowiem o Jakubie, jak każdy.

Posłaliśmy więc po Jakuba i przyszedł po dłuższym czasie, a z nim cała zgraja chłopców w jego wieku i jacyś Turcy. Tamci zostali po drugiej stronie placyku, Jakub zaś stanął przed nami trochę onieśmielony. Pamiętam, że na jego widok przeszedł mnie dreszcz, poczułem drżenie w całym ciele i miłość większą niż do kogokolwiek innego na świecie. Jakubowi błyszczały oczy, był jakiś podniecony i z trudem usiłował opanować ten swój ironiczny uśmiech.

– Jeśli ty, Mordechaju, ty, Towo, i ty, Nachmanie, jesteście mędrcami tego wieku – powiedział z przesadną estymą – zamieńcie metal w złoto, wtedy będę wiedział, żeście wysłannikami świętymi.

Nie wiedziałem, czy błaznuje, czy mówi poważnie.

– Siadaj – odezwał się do niego ostro reb Mordke. – Tego cudu tylko sam Mesjasz dokonać może. Dobrze to wiesz. Jużeśmy o tym mówili.

– A gdzież on jest, ten Mesjasz?

– Jak to, nie wiesz? – Reb Mordke popatrzył na niego spod oka, ironicznie. – Przecież z jego wyznawcami ciągle przestajesz.

– Mesjasz jest w Salonikach – powiedział spokojnie Towa. Wino rozwlekało jego słowa. – Duch przeszedł z Szabtaja Cwi po jego śmierci na Baruchję, niech imię jego będzie błogosławione! – Chwilę pomilczał i dodał, jakby prowokacyjnie: – A teraz mówią, że duch znalazł sobie miejsce w synu Baruchji, Koniu. Mówią, że to jest Mesjasz.

Jakubowi nie udało się zachować powagi. Uśmiechnął się szeroko, a nam wszystkim przyniosło to ulgę, nie wiedzieliśmy bowiem, dokąd zdążamy w tej rozmowie.

– Jeżeli tak mówicie, to zaraz pójdę do niego – powiedział po chwili Jakub. – Bo pragnę mu służyć z całego serca. Jeśli zechce, żebym mu rąbał drzewo, będę mu rąbał drzewo. Jeżeli mi każe wodę nosić, to będę nosił. Jeżeli będzie potrzebował kogoś do prowadzenia wojny, to ja stanę na czele wojsk. Tylko mi powiedzcie, co mam robić.

Mówi się w traktacie Chagiga 12: „Biada ludziom, którzy widzą, a nie wiedzą, co widzą”. Lecz myśmy widzieli i rozumieli, co widzimy. Działo się to jeszcze tej samej nocy. Najpierw Jakub stanął przed reb Mordkem, a ten, modląc się i przywołując najpotężniejsze słowa, dotykał raz po raz jego ust, oczu i brwi, potem nacierał jego czoło zielem, aż oczy chłopca zrobiły się szkliste, a on sam stał się cichy i potulny. Zdjęliśmy z niego ubranie i zostawiliśmy płomień tylko jednej lampki. Potem drżącym głosem zacząłem śpiewać tę pieśń, którą wszyscy znaliśmy, ale która teraz nabrała zupełnie innego znaczenia, nie prosiliśmy już bowiem o zstąpienie ducha, jak się prosi na co dzień, tak ogólnie, ku poprawie świata, ku naszemu ratunkowi. Teraz prosiliśmy o prawdziwie namacalne zejście ducha w to nagie ciało przed nami, ciało mężczyzny, brata, którego dobrze znaliśmy, ale zarazem i nie znaliśmy. Daliśmy go duchowi na próbę, sprawdzaliśmy, czy się nadaje, czy zniesie to uderzenie. I nie prosiliśmy już o zwykły znak ku pocieszeniu naszych serc, prosiliśmy o czyn, o wejście w nasz świat, ciemny, brudny i ponury. Wystawiliśmy Jakuba niczym przynętę, jak wystawia się wilkowi otumanionego baranka. Głos nasz wznosił się, żeby się w końcu stać piskliwym, jakbyśmy zamienili się w kobiety. Towa kołysał się w przód i w tył, ja czułem mdłości, jakbym zjadł coś nieświeżego, i zdawało mi się, że zemdleję. Tylko reb Mordke stał spokojnie, z oczami wzniesionymi wysoko, w stronę sufitu, gdzie było małe okienko. Może spodziewał się, że duch przyjdzie przez to okno.

– Duch krąży wokół nas jak wilk wokół zamkniętych w jaskini – mówiłem. – Szuka najmniejszej dziury, by się tam dostać, do tych słabych świetlistych postaci żyjących w świecie cienia. Niucha, sprawdza każdą szczelinę, każdy otwór, czuje nas w środku. Krąży jak kochanek trawiony pożądaniem, żeby wypełnić światłem te delikatne istoty, niczym podziemne grzyby. A ludzie, owe drobne, kruche i zagubione byty, zostawiają mu znaki – znaczą oliwą kamienie, korę drzew, futryny drzwi, robią sobie olejem znak na czole, żeby duch mógł lepiej tam wniknąć.

„Dlaczego duch tak lubi oliwę? Skąd to pomazanie? Czy dlatego że większy ma poślizg i łatwość, gdy wchodzi w materię?”, zapytał raz Jakub i wszyscy uczniowie wybuchnęli śmiechem. I ja też, bo było to tak śmiałe, że nie mogło być niemądre.

A wszystko stało się nagle. Jakub dostał nagle wzwodu, a jego skóra pokryła się potem. Miał dziwnie wytrzeszczone, niewidzące oczy i jakby b r z ę c z a ł. Potem nagle rzuciło go na ziemię i tam pozostał w dziwnej, skręconej pozycji, trzęsąc się na całym ciele. W pierwszym naturalnym odruchu zrobiłem ku niemu krok, żeby go ratować, ale powstrzymała mnie niespodziewanie silna dłoń reb Mordkego. Trwało to chwilę. Potem spod Jakuba zaczęła powoli wypływać struga moczu. Trudno mi o tym pisać.

Nigdy nie zapomnę tego, com tam widział, i nigdy nie zobaczyłem już niczego tak prawdziwego, co by świadczyło, jak bardzo w ziemskiej, cielesnej, materialnej postaci jesteśmy obcy duchowi.


Księgi Jakubowe

Подняться наверх