Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 11

II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 6

Оглавление

O obcym weselnym gościu w białych pończochach i sandałach

Obcy, który wchodzi do izby, musi schylić głowę, więc pierwsze, co się rzuca w oczy, to nie jego twarz, lecz ubiór. Ma na sobie przybrudzony jasny płaszcz, jakich nie widuje się w Polsce, a na nogach ubłocone białe pończochy i sandały. Z ramienia zwisa mu torba z wyszywanej kolorowymi nićmi skóry. Na jego widok milkną rozmowy, dopiero gdy podnosi głowę i światło lampek wpełza na jego twarz, z izby słychać okrzyk:

– Nachman! Przecież to nasz Nachman!

Nie dla wszystkich to jasne, więc szepczą:

– Jaki Nachman, co za Nachman? Skąd? Rabin z Buska?

Prowadzą go od razu do Eliszy, gdzie siedzą starsi – rabbi Hirsz z Lanckorunia, rabbi Mosze z Podhajec, wielki kabalista, oraz Zalman Dobruszka z Prossnitz, i tam drzwi się za nimi zamykają.

Zaczyna się ruch wśród kobiet. Chaja z pomocnicami przygotowują wódkę, gorący barszcz i chleb z gęsim smalcem. Jej młodsza siostra szykuje miskę z wodą, żeby podróżny się obmył. Tylko Chai wolno wejść do mężczyzn. Teraz patrzy, jak Nachman starannie myje ręce. Widzi niedużego, szczupłego mężczyznę przywykłego do garbienia się, o łagodnej twarzy i kącikach oczu skierowanych w dół, jakby wiecznie smutnych. Ma długie, jedwabiste, kasztanowe włosy i płoworudą brodę. Pociągła twarz jest jeszcze młoda, choć wokół oczu usadowiła się sieć zmarszczek – Nachman zawsze mruży oczy. Światło lampek zabarwia mu policzki na pomarańczowo i czerwono. Nachman, kiedy już siada do stołu, zdejmuje sandały, zupełnie nieodpowiednie na tę porę roku i podolskie słoty. Chaja wpatruje się teraz w jego duże, kościste stopy w jasnych, brudnych skarpetach. Myśli, że te stopy przywędrowały z Salonik, Smyrny i Stambułu, całe jeszcze w macedońskim i wołoskim kurzu, żeby mogły tu dotrzeć dobre wieści. A może te wieści są złe? Co o tym myśleć, nie wiadomo.

Ukradkiem spogląda na ojca, na Eliszę Szora, co też on powie. Ale on odwrócił się do ściany i leciutko kołysze się w przód i w tył. Nowiny, które przywiózł Nachman, są tak wielkiej wagi, że starsi zgodnie ustalają, iż Nachman powinien opowiedzieć je wszystkim.

Chaja popatruje na ojca. Brakuje tu matki, która umarła w zeszłym roku. Stary Szor chciał się ożenić, ale Chaja nie pozwoliła i nigdy na to nie pozwoli. Nie chce macochy. Trzyma na kolanach córeczkę. Założyła nogę na nogę, niby że to konik dla małej. Spod marszczonych spódnic wystają piękne czerwone sznurowane trzewiki sięgające do pół łydki. Ich wypolerowane noski, ni to spiczaste, ni okrągłe, przyciągają wzrok.

Najpierw Nachman wręcza Szorowi listy od reb Mordkego i od Isochara, które Szor czyta długo i w milczeniu. Czekają, aż skończy. Powietrze gęstnieje, jakby nabierało ciężaru.

– I wszystko wam mówi, że on to on? – pyta Nachmana po nieskończenie długim czasie Elisza Szor.

Nachman potwierdza. Ze zmęczenia i wypitej wódki kręci mu się w głowie. Czuje na sobie wzrok Chai, lepki, mokry – mógłby powiedzieć: jak psi język.

– Dajcie mu odpocząć – mówi stary Szor. Wstaje i przyjacielsko klepie Nachmana po ramieniu.

Inni też podchodzą i dotykają ramienia albo pleców przybysza. Z tych dotyków tworzy się krąg, ręce lądują na barkach towarzyszy po jednej i drugiej stronie. Przez chwilę nic nie ma do nich dostępu i coś jakby pojawia się w środku, jakaś obecność, coś dziwnego. Stoją tak pochyleni do wnętrza koła, z głowami opuszczonymi, prawie się nimi dotykają. Potem jeden z nich robi pierwszy krok w tył, to Elisza, i rozchodzą się rozweseleni, z zarumienionymi twarzami; w końcu ktoś daje Nachmanowi wysokie buty z cholewkami z baraniej skóry, żeby ogrzał nogi.


Opowieść Nachmana, w której po raz pierwszy pojawia się Jakub

Hałas i szemranie powoli cichnie, Nachman odczekuje długą chwilę, świadomy, że skupia teraz na sobie ich całkowitą uwagę. Zaczyna od głębokiego westchnienia, po którym zapada absolutna cisza. Powietrze, które wciąga i zaraz wypuszcza z płuc, jest niewątpliwie z innego świata – oddech Nachmana rośnie jak ciasto na chałkę, złociście, zaczyna pachnieć migdałami, mieni się w ciepłym południowym słońcu, niosąc woń szeroko rozlanej rzeki – bo to jest powietrze z Nikopola, miasta wołoskiego w dalekim kraju, a rzeka to Dunaj, nad którym Nikopol leży. Dunaj jest tak szeroki, że czasami w mgliste dni w ogóle nie widać drugiego brzegu. Nad miastem góruje warownia o dwudziestu sześciu basztach i dwóch bramach. W zamku pełni straż załoga, a jej komendant mieszka nad więzieniem, gdzie trzyma się dłużników i złodziei. Nocą strażnicy biją w bęben i wołają: „Allahu akbar!”. Okolica jest skalista, latem wyschnięta, lecz w cieniu domów rosną figi i morwy, a na wzgórzach winorośl. Samo miasto leży na południowym brzegu rzeki – stoi w nim trzy tysiące pięknych domów krytych dachówką lub gontem. Najwięcej jest w mieście dzielnic tureckich, trochę mniej żydowskich i chrześcijańskich. Na rynku nikopolskim zawsze bywa tłoczno, bo jest tam aż tysiąc pięknych kramów. Rzemieślnicy mają warsztaty w porządnie zbudowanych halach, sąsiadujących z kramami. Szczególnie liczni są tam krawcy, którzy słyną z tego, że uszyją każdą szatę, każdy żupan czy koszulę, choć najlepiej im wychodzą stroje na czerkieską modłę. A ile tam narodów na bazarze! Wołosi, Turcy, Mołdawianie i Bułgarzy, Żydzi i Ormianie, a nieraz można zobaczyć nawet kupców z Gdańska.

Tłum mieni się kolorami, gada w różnych językach, rozkłada do sprzedaży niezwykłe towary: pachnące przyprawy, jaskrawe kilimy, tureckie łakocie, tak słodkie, że się po nich omdlewa z przyjemności, suszone daktyle i rodzynki każdego gatunku, pięknie barwione łapcie skórzane, wyszywane srebrnymi nićmi.

– Wielu naszych ma tam swoje kramy albo utrzymuje faktorów, a i niektórzy z nas dobrze znają to błogosławione miejsce. – Nachman poprawia się na siedzeniu i patrzy na starego Szora, ale twarz Eliszy jest nieprzenikniona i nie reaguje on najmniejszym choćby mrugnięciem powieki.

Nachman znowu głęboko wzdycha i chwilę milczy, panuje w ten sposób nad swoją i cudzą niecierpliwością. Oczy wszystkich zdają się go popędzać i mówić: Dalej, dalej, człowieku – bo wiedzą przecież, że właściwej opowieści jeszcze nie zaczął.

Najpierw Nachman opowiada o pannie młodej. Gdy mówi o niej, o Chanie, córce wielkiego Towy, nieświadomie robi ręką kilka miękkich ruchów, bardzo delikatnych, i dzięki temu czyni swoje słowa aksamitnymi. Oczy starego Szora na chwilę zwężają się, jakby w uśmiechu zadowolenia: tak właśnie należy mówić o pannach młodych. Słuchacze kiwają głowami, ukontentowani. Uroda, łagodność i roztropność młodych panien są nadzieją całego ludu. A znowu kiedy pada nazwisko ojca Chany, rozlega się w izbie kilka cmoknięć, więc Nachman znowu milknie na chwilę, by dać słuchaczom dość czasu, żeby nacieszyli się tym wszystkim. Tym, jak świat się dopełnia, składa na powrót. Tikkun rozpoczęty.

Ślub odbył się w Nikopolu kilka miesięcy temu, w czerwcu. O Chanie już wiemy. Ojciec panny młodej to Jehuda Towa ha-Lewi, mędrzec, wielki chacham, którego pisma dotarły nawet tutaj, do Rohatyna i Elisza Szor ma je w swojej szafce; niedawno je studiował. Chana to jedyna córka Towy pośród wielu synów.

Czym zasłużył sobie na nią ów Jakub Lejbowicz, to wciąż nie jest jasne. Kim jest ten człowiek, o którym z takim przejęciem opowiada Nachman? I dlaczego o nim? Jakub Lejbowicz z Korolówki? Nie, z Czerniowiec. Nasz to czy nie nasz? No jakże, musi być nasz, skoro Nachman o nim mówi. To człowiek stąd, ktoś sobie przypomina, że znał jego ojca, czy to nie on więc będzie wnukiem Jenty, która leży w tym domu i umiera? Wszyscy spoglądają teraz na Izraela z Korolówki i na jego żonę Soblę, ale ci, niepewni jeszcze, co zostanie powiedziane, siedzą cicho. Jej napływają na twarz wielkie rumieńce.

– Jehuda Lejb z Czerniowiec, on jest ojcem tego Jakuba – mówi Elisza Szor.

– To on był rabinem w Czerniowcach – kojarzy Mosze z Podhajec.

– A tam zaraz rabinem… – odzywa się kąśliwie Jeruchim, który handluje z Szorami. – Uczył pisać dzieci w jesziwie. Buchbinder, tak na niego mówili.

– To brat Mojżesza Meira Kamenkera – mówi z powagą Szor i wtedy zapada na chwilę cisza, jako że ów Kamenker stał się już bohaterem: woził zakazane święte księgi do prawowiernych braci z Niemiec, przez co obłożono go klątwą.

I już sobie przypominają. Teraz mówią jeden przez drugiego, że ów Jehuda arendował najpierw w Bereżance i Czerniowcach, służył panu i ściągał od chłopów podatki. Ponoć raz się zdarzyło, że pobili go chłopi. A gdy doniósł na nich panu, ten kazał ich ćwiczyć, aż jeden z nich od tego zmarł i wtedy musiał się ów Buchbinder z okolicą pożegnać, bo nie daliby mu chłopi spokoju nigdy. Na dodatek i Żydzi byli mu wrodzy, bo jawnie czytywał pisma Natana z Gazy. Dziwny to był człowiek, porywczy. Ktoś sobie przypomina, jak to po klątwie rzuconej na jego brata rabini nastawali na Lejba, aż w końcu on się z tej służby wymówił i ruszył do Czerniowiec na Wołoszczyznę, gdzie pod rządami Turków dawało się żyć spokojniej.

– Ich zawsze do Turków ciągnęło, tak się Kozaków bali – dodaje jeszcze Małka, siostra Szora.

Nachman rozumie, że nie jest im miła postać ojca Jakuba. Im więcej się o nim dowiadują, tym gorzej dla syna. Więc daje spokój ojcu.

To pozostaje zawsze wielką prawdą: żaden prorok nie może być swój, musi być w jakiś sposób obcy. Musi przyjść z obcej ziemi, pojawić się ni stąd, ni zowąd, wydać się dziwny, niezwykły. Musi go owiewać tajemnica, jak choćby taka, jak u gojów, że się narodził z dziewicy. Musi stąpać inaczej, mówić inaczej. Najlepiej by było, gdyby pochodził z miejsc niewyobrażalnych, stamtąd, skąd przylatują egzotyczne słowa, niesmakowane potrawy, niewąchane zapachy – mirra, pomarańcze.

Ale i to nie jest prawdą do końca. Prorok musi być także i swój, najlepiej niech ma kroplę naszej krwi, niechże będzie dalekim krewnym kogoś, kogo mogliśmy znać, ale już zapomnieliśmy, jak wygląda. Bóg nigdy nie przemawia przez sąsiada, przez tego, z którym kłócimy się o studnię, ani tego, którego żona kusi nas swoimi wdziękami.

Nachman czeka, aż skończą.

– Ja, Nachman z Buska, byłem na tym weselu drużbą. Drugim był reb Mordke ze Lwowa.

W głowach zebranych, w tej ciasnej, niskiej izbie, pojawia się myśl, która dodaje otuchy. Wszyscy są ze wszystkimi powiązani. Świat jest zaledwie wielokrotnością owej izby w rohatyńskim domu Szorów na górze przy rynku. Przez nieszczelne zasłony w oknach i niedbale zbite drzwi przenika tu światło gwiazd, więc i gwiazdy są dobrymi znajomymi, jakiś przodek czy kuzyn miał z nimi na pewno bliższą styczność. Powiedz jedno słowo w rohatyńskiej izbie, a za chwilę rozniesie się po świecie rozmaitymi ścieżkami i drogami, śladem handlowych wypraw, z pomocą posłańców, którzy nieustannie krążą z kraju do kraju, noszą listy i powtarzają plotki. Jak Nachman ben Lewi z Buska.

Nachman już wie, co mówić – rozwodzi się nad strojem panny młodej, nad pięknością jej brata bliźniaka, Chaima, tak do niej podobnego, że są jak dwie krople wody. Opisuje potrawy, które podano na stół, i muzykantów, i ich egzotyczne instrumenty, jakich tutaj, na Północy, nawet się nie widuje. Opisuje dojrzewające na drzewach figi, kamienny dom położony tak, że widać z niego wielką rzekę Dunaj, i winnice, w których już zawiązały się grona i wkrótce będą przypominać sutki karmiącej Lilit.

Pan młody, Jakub Lejbowicz – jak przedstawia go Nachman – jest wysoki i dobrze zbudowany; ubrany po turecku, przypomina paszę. Mówią już o nim „mądry Jakub”, choć nie ma jeszcze trzydziestu lat. Studiował w Smyrnie u Isochara z Podhajec (tutaj znowu słychać pełne podziwu cmokania słuchaczy). Mimo młodego wieku już zgromadził spory majątek, handlując jedwabiem i drogimi kamieniami. Jego przyszła żona ma lat czternaście. Piękna para. Gdy odbywa się ceremonia zaślubin, ustaje wiatr.

– Wtedy… – mówi Nachman i znowu zawiesza głos, choć samemu mu się spieszy, żeby to opowiedzieć – …wtedy teść Jakuba wszedł pod baldachim i przysunął usta do ucha Jakuba. Ale nawet gdyby wszyscy zamilkli, gdyby ptaki przestały śpiewać i psy szczekać, gdyby wozy zatrzymały się, nikt by nie usłyszał tej tajemnicy, którą Towa wyznał Jakubowi. Bo to była raza de-mehemanuta, tajemnica naszej wiary, ale mało kto dorósł do tego, żeby ją usłyszeć. Tajemnica ta jest tak potężna, że podobno ciało zaczyna drżeć, gdy człowiek ją pozna. Można ją wyszeptać do ucha tylko najbliższemu, na dodatek w ciemnym pokoju, żeby się nikt niczego nie dorozumiał ani z ruchu warg, ani ze zmienionej ze zdumienia twarzy. Szepcze się ją do ucha tylko wybranym, co przysięgli, że nigdy nie powtórzą jej nikomu pod groźbą klątwy sprowadzającej chorobę lub nagłą śmierć.

– Jak daje się tę wielką tajemnicę zawrzeć w jednym zdaniu? – Nachman uprzedza pytanie, które mogłoby paść. – Czy jest to proste oznajmienie, czy może przeciwnie, zaprzeczenie? A może to pytanie?

Cokolwiek to jest, każdy, kto pozna tę tajemnicę, będzie spokojny i pewny swego. Odtąd już najbardziej skomplikowana rzecz będzie się wydawała prosta. Może jest to jakaś zawiłość, ona jest zawsze najbliższa prawdy, zdanie korek, które zamyka głowę na myślenie, a otwiera na prawdę. Być może tajemnica jest zaklęciem, kilkunastoma sylabami, wydawałoby się, bez znaczenia albo ciągiem liczb, gematryczną doskonałością, kiedy numeryczne wartości liter ujawniają zupełnie inny sens.

– Po tę tajemnicę wysłano z Polski do Turcji wiele lat temu Chaima Malacha – mówi Szor.

– Ale czy ją przywiózł? – powątpiewa Jeruchim.

Przez izbę idzie szmer. Nachman opowiada pięknie, ale ludziom trudno uwierzyć, że to wszystko dotyczy ich ziomka. Tu? Świętość? Stąd się wzięło to imię? „Jakub Lejbowicz” brzmi jak imię pierwszego z brzegu rzezaka, kuśnierz z Rohatyna nazywa się tak samo.

Późnym wieczorem, gdy wszyscy się już rozeszli, stary Szor bierze Nachmana pod ramię i wychodzą na zewnątrz, przed sklep.

– Nie możemy tu tkwić – mówi, wskazując na ubłocony rohatyński rynek i ciemne chmury pędzące nisko, tak że prawie słychać, jak się drą, zaczepiając o wieżę kościoła. – Nie wolno nam tu kupić ziemi, osiedlić się na stałe. Przeganiają nas na wszystkie strony, a w każdym pokoleniu pojawia sie jakaś katastrofa, prawdziwa gzera. Kim my jesteśmy i co nas czeka?

Odchodzą od siebie nawzajem o kilka kroków i słychać w ciemności, jak strużki moczu uderzają w sztachety płotu.

Nachman widzi mały domek chylący się do ziemi pod czapą słomianej strzechy, o oknach maluteńkich, deskach zmurszałych, a za nim majaczą inne, dobudowane, tak samo pochylone, przyklejone jeden do drugiego, jak komórki w plastrze miodu. I wie, że jest w nich mnóstwo przejść, korytarzy, zakamarków, gdzie stoją wózki z nierozładowanym drzewem. I są podwórka ogrodzone niskimi płotkami, na których za dnia grzeją się w słońcu gliniane garnki. Stamtąd zaś prowadzą przejścia na inne podwórka, malutkie, tak że się ledwo w nich można obrócić, z trojgiem drzwi, a każde do innego domu. Wyżej zaś są stryszki łączące te domki górą, a w nich pełno gołębi, które odmierzają czas warstwami odchodów – żywe zegary. W ogródkach wielkości rozłożonej na ziemi kapoty zwija się z wysiłkiem kapusta, marchew pazurami trzyma się grządki. Szkoda w nich miejsca na kwiaty, więc można pozwolić sobie tylko na malwy – one rosną w górę; teraz, w październiku, badyle po malwach wydają się podpierać dom. Pod płotami wzdłuż uliczek rozrasta się śmietnik, przy którym wartują koty i zdziczałe psy. Ciągnie się on przez całe miasteczko, wzdłuż ulic, przez sady i miedze aż do rzeki, gdzie kobiety pracowicie piorą wszystkie brudy tego osiedla.

– Potrzebujemy kogoś, kto nas wesprze we wszystkim, kto nas podtrzyma. Nie rabina, nie mędrca, nie bogacza, nie wojownika. Potrzebujemy mocarza, który wygląda na słabeusza, kogoś bez lęku. On nas stąd wyprowadzi – mówi Elisza Szor, obciągając ciężkie wełniane poły płaszcza. – Znasz takiego?

– Dokąd? Dokąd mielibyśmy iść? – pyta Nachman. – Do Ziemi Izraela?

Elisza odwraca się i rusza z powrotem. Nachmana dolatuje przez chwilę jego zapach, stary Szor pachnie niedosuszonym tytoniem.

– Do świata. – Elisza Szor robi ruch ręką, jakby pokazywał jakąś przestrzeń nad nimi, nad dachami Rohatyna.

Gdy są już w środku, Elisza Szor mówi:

– Nachman, ty go tu sprowadź. Tego Jakuba.


Szkoła Isochara i kim właściwie jest Bóg. Dalsza opowieść Nachmana ben Lewiego z Buska

Smyrna wie, że grzeszy, że zwodzi, że oszukuje. W wąskich uliczkach dniem i nocą odbywa się tu handel; zawsze ktoś ma coś do sprzedania, zawsze ktoś chce coś kupić. Towary przechodzą z ręki do ręki, dłoń wyciąga się po monety, które nikną w głębokich kieszeniach płaszczy, w fałdach szerokich spodni. Woreczki, sakiewki, pudełka, torby, wszędzie dźwięczy moneta, każdy ma nadzieję, że się na transakcji wzbogaci. Na schodach przy meczetach siedzą ludzie zwani sarafami i trzymają na kolanach małe stoliki z rowkiem z boku, służącym do zsypywania odliczonych monet. Obok nich stoją worki ze srebrem i złotem tudzież każdą walutą, na jaką chciałby wymienić swój kapitał klient. Mają chyba wszystkie rodzaje pieniądza, jakie na świecie istnieją, znają na pamięć kursy wymiany; żadna mądra księga, żadna najlepsza mapa, nic tak nie przedstawi świata jak profile władców wybite w miedzi, srebrze i złocie, jak ich imiona. To stąd, z płaskich powierzchni monet sprawują rządy, patrząc srogo na własnych poddanych, jak pogańscy bogowie.

Tutaj uliczki tworzą zawiłą plątaninę, w której łatwo zgubi się ten, kto nie pilnuje drogi. Bogatsi mają tam swoje kramy i sklepy, ich magazyny zaś rozciągają się w głąb budynków i przechodzą w mieszkania, w których kupcy trzymają swoje rodziny i najcenniejszy towar. Uliczki często są zadaszone, przez co miasto przypomina prawdziwy labirynt i wiele razy przybyszom zdarzało się w nim pobłądzić, zanim weszli w rejony, które już poznali. Nie ma tu prawie roślin; tam gdzie nie stoi dom czy świątynia, ziemia jest wyschła i kamienista, pełna śmieci, gnijących odpadków, w których grzebią psy i ptaki, walcząc między sobą o każdy kąsek.

W Smyrnie jest pełno Żydów z Polski przybyłych a to za jałmużną, bo tam, skąd pochodzą, bieda, a to w sprawach handlowych, tych pomniejszych, liczonych na kilka sztuk złota, i całkiem dużych, na które nie starcza kufrów czy worków. Kręcą się, rozpytują, robią interesy i nie w głowie im powrót do domu. Żydzi smyrneńscy patrzą na nich z wyższością, nie znają ich języka i właściwie porozumiewają się z nimi po hebrajsku (kto potrafi) albo po turecku. Tych świeżo przybyłych rozpoznać można po cieplejszych ubiorach, przybrudzonych, obstrzępionych u dołu, często byle jakich – znać, że przemierzyły kawał świata. Teraz są rozchełstane, porozpinane, bo zbyt tu gorąco.

Niektórzy z bogatych kupców podolskich utrzymują tu swoich faktorów – ci obracają towarem, pożyczają pieniądze, dają gwarancje podróżne i trzymają cały interes pod nieobecność patrona.

Wielu z nich, najwięcej, to wyznawcy Szabtaja Cwi. Wcale tego nie ukrywają i jawnie sławią Mesjasza, nie obawiając się tu, w Turcji, żadnych prześladowań, sułtan bowiem toleruje różne religie, jeśli nie są głoszone zbyt nachalnie. Ci Żydzi są cokolwiek obyci z nowym miejscem, w wyglądzie swoim już sturczeni, swobodni w zachowaniu; inni, mniej pewni siebie, noszą się jeszcze po żydowsku, ale już z podolskich samodziałów wystaje coś obcego, kolorowego – a to jakaś ozdobna torba, a to broda modnie przycięta, a to tureckie buty z miękkiej skóry. Tak oto wiara przejawia się w ubiorze. Ale wiadomo też, że wielu tych, co to wyglądają jak najprawdziwsi Żydzi, też jest owładniętych szabtajskimi ideami.

Z nimi wszystkimi trzymają Nachman i reb Mordke, bo z nimi łatwiej się porozumieć i podobnymi oczami patrzą na ten wielki, barwny świat. Niedawno spotkali Nussena, który jak oni pochodzi z Podola i radzi sobie w Smyrnie lepiej niż ktokolwiek tutaj urodzony.

Nussen, który nie ma jednego oka, syn rymarza Arona ze Lwowa, skupuje barwione skóry, miękkie, delikatne, wytłaczane we wzory. Skóry te pakuje w paki, po czym organizuje ich transport na północ. Część zostawia w Bukareszcie, Widynie i Giurgiu, część wysyła dalej, do Polski. Do Lwowa dociera akurat tyle, żeby sprawnie działał zakład jego synów, którzy zrobią z nich okładki do ksiąg, portfele, sakiewki. Nussen jest ruchliwy i nerwowy, mówi szybko, kilkoma językami naraz. W nielicznych chwilach, kiedy się uśmiecha, odsłania równe, śnieżnobiałe zęby – widok to szczególny, wtedy jego twarz zmienia się w piękną. Zna tu każdego. Zręcznie porusza się między kramami, po wąskich uliczkach, wymija wózki i osły. Jego jedyna słabość to kobiety. Nie może się oprzeć żadnej, przez co ciągle popada w jakieś tarapaty, a i pieniędzy na powrót zaoszczędzić nie potrafi.

Dzięki Nussenowi reb Mordke i Nachman znajdują Isochara z Podhajec; prowadzi ich obu do niego, dumny, że zna mędrca osobiście.

Szkoła Isochara to piętrowy budynek w tureckiej dzielnicy, wąski i wysoki. Na środku chłodnego podwórka rośnie drzewko pomarańczowe, dalej jest ogród ze starymi oliwkami, w których cieniu nierzadko przesiadują bezpańskie psy. Przegania się je stamtąd, rzucając kamieniami. Wszystkie są żółte, jakby pochodziły z tej samej rodziny, od jednej psiej Ewy. Ruszają się z cienia niechętnie, ospale, patrząc na ludzi jak na swoje odwieczne utrapienie.

Wewnątrz jest chłodno i ciemnawo. Isochar wita się z reb Mordkem serdecznie, drży mu broda ze wzruszenia – dwaj starcy, lekko zgarbieni, trzymając się za ramiona, obchodzą się wkoło, jakby celebrowali taniec białych chmur, które w postaci bród zawisły im u warg. Drepczą wokół siebie, podobni, choć Isochar jest drobniejszy i bledszy, widać, że rzadko wychodzi na słońce.

Przybysze dostają pokój do spania w sam raz dla dwóch. Sława reb Mordkego przechodzi na Nachmana i traktują go tu z powagą i szacunkiem. Wreszcie może się wyspać na czystym, wygodnym posłaniu.

Na dole śpią młodzi adepci – na ziemi, pokotem, niemal jak u Beszta w Międzybożu. Kuchnia jest w podwórzu. Po wodę chodzi się z wielkimi konwiami do studni żydowskiej na drugie podwórko.

W izbie nauki zawsze gwar i hałas, jakby to był jakiś targ, tylko że handluje się tu czym innym. I nigdy nie jest jasne, kto jest nauczycielem, a kto uczniem. Uczyć się od młodych, niedoświadczonych i niepopsutych książkami – to zalecenie reb Mordkego. Isochar idzie jeszcze dalej: choć pozostaje osią owego przybytku i wokół niego wszystko się kręci, to jednak ten bet midrasz jest najważniejszym miejscem, działa niczym ul czy mrowisko, a jeżeli panuje tu jakaś królowa, to jest nią chyba tylko Mądrość. Wiele tu wolno młodemu. Ma prawo i obowiązek zadawania pytań; żadne nie jest głupie i nad każdym trzeba się zastanowić.

Prowadzi się tu te same dyskusje, co we Lwowie czy w Lublinie, zmieniają się tylko okoliczności i otoczenie – odbywa się to nie w wilgotnej chałupie pełnej dymu, nie w izbie szkolnej o podłodze wysypanej trocinami i pachnącej drzewem sosnowym, lecz pod gołym niebem, na rozgrzanych kamieniach. Wieczorem dyskutujących zagłuszają cykady, tak że trzeba podnosić głos, żeby wypowiedzieć się jasno i zostać zrozumianym.

Isochar uczy, że istnieją trzy ścieżki naszego uduchowienia. Pierwsza jest ogólna i najprostsza. Podążają nią na przykład asceci muzułmańscy. Chwytają się oni każdego możliwego fortelu, żeby wyrugować ze swych dusz wszelkie formy naturalne, to znaczy jakiekolwiek obrazy świata ziemskiego. Bo te przeszkadzają formom prawdziwie duchowym – gdy taka forma pojawi się w duszy, należy ją odosobnić i tak potęgować w wyobraźni, aż urośnie i zajmie całą duszę, człowiek zaś stanie się zdolny do prorokowania. Powtarzają na przykład bez przerwy i bez końca imię Allach, Allach, Allach, aż słowo to zajmie całość ich umysłu – nazywają to „wygaszeniem”.

Druga ścieżka jest rodzaju filozoficznego i ma słodki zapach dla naszego rozumu. Polega na tym, że uczeń zdobywa wiedzę w jakiejś dziedzinie, na przykład w matematyce, potem w innych, aż w końcu dociera do teologii. Przedmiot, który zgłębił i którym zawładnął jego ludzki rozum, zapanowuje nad nim, a jemu się wydaje, że jest wielkim mistrzem we wszystkich tych dziedzinach. Zaczyna rozumieć różne skomplikowane związki i jest przekonany, że to na skutek poszerzenia i pogłębienia jego ludzkiej wiedzy. Nie wie jednak, że to litery pochwycone przez jego myśl i wyobraźnię tak na niego działają, swoim ruchem zaprowadzają w jego umyśle porządki i otwierają drzwi do niewyrażalnego uduchowienia.

Trzecia ścieżka polega na kabalistycznym przesuwaniu, wymawianiu, liczeniu liter – prowadzi do prawdziwego uduchowienia. Ta ścieżka jest najlepsza, daje poza tym wielką przyjemność, gdyż dzięki niej obcuje się blisko z samą istotą stworzenia i poznaje się, kim właśnie jest Bóg.

Nie jest jednak łatwo uspokoić się po takich rozmowach i Nachmanowi, gdy wypali z reb Mordkem ostatnią fajkę, stają przed zaśnięciem przed oczyma dziwne obrazy, w których pojawiają się to ule pełne świetlistych pszczół, to znów jakieś mroczne postaci, z których wychodzą inne. Iluzja. Nie może spać, a bezsenność potęguje niespotykany upał, do którego im, ludziom z Północy, trudno się przyzwyczaić. Niejeden raz nocą Nachman siedzi samotnie na skraju wysypiska śmieci i patrzy w rozgwieżdżone niebo. Pierwsza sprawa dla każdego adepta to zrozumieć, że Bóg, czymkolwiek on jest, nie ma nic wspólnego z człowiekiem i pozostaje tak daleki, że niedostępny jest ludzkim zmysłom. Podobnie jego zamiary. Nigdy się ludzie nie dowiedzą, o co mu chodzi.


O prostaku Jakubie i podatkach

Już po drodze słyszeli o Jakubie z ust podróżnych – że jest taki uczeń u Isochara i że jest już słynny wśród Żydów, choć nie bardzo wiadomo dlaczego. Czy dzięki swojej bystrości i dziwnemu zachowaniu, które łamie wszelkie ludzkie zasady? Czy może dzięki mądrości, niezwykłej u młodego człowieka? Podobno on sam ma się za prostaka i tak każe do siebie mówić: amoryc, prostak. Twierdzą, że nie lada z niego cudak. Opowiadają, że jako piętnastoletni może chłopiec, jeszcze w Rumunii, przyszedł jakby nigdy nic do gospody, gdzie pobierano cło od towarów, i zasiadłszy przy stole, polecił podać sobie wina i jedzenia, wyciągnął jakieś papiery, po czym rozkazał, żeby mu przyniesiono towary do oclenia, spisał je skrupulatnie, a pieniądze zabrał dla siebie. Byłby poszedł do więzienia, gdyby nie wstawiła się za nim jakaś bogata pani; kładąc wszystko na karb młodzieńczej swawoli, potraktowano go dzięki jej protekcji łagodnie.

Wszyscy, słuchając tego, uśmiechają się z aprobatą i poklepują się po plecach. Podoba się to również reb Mordkemu, Nachmanowi zaś to zachowanie bohatera wydaje się nieprzystojne i prawdę mówiąc, jest zdziwiony, że nie tylko reb Mordke, ale i inni chichoczą z zadowoleniem.

– Dlaczego tak was to zachwyca? – pyta rozeźlony.

Reb Mordke przestaje się śmiać i patrzy spode łba.

– A zastanów się, co w tym jest dobrego – mówi i sięga spokojnie po fajkę.

Dla Nachmana jest jasne, że ten Jakub oszukał ludzi i odebrał im ich pieniądze, które mu się wcale nie należały.

– Dlaczego jesteś po stronie tamtych? – pyta go reb Mordke.

– Bo ja też muszę oddawać pogłówne, choć nic złego nie zrobiłem. Więc mi żal tych ludzi, którym zabrano to, co do nich należało. Gdy przyjdzie prawdziwy poborca, będą musieli zapłacić jeszcze raz.

– A za co oni mają płacić, myślałeś?

– No jak to? – Nachmana dziwi to, co mówi jego mistrz. – Jak to „za co płacić”? – brakuje mu słów, tak bardzo to płacenie jest oczywiste.

– Płacisz za to, żeś Żyd, żyjesz na łasce pańskiej, królewskiej. Płacisz podatki, ale gdy ci się niesprawiedliwość dzieje, ani pan, ani król chętnie się za tobą nie wstawi. Czy gdzieś jest napisane, że twoje życie kosztuje? Że cenę ma twój rok i miesiąc i każdy dzień da się przeliczyć na złoto? – mówi reb Mordke, spokojnie i starannie nabijając fajkę.

Daje to Nachmanowi do myślenia jeszcze więcej niż teologiczne dysputy. Jak to się stało, że jedni płacą, a drudzy zbierają? Skąd to się wzięło, że jedni mają ogrom ziemi, której nawet objechać nie zdołają, a inni arendują od nich kawałek, za który płacą tak wiele, że im już na chleb nie starcza?

– Bo mają od swoich ojców i matek – mówi bez przekonania, gdy nazajutrz wracają do tej rozmowy. I już czuje, dokąd zmierza argumentacja reb Mordkego.

– A ojcowie skąd mieli? – pyta stary.

– Od swoich ojców? – mówi Nachman, nie kończąc tego ułomnego zdania, bo już rozumie, jak działa ta cała myślowa budowla, więc sam ciągnie, jakby był swoim własnym rozmówcą. – Albo się przysłużyli królowi i dostali ziemie na własność. Albo te ziemie kupili i teraz oddają je potomkom…

Na to w pół słowa wtrąca się zapalczywy jednooki Nussen:

– Ale mnie się wydaje, że ziemi nie powinno się ani sprzedawać, ani kupować na własność. Tak samo jak wody i powietrza. I ogniem też nie pohandlujesz. To są rzeczy dane nam od Boga, nie każdemu z osobna, ale wspólne. Jak niebo i słońce. Czy słońce jest czyjeś, czy gwiazdy do kogoś należą?

– No nie, bo nie dają pożytku. To co niesie korzyść człowiekowi, musi być czyjąś własnością… – próbuje Nachman.

– A jakże to słońce pożytku nie niesie! – wykrzykuje Jeruchim. – Gdyby tylko umiały go dosięgnąć ręce chciwych, zaraz by je na kawałki pocięły, w skarbcu pochowały i w odpowiednim czasie sprzedawały innym.

– A jeszcze ziemię dzieli się jak martwe ciało zwierzęcia, zawłaszcza, pilnuje i strzeże – mruczy do siebie reb Mordke, ale coraz bardziej zajmuje go palenie fajki i wiadomo, że zaraz odpłynie w swoje łagodne ekstazy, gdzie „podatek” jest słowem niezrozumiałym.

Temat podatków w opowieści Nachmana bardzo porusza rohatyńskich słuchaczy i Nachman musi zamilknąć, zaczynają bowiem rozmawiać między sobą.

Ostrzegają się wzajemnie, żeby na przykład nie wdawać się w interesy z „tamtymi” Żydami, bo do niczego dobrego to nie prowadzi. Głośna jest sprawa rabina Izaaka Babada z Brodów, który sprzeniewierzył gminne pieniądze. I jak tu płacić podatki? Są zbyt wysokie i od wszystkiego, tak że przestaje mieć sens robienie czegokolwiek. Lepiej by było położyć się i spać od rana do wieczora, patrzeć, jak chmury płyną po niebie, i słuchać mowy ptaków. Kupcy chrześcijańscy takich kłopotów nie mają, ich podatki są ludzkie; i Ormianie mają o niebo lepiej, bo chrześcijanie. Dlatego Polacy i Rusini uważają Ormian za swoich, chociaż według zgromadzonych w domu Szorów to nieprawda. Umysł Ormianina jest nieprzenikniony i pokrętny. Taki to i Żyda przekabaci. Wszyscy idą im na rękę, bo potrafią się przypodobać, choć w istocie są chytrzy i śliscy jak węże. A gminy żydowskie muszą coraz więcej trybutów wnosić, tak że już synod się zadłużył, bo płacił pogłówne i za tych Żydów, którzy sami za siebie płacić nie mogli. Rządzą więc najbogatsi, ci, co mają pieniądze, a potem ich synowie i wnukowie. Córki wydają za mąż w rodzinie i w ten sposób kapitał trzyma się kupy.

A czy można podatków nie płacić? Wymknąć się z tej maszynerii? Bo jak chcesz być uczciwy i szanować porządek, to zaraz cię ten porządek zawiedzie. Czy w Kamieńcu nie uchwalono, żeby Żydów wyrzucić z miasta w ciągu jednego dnia? I nie bliżej niż sześć mil od miasta mogą się teraz osiedlać. I co z czymś takim zrobić?

– Dom był świeżo malowany – mówi żona Jeruchima, który handluje wódką – a przy nim piękny ogródek.

Kobieta zaczyna płakać, najbardziej o utraconą pietruszkę i główki kapusty, bo zapowiadały się dobrze. Pietruszka grubości kciuka silnego mężczyzny. Kapusta zwarta wielkości główki niemowlęcia. Nawet tego nie pozwolili jej zabrać. Tajemniczy rezultat przynosi porównanie do główki niemowlęcia – inne kobiety też zaczynają szlochać, więc nalewają sobie odrobinę wódki, dzięki której, pochlipując jeszcze, uspokajają się, po czym wracają do swoich prac, do cerowania i skubania gęsiego pierza; ich ręce nie powinny być bezczynne.


O tym, jak Nachman pojawia się Nachmanowi, czyli nasiono ciemności i pestka światła

Nachman wzdycha, czym ucisza poruszony tłumek. Teraz będzie najważniejsze – wszyscy to czują. Zastygają w bezruchu, jak przed objawieniem.

Drobne interesy Nachmana i reb Mordkego nie idą w Smyrnie dobrze. Za dużo czasu zabierają im sprawy z Bogiem; inwestowanie tego czasu w stawianie pytań, w myślenie – to same koszta. A że każda odpowiedź wywołuje nowe pytania, interes kuleje, bo koszta nieustannie się zwiększają. W rachunkach zawsze jest niedobór i więcej po stronie „winien” niż po stronie „ma”. O tak, gdyby pytaniami można było handlować, obaj z reb Mordkem zbiliby majątek.

Czasami młodzi wysyłają Nachmana, żeby kogoś p r z e d y s p u t o w a ł. Jest w tym najlepszy, każdemu da radę. Wielu skorych do dyskusji Żydów i Greków zachęca zresztą młodych adeptów i namawiają Nachmana do wejścia z nimi w spór. To rodzaj ulicznego pojedynku – przeciwnicy siadają naprzeciwko siebie, wokół zbiera się grupka gapiów. Inspirator rzuca temat, właściwie wszystko jedno jaki, chodzi bowiem o takie przedstawienie argumentów, żeby ten drugi musiał się wobec nich ugiąć, to znaczy, by nie potrafił ich zbić. Przegrany w tych zawodach płaci albo stawia jedzenie i wino. Staje się to okazją do kolejnej dysputy i tak to się toczy. Nachman zawsze wygrywa, przez co nie chodzą głodni spać.

– Pewnego popołudnia, gdy Nussen i inni szukali dla mnie kogoś do dysputy, ja zostałem na ulicy, bo wolałem patrzeć na ostrzycieli noży, sprzedawców owoców, wyciskaczy soku z granatów, ulicznych muzyków i kłębiący się wszędzie tłum. Kucnąłem przy osłach, w cieniu, bo żar był wielki. W pewnym momencie spostrzegłem, że z tego tłumu wychodzi jakiś człowiek i kieruje się ku drzwiom domu, gdzie mieszkał Jakub. Trwało chwilę, kilka uderzeń serca, zanim zrozumiałem, kogo widzę, choć prawie od razu wydał mi się jakoś znajomy. Patrzyłem na niego z dołu, z tych moich kucek, jak szedł ku Jakubowym drzwiom ubrany w barchanową kapotę, taką, jaką sam miałem jeszcze z Podola. Widziałem jego profil, marny zarost na policzkach, upstrzoną piegami skórę i rude włosy… Nagle odwrócił się do mnie i wtedy go poznałem. To byłem ja sam! – Nachman na chwilę zawiesza głos tylko po to, żeby usłyszeć zdumione okrzyki pełne niedowierzania:

– Jak to?! Co to znaczy?!

– To niedobry znak.

– To był znak śmierci, Nachmanie.

Nie zważając na te trwożliwe uwagi, ciągnie:

– Było gorąco, powietrze od żaru zdawało się pełne noży. Zrobiło mi się słabo, a moje serce jakby zawisło na cieniutkiej nitce. Chciałem wstać, ale nie miałem władzy w nogach. Czując, że umieram, umiałem tylko przytulić się do osła, który, to pamiętam, patrzył na mnie zdziwiony tym przypływem czułości.

Jakieś dziecko zaczyna się głośno śmiać, milknie jednak skarcone przez matkę.

– Zobaczyłem go jako cień. Światło było oślepiające, popołudniowe. Stanął nade mną na wpół zemdlonym i pochylił się, żeby dotknąć mojego rozpalonego czoła. W jednej chwili jasność myśli wróciła i stanąłem na nogi… A on, ten ja, zniknął.

Słuchacze oddychają z ulgą, słychać zewsząd szmery i szepty. To dobra opowieść, podoba się.

Ale Nachman zmyśla. W rzeczywistości zemdlał przy osłach i nikt nie przyszedł go wybawić. Towarzysze zabrali go stamtąd później. I dopiero wieczorem, gdy leżał w ciemnym pokoju bez okien, chłodnym i cichym, przyszedł do niego Jakub. Zatrzymał się przed wejściem, oparł ramię o drzwi i tak nachylony zaglądał do środka – Nachman widział tylko jego kontur, ciemną sylwetkę w prostokącie drzwi na tle schodów. Jakub musiał schylić głowę, żeby wejść. Wahał się przed uczynieniem tego kroku, o którym przecież jeszcze nie wiedział, że zmieni jego życie. W końcu zdecydował się i wszedł do nich, do leżącego w malignie Nachmana i do reb Mordkego siedzącego przy nim na łóżku. Jego włosy, długie do ramion, falując, spływały spod tureckiej czapki. Na jego bujnej ciemnej brodzie zagrało przez chwilę światło, wydobywając rubinowe refleksy. Wyglądał jak wyrośnięty chłopak.

Gdy potem Nachman, już ozdrowiawszy, szedł na ulice Smyrny, mijając setki ludzi spieszących w swoich interesach, nie umiał wyzbyć się przypuszczenia, że między nimi może być Mesjasz i że nikt nie potrafi go rozpoznać. A co najgorsze – że on sam, ów Mesjasz, jest tego nieświadomy.

Reb Mordke, kiedy to usłyszał, kiwał długo głową, zanim powiedział:

– Ty, Nachmanie, jesteś wrażliwy instrument. Czuły i delikatny. Ty mógłbyś sam być prorokiem tego Mesjasza, tak jak Natan z Gazy był prorokiem Szabtaja Cwi, niech imię jego będzie błogosławione.

I po długiej chwili, jaką zajęło mu rozdrobnienie kawaląteczka żywicy i zmieszanie go z tytoniem, dodał tajemniczo:

– Każde miejsce ma dwie postaci, każde miejsce jest podwójne. To, co wzniosłe, jest jednocześnie upadłe. To, co miłosierne, jest jednocześnie podłe. W największej ciemności tkwi iskra najpotężniejszego światła, i odwrotnie: tam gdzie panuje wszechobecna jasność, nasienie ciemności kryje się w pestce światła. Mesjasz jest naszym sobowtórem, naszą doskonalszą wersją – tacy bylibyśmy, gdyby nie nasz upadek.


O kamieniach i biegunie ze straszną twarzą

Nagle, gdy tak w rohatyńskiej izbie mówią jeden przez drugiego, a Nachman przepłukuje gardło winem, coś dudni o dach i ściany, wywołując krzyk i rwetes. Do izby przez zbitą szybę wpada kamień i przewraca świece; ogień zaczyna lizać ze smakiem trociny, którymi wysypano podłogę. Jakaś starsza kobieta rzuca się na ratunek i ciężkimi spódnicami tłumi zarzewie. Inni wybiegli z piskiem i krzykiem na zewnątrz, w ciemnościach słychać nawołujących się gniewnie mężczyzn, lecz tymczasem grad kamieni ustał. Po dłuższej chwili, gdy goście wracają już do środka z rumieńcami podniecenia i złości, zza domu znowu rozlegają się krzyki i w końcu w głównej izbie, gdzie przed chwilą odbywały się tańce, pojawiają się poruszeni mężczyźni. Wśród nich dwóch braci Szorów – Szlomo i Izaak, przyszły pan młody, oraz Moszek Abramowicz z Lanckorunia, szwagier Chai, mężczyzna postawny i silny, trzymają pod ręce jakąś chudzinę, która wierzga nogami i pluje z wściekłością wokół siebie.

– Chaskiel! – krzyczy do niego Chaja i podchodzi blisko, schyla się, chcąc popatrzeć mu w twarz, ale on, zasmarkany, płaczący z wściekłości, tę twarz odwraca, żeby czasem nie spojrzeć jej w oczy. – Kto był z tobą? Jak tyś mógł?

– Przeklęte nasienie, zdrajcy, odszczepieńcy! – krzyczy tamten, aż Moszek daje mu w gębę tak mocno, że Chaskiel chwieje się i pada na kolana.

– Nie bij go! – krzyczy Chaja.

Puszczają więc chłopaka, a on podnosi się z trudem, szukając wyjścia. Na jego jasnej lnianej koszuli pojawiają się plamy krwi z rozbitego nosa.

Wtedy najstarszy z braci Szorów, Natan, podchodzi do niego i mówi spokojnie:

– Nu, Chaskiel, powiedz Aronowi, żeby się więcej na coś takiego nie poważył. My krwi przelewać z wami nie chcemy, ale Rohatyn jest nasz.

Chaskiel zmyka, potykając się o poły własnej kapoty. Przy bramie jego wzrok pada na stojącą spokojnie postać ze straszną, zniekształconą twarzą i na jej widok zaczyna skomleć ze strachu:

– Golem. Golem…

Dobruszka z Moraw jest wstrząśnięty i przygarnia swoją żonę do siebie. Utyskuje, że wszyscy tutaj to są dzicy ludzie, że u nich na Morawach robią swoje we własnych domach i nikt im się do tego nie miesza. Żeby rzucać kamieniami!

Niezadowolony Natan Szor gestem każe „golemowi” wrócić do szopy, gdzie tamten mieszka. Teraz trzeba będzie się go pozbyć, bo Chaskiel ich wyda.

Biegun – tak mówią na tego zbiegłego chłopa o odmrożonej twarzy i czerwonych rękach. Duży, milczący, rysy twarzy ma zamazane, bo po odmrożeniu pozostały na niej blizny. Jego wielkie czerwone dłonie przypominają jakieś bulwy, chropawe i napuchłe. Budzą respekt. Jest silny jak tur i wyjątkowo łagodny. Śpi w oborze, przybudówce, której ściana jest ciepła, bo przylega do domu. Pracowity i sprytny, pracę wykonuje solidnie i z chłopskim pomysłem, powoli, ale dokładnie. To jego przywiązanie jest dziwne, co mu po Żydach, którymi jako chłop zapewne gardzi i których nienawidzi? To oni są przyczyną wielu jego chłopskich nieszczęść – dzierżawią pańskie dobra, zbierają podatki, rozpijają chłopów w karczmie, a gdy tylko który poczuje się trochę pewniej, już zachowuje się jak właściciel niewolników.

Ale po tym golemie nie widać żadnej złości. Możliwe, że ma coś z głową, że wraz z twarzą i rękami odmroził mu się kawałek rozumu – dlatego jest taki powolny, jakby od wiecznego chłodu.

Szorowie znaleźli go w śniegu pewnej ostrej zimy, gdy wracali z jarmarku do domu. I to tylko dlatego, że Eliszy zachciało się iść za potrzebą. Był z nim jeszcze jeden uciekinier, tak jak on w chłopskiej sukmanie, w butach wypchanych słomą, z tobołkiem, w którym zostały tylko okruchy chleba i skarpety, ale już nie żył. Obce ciała już przyprószył śnieg i Szor był pewien, że to martwe zwierzęta. Trupa tamtego zostawili w lesie.

Biegun tajał długo. Powoli przychodził do siebie, dzień po dniu, jakby zamrożeniu uległa także jego dusza i tak samo jak ciało tajała. Odmrożenia nie goiły się wcale, ropiały, skóra schodziła. Chaja przemywała mu twarz i to ona zna go najlepiej. Zna jego rosłe, piękne ciało. Spał w izbie całą zimę, do kwietnia, a oni radzili, co z nim zrobić. Należałoby to zgłosić władzy, wtedy bieguna zabrano by i surowo ukarano. Byli rozczarowani, że nie mówi, a jak nie mówi, to nie ma swojej historii ani języka, jest jak bezdomny, bezkrajowy. Szor zapałał do niego jakąś trudną do wytłumaczenia sympatią, a jak Szor, to i Chaja. Synowie wyrzucali ojcu, po co trzymać kogoś, kto potrzebuje tyle jedzenia i na dodatek jest obcy – szpieg w ulu, trzmiel pomiędzy pszczołami. Gdyby to do władz doszło, byłby straszny kłopot.

Szor umyślił, żeby nikomu o nim nie wspominać, a jakby kto pytał, to mówić, że jest to nienormalny kuzyn z Moraw, dlatego się nie odzywa. Korzyść z niego jest taka, że sam nie wychodzi, a umie naprawić wóz, koło utoczyć, skopać ogród, wymłócić, co tam jest do wymłócenia, obielić ściany; gospodarskie roboty robi za strawę i niczego się nie domaga.

Szor czasami go obserwuje, jego proste ruchy, sposób, w jaki pracuje – sprawny, szybki, mechaniczny. Unika patrzenia mu w oczy; boi się, co by tam zobaczył. A Chaja mówiła mu kiedyś, że widziała, jak golem płakał.

Szlomo, syn, zrugał go za ten objaw litości i za to, że przygarnął bieguna.

– A jak to jest morderca? – zapytał zdenerwowany, podnosząc głos.

– Kto wie, kim on jest – odpowiedział sam Szor. – A może to jaki posłaniec?

– Ale to goj – zakończył sprawę Szlomo.

Ma rację, to goj. Trzymać takiego zbieżeńca to strach i przestępstwo. Jakby się kto złośliwy dowiedział, dorobiłby się Szor dopiero kłopotów. Ale chłop nie reaguje na pantomimę, której celem jest jasne wytłumaczenie, żeby sobie poszedł. Ignoruje Szora i każdego, odwraca się i odchodzi na swoje posłanie przy koniach.

Szor myśli, że źle jest być Żydem, że Żyd życie ma ciężkie, ale być chłopem jest najgorzej. Chyba nie ma bardziej przeklętego losu. Pod nimi chyba tylko cała gadzina. Bo nawet o krowy i konie, a zwłaszcza o psy, pan dba lepiej niż o chłopa i Żyda.


O tym, jak Nachman trafia do Jenty i zasypia na podłodze przy jej łóżku

Nachman jest pijany. Kilka kieliszków wystarczyło, bo od dawna nie pił i jest zmęczony podróżą, a mocna tutejsza wódka zbiła go z nóg. Chce wyjść na powietrze, błądzi w labiryncie korytarzyków, szuka podwórka. Rękami maca po chropowatych drewnianych ścianach i w końcu trafia na jakąś klamkę. Otwiera drzwi i widzi malutką izdebkę, w której mieści się tylko łóżko. W nogach tego łóżka piętrzy się stos kapot i futer. Odchodzi stamtąd jakiś człowiek o jasnej, zmęczonej twarzy, patrzy na Nachmana nieprzyjaźnie i podejrzliwie. Mija go w drzwiach i znika. To pewnie medyk. Nachman zatacza się, dotyka dłonią drewnianej ściany, odbija mu się trunkiem, którym go napojono, i gęsim smalcem. Pali się tu tylko mała oliwna lampka – malutki płomyk, który trzeba dopiero podkręcić, żeby cokolwiek zobaczyć. Kiedy już oczy Nachmana przyzwyczajają się do mroku, widzi na łóżku bardzo starą kobietę w przekrzywionym czepcu. Przez chwilę nie wie, z kim ma do czynienia. Wygląda to na żart – umierająca staruszka w domu weselnym. Kobieta ma uniesioną brodę i oddycha ciężko. Leży wsparta o poduszki, jej małe, wysuszone piąstki są zaciśnięte na wyszywanej płóciennej narzucie.

Czy to jest babka Jankiela Lejbowicza, Jakuba? Nachmana ogarnia przerażenie i jednocześnie wzruszenie na widok tej dziwacznej starej, ręką maca za sobą drzwi, szukając skobla. Czeka na jakiś jej znak, ale stara jest chyba nieprzytomna, bo nie rusza się, pod rzęsami błyszczy skrawek oka, w którym odbija się światło. Wydaje się pijanemu Nachmanowi, że go przyzywa, więc próbując zapanować nad strachem i wstrętem, kuca przy łóżku. Nic się nie dzieje. Stara z bliska wygląda lepiej, tak jakby spała. Nachman dopiero teraz czuje, jak bardzo jest zmęczony. Opada z niego napięcie, plecy mu się garbią, powieki robią się ciężkie. Kilka razy musi się otrząsnąć, żeby nie usnąć, i już podnosi się, by wyjść, ale mierzi go i przeraża myśl o tłumie gości z ich ciekawskimi spojrzeniami i niezliczonymi pytaniami. Dlatego, pewny, że nikt tu nie wejdzie, kładzie się na podłodze przy łóżku, na baranim dywaniku, zwijając się w kłębek jak pies. Jest ledwie żywy, wyssali z niego wszystkie soki. „Tylko chwileczkę”, mówi do siebie. Kiedy zamyka oczy, pod powiekami widzi twarz Chai – jej zaintrygowany, pełen podziwu wzrok. Nachmanowi robi się błogo. Czuje zapach wilgotnych desek podłogi, a do tego woń szmat, niepranych ubrań i wszechobecnego dymu, który przypomina mu dzieciństwo – wie, że jest w domu.

Jenta zaśmiałaby się, gdyby mogła. Widzi śpiącego mężczyznę nieco z góry, z pewnością nie swoimi przymkniętymi oczyma. Jej nowy wzrok zawisa nad śpiącym i co dziwne, Jenta dostrzega jego myśli.

W głowie śpiącego widzi innego mężczyznę. Widzi też, że jak i ona, śpiący go kocha. Dla niej ten mężczyzna jest dzieckiem – drobnym, ledwie urodzonym, wciąż porośniętym ciemnym meszkiem, jak wszystkie dzieci, które na świat wyrwały się za wcześnie.

Gdy się rodził, wokoło domu chodziły czarownice, ale nie mogły wejść do środka, bo Jenta trzymała straż. Trzymała tę straż na spółkę z suką, której ojcem był prawdziwy wilk, jeden z tych, co włóczyły się samotnie i szukały zdobyczy po kurnikach. Owa suka miała na imię Wilga. Kiedy więc rodziło się dziecko najmłodszego syna Jenty, Wilga obiegała dom wkoło, cały dzień i całą noc, nieprzytomna z wyczerpania, ale dzięki temu czarownice z samą Lilit nie dały rady podejść.

Lilit, jakby kto nie wiedział, była pierwszą żoną Adama, a jako że nie chciała być Adamowi posłuszna ani leżeć pod nim, jak kazał Bóg, uciekła nad Morze Czerwone. Tam zrobiła się czerwona, jakby ją obdarto ze skóry. Bóg wysłał za nią trzech groźnych aniołów o imionach Senon, Sansenoj i Somangelow, żeby ją zmusić do powrotu. Napadli ją w jej kryjówce, męczyli i grozili, że ją utopią. Ale ona wrócić nie chciała. Potem gdyby nawet chciała, to już by nie mogła, nie mógłby jej Adam przyjąć, bo według Tory kobieta, która już spała z innym, do męża wrócić nie może. A kto był kochankiem Lilit? Sam Samael.

Musiał więc Bóg stworzyć Adamowi drugą, bardziej posłuszną kobietę. Ta była łagodna, ale dość głupia. Zjadła, nieszczęsna, zakazany owoc, przez co nastąpił upadek. Dlatego zaczęło obowiązywać prawo, za karę.

Lecz Lilit i wszystkie jej podobne istoty należą do świata sprzed upadku, dlatego ludzkie prawo ich nie dotyczy, nie obowiązują ich ludzkie reguły ani ludzkie zapisy, nie mają ludzkich sumień ani serc, nie wylewają ludzkich łez. Dla Lilit grzech nie istnieje. Tamten świat jest inny. Ludzkim oczom wydać się może dziwny, jakby narysowany cienką linią, bo wszystko tam jest bardziej świetliste i lekkie, a należące doń istoty potrafią przenikać przez ściany i przedmioty, i przez siebie nawzajem – nie ma między nimi takich różnic jak tutaj między ludźmi, co są pozamykani w sobie jak w żelaznych puszkach. Tam jest inaczej. I pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem nie ma tak wielkich różnic, tylko te z wyglądu, bo możemy tam ze zwierzętami rozmawiać bezgłośnie i one nas rozumieją, a my je. Tak samo jest z aniołami – tam są widoczne. Latają po niebie jak ptaki, przysiadają czasem na dachach domów – bo tam też są domy – niczym bociany.

Nachman budzi się, kręci mu się w głowie od obrazów. Wstaje chwiejnie i patrzy na Jentę; po krótkim wahaniu dotyka jej policzka, jest ledwie ciepły. Nagle ogarnia go lęk. Widziała jego myśli, oglądała jego sen.

Jentę budzi skrzypienie drzwi, jest na powrót w sobie. Gdzie była? W rozkojarzeniu wydaje jej się, że nie da rady wrócić na twardą drewnianą podłogę tego świata. I dobrze. Tu jest lepiej – czasy plączą się i zachodzą na siebie. Jak mogła kiedyś wierzyć, że czas płynie, c z a s  p ł y n i e? To śmieszne. Teraz jest oczywiste, że czas wiruje, jak spódnice w tańcu. Jak wycięty z lipowego drewna i puszczony w ruch na stole bączek, który utrzymuje w owym ruchu wzrok wpatrzonych weń dzieci.

Widzi te dzieci, ich buzie o zaczerwionych od ciepła policzkach, o wpółotwartych ustach, z gilami pod nosem. To jest mały Mosze, obok niego Cifke, która niedługo umrze na koklusz, a to Jankiełe, Jakubek, i jego starszy brat Izaak. Mały Jankiełe nie może się powstrzymać, nagłym ruchem szturcha bączek, a ten zatacza się jak pijany i pada. Starszy brat odwraca się do niego z wściekłością, Cifke zaś zaczyna płakać. Na to wszystko zjawia się ich ojciec, Lejb Buchbinder, zły, że odrywają go od pracy, chwyta Jankiełe za ucho i prawie go za to ucho podnosi. Potem wymierza w niego wskazujący palec, sycząc przez zęby, że Jakub wreszcie dostanie za swoje, i na koniec zamyka go w komórce. Na chwilę zapada milczenie, a potem za drewnianymi drzwiami Jakub zaczyna krzyczeć i krzyczy tak długo, aż nie da się tego słuchać ani nic robić, więc Lejb, czerwony z gniewu, wyciąga małego z komórki i uderza go kilka razy w twarz, tak mocno, że dziecku puszcza się z nosa krew. Dopiero wtedy ojciec zwalnia uścisk i pozwala chłopcu wybiec z domu.

Kiedy dziecko nie pojawia się na noc, zaczynają się poszukiwania. Najpierw szukają go kobiety, potem dołączają mężczyźni, a wkrótce cała rodzina i sąsiedzi chodzą po wsi i pytają, czy kto nie widział Jakuba. I dochodzą aż do chrześcijańskich chałup i tam też pytają, ale nikt nie widział małego chłopca z rozkwaszonym nosem. A wieś nazywa się Korolówka. Z góry wygląda jak trójramienna gwiazda. Tu urodził się Jakubek, o tam, na końcu wsi, w domu, gdzie nadal mieszka brat jego ojca, Jaakiew. Jehuda Lejb Buchbinder z rodziną przyjechał tu z Czerniowiec, na bar micwę najmłodszego syna swojego brata, a przy okazji, by spotkać się z rodziną; przyjechali nie na długo, za kilka dni mają wracać do Czerniowiec, gdzie się wyprowadzili kilka lat temu. Rodzinny dom, w którym się zatrzymali, jest mały i trudno się w nim wszystkim pomieścić; stoi przy cmentarzu, więc myślą, że mały Jankiełe tam właśnie pobiegł i skrył się za macewami. Jak go jednak teraz wypatrzyć, taką drobinę, nawet jeżeli w poszukiwaniach pomaga wschodzący księżyc i jego srebrna poświata, która zalała wieś. Matka chłopca, Rachel, osłabła z płaczu. Wiedziała, że tak to się kiedyś skończy, jeżeli mąż gwałtownik nie powstrzyma się od bicia Jakuba – że właśnie tak będzie.

– Jankiełe! – woła Rachel, a w jej głosie słychać histerię. – Dziecka nie ma, jakże to? Zabiłeś go! Własnego syna zabiłeś! – krzyczy do męża. Łapie się płotu i trzęsie nim, aż go wyrywa z ziemi.

Mężczyźni pobiegli w dół do rzeki, płosząc stada gęsi pasące się na błoniach, goniły ich potem małe białe piórka i w końcu dosięgły, spoczęły we włosach. Inni pognali na prawosławny cmentarz, bo wiadomo było, że chłopiec tam chadza, na sam koniec wsi.

– W to dziecko wdał się demon, dybuk, wiele ich, jak się mieszka przy cmentarzu. Jeden musiał w niego wleźć – powtarza ojciec, też już przestraszony. – Ja mu pokażę, jak wróci – dodaje zaraz, żeby ukryć swój strach.

– Co on zrobił? – pyta brat Jehudy Lejba Buchbindera roztrzęsioną Rachelę.

– Co zrobił? Co zrobił? – przedrzeźnia go kobieta, zbierając siły do ostatecznego wybuchu. – A co on mógł zrobić? Przecież to dziecko!

O świcie już cała wieś jest na nogach.

– Żydom zginęło dziecko! U Żidiw propała dytyna! – zwołują się goje.

Biorą kije, pałki, widły i ruszają, jakby przeciwko jakiemuś wilkołackiemu wojsku, przeciw podziemnym koboldom porywaczom dzieci, przeciw cmentarnym diabłom. Ktoś wpada na pomysł, żeby iść w las, za wieś, tam jest Księża Góra, tam mógł uciec.

W południe kilku z poszukiwaczy stoi nad wejściem do jaskini – jest nieduże, wąskie, straszne; ma kształt babskiego przyrodzenia. Nikt nie chce się tam zapuszczać do środka – wsunięcie się tam byłoby jak wejście z powrotem do brzucha kobiety.

– Tam by nie wszedł – pocieszają się. W końcu jeden chłopak o wyblakłych oczach, mówią na niego Bereś, zbiera się na odwagę, za nim wchodzi jeszcze dwóch. Zrazu słychać ich głosy w środku, ale potem cichną, jakby pochłonęła ich ziemia. Po kwadransie pojawia się ten bladooki z dzieckiem na ręku. Dziecko ma szeroko otwarte, przerażone oczy i czkawkę od płaczu.

Cała trójramienna wieś opowiada sobie jeszcze o tym wydarzeniu przez kilka dni, a grupa połączonych wspólnym celem wyrostków w wielkiej tajemnicy, do jakiej ma się skłonność w tym wieku, zaczyna eksplorację Jakubkowej jaskini.

Do izby, gdzie leży Jenta, wchodzi Chaja. Pochyla się nad nią, uważnie bada, czy nie drżą jej powieki, czy jakaś żyłka na zapadniętych skroniach nie pulsuje w rytm słabiutkiego serca. Chaja bierze w dłonie małą, zasuszoną główkę starej Jenty.

– Jenta? – pyta cicho. – Ty żyjesz?

Co ma jej odpowiedzieć? Czy to jest dobrze postawione pytanie? Powinna raczej zapytać: Czy ty widzisz, czy ty czujesz? Jak to się dzieje, że przemieszczasz się szybko niczym myśl poprzez rozfalowane falbany czasu? Chaja powinna wiedzieć, jak pytać. Jenta, nie siląc się na żadną odpowiedź, wraca tam, gdzie była przed chwilą, no, może nie dokładnie tam; teraz jest później, nie ma to zresztą specjalnego znaczenia.

Jehuda Lejb Buchbinder, jej syn, a ojciec małego Jakubka, jest porywczy i nieprzewidywalny. Zawsze czuje się przez kogoś prześladowany za swoje herezje. Nie lubi ludzi. Czy nie można sobie żyć, myśląc swoje i robiąc swoje – zastanawia się Jenta. Tego właśnie ich uczono: będziemy wieść spokojne podwójne życie, podążając śladem Mesjasza. Trzeba się tylko nauczyć absolutnego milczenia, odwracania oczu, życia w skrytości. Czy to takie trudne, Jehudo? Nie okazywać uczuć ani nie zdradzać się z myślami. Mieszkańcy tego świata, otchłannicy, i tak nic nie zrozumieją, wszelka prawda jest od nich odległa niczym Afryka. Podlegają prawom, które my musimy odrzucić.

Buchbinder to po prostu awanturnik, ze wszystkimi jest w niezgodzie. To w niego wrodził się jego syn, jest taki sam jak on, dlatego tak się nie lubią. Wzrok Jenty wędruje teraz gdzieś wysoko, pod wilgotnymi brzuchami chmur, i kobieta bez trudu znajduje swojego syna śpiącego nad księgą. Dopala się olejowa lampka. Jego czarna broda przykryła pismo, na chudych, zapadniętych policzkach cień uwił małe gniazda, powieki drżą, Jehuda śni.

Wzrok Jenty waha się – czy wejść do jego snu? Jak to działa, że wszystko widzi jednocześnie, wszystkie czasy skłębione, a do tego jeszcze myśli? – widzi myśli. Okrąża głowę syna; po drewnianym stole wędrują mrówki, jedna za drugą, w wielkim porządku. Gdy Jehuda się obudzi, jednym ruchem zetrze je niechcący z powierzchni stołu.


O dalszych wędrówkach Jenty w czasie

Jencie przypomina się nagle, jak kilka lat po zdarzeniu w jaskini Jehuda przyjechał ją odwiedzić w Korolówce po drodze do Kamieńca. Podróżował wtedy z czternastoletnim Jakubem. Ojciec miał nadzieję przyuczyć syna do prowadzenia interesów.

Jakub jest chudy, niezgrabny i pod nosem sypie mu się czarny wąs. Jego twarz pokrywają czerwone pryszcze. Niektóre z nich mają białe ropne czubki, skóra jest brzydka, zaczerwieniona i świeci się; Jakub bardzo się tego wstydzi. Zapuścił sobie długie włosy i nosi je tak, że opadają mu na twarz. Tego zaś jego ojciec bardzo nie lubi i często chwyta go za te „kudły”, jak mówi, i odrzuca je synowi na plecy. Obaj są już tego samego wzrostu i z tyłu wyglądają jak bracia. Bracia wiecznie skłóceni. Gdy młody pyskuje, ojciec wali go otwartą dłonią w głowę.

We wsi tylko cztery domy żyją w prawdziwej wierze. Wieczorem zamyka się drzwi, spuszcza zasłony w oknach, zapala świece. Młodzież bierze udział w bar micwie tylko, gdy czyta się Zohar i śpiewa psalmy. Potem idą do innej chaty pod opieką dorosłego. Lepiej, żeby ich płoche uszy nie słyszały, a oczy nie widziały, co się dzieje, gdy zaczyna się gaszenie świec.

Teraz nawet za dnia dorośli siedzą przy zamkniętych okiennicach, czekając na wieści o Mesjaszu, który musi przecież nadejść. Lecz te wieści ze świata przychodzą spóźnione, po czasie, a tu już komuś śnił się Mesjasz – że idzie od zachodu, a za nim zwijają się pola i lasy, wsie i miasta, jakby wzory na dywanie. I zostaje ze świata rulon, zwój zapisany drobnymi znakami, nieodczytanymi do końca. W nowym świecie będzie inny alfabet, będą inne znaki, inne reguły. Może z dołu do góry, a nie z góry na dół. Może od starości do młodości, a nie odwrotnie. Może ludzie brać się będą z ziemi i znikać na koniec w brzuchach swoich matek.

Mesjasz, który nadchodzi, jest Mesjaszem cierpiącym, zbolałym, przygniotło go zło świata i cierpienie ludzi. Może nawet podobny jest Jezusowi, którego pokaleczone ciało wisi w Korolówce na krzyżu na wszystkich prawie rozstajach. Zwyczajni Żydzi odwracają od tej strasznej postaci wzrok, ale oni, prawowierni, zerkają na niego. Bo czy Szabtaj Cwi nie był cierpiącym zbawcą? Czy nie zamknięto go w więzieniu i nie pognębiono?

Gdy rodzice szepczą między sobą, upał wypala w głowach dzieci wszelkie pomysły do zabawy. Wtedy pojawia się Jakub – ani dorosły, ani dziecko. Ojciec wygonił go przed chwilą z domu. Sam miał rumieńce na twarzy, wzrok nieobecny; pewnie płakał nad Zoharem, coraz częściej mu się to zdarza.

Jakub, na którego mówią tu Jankiełe, skrzyknął dzieci, te starsze i te całkiem małe, chrześcijańskie i żydowskie, i wszyscy zgodną grupą ruszyli od cmentarza, od domu stryja, w kierunku wsi, piaszczystą drogą, porośniętą tylko na poboczu gęsim zielem, aż doszli do gościńca i minęli karczmę Żyda Salomona zwanego Czarnym Szlomo. Idą teraz pod górę, w stronę katolickiego kościoła i drewnianej plebanii, potem jeszcze dalej, koło cmentarza przykościelnego, aż docierają do ostatnich domów na wsi.

Z górki wieś wygląda jak ogród między łanami zboża. Jakub wywiódł z tego ogrodu kilku chłopców i dwie dziewczynki i prowadził ich polami. Weszli na górę ponad wieś, niebo jest czyste, bliski zachód słońca złoci sklepienie niebieskie, a oni wchodzą do małego lasku – rosną tu rzadkie drzewka, jakich nikt chyba jeszcze nie widział. I nagle wszystko robi się dziwne, inne, śpiewy już nie dochodzą z dołu, głos ginie w miękkości zielonych liści, tak bardzo zielonych, że aż razi w oczy. „Czy to są drzewa z bajki?”, pyta któryś z mniejszych chłopców, a Jakub zaczyna się śmiać i odpowiada, że tu jest zawsze wiosna i liście nigdy nie robią się żółte, nigdy nie spadają. Mówi, że tu znajduje się jaskinia, w której spoczywa Abraham, cudownie przeniesiona z Ziemi Izraela, tylko dla niego, żeby mógł ją pokazać. A obok Abrahama leży Sara, jego żona i siostra. A tam gdzie jest Abraham, nie płynie czas, i gdyby wejść do tej jaskini i posiedzieć tam trochę, i wyjść po godzinie, to okazałoby się na ziemi, że na zewnątrz minęło już sto lat.

– Urodziłem się w tej jaskini – oznajmia.

– To kłamstwo – stwierdza rezolutnie jedna z dziewczynek. – Nie słuchajcie go. On tak zawsze zmyśla.

Jakub patrzy na nią ironicznie. Dziewczynka odgryza się za ten ironiczny wzrok.

– Pryszczata gęba – mówi złośliwie.

Jenta odlatuje w przeszłość, gdzie Jankiełe wciąż jest mały i ledwie uspokoił się od płaczu. Ona go usypia i patrzy na inne dzieci, które leżą pokotem na łóżku. Wszystkie już śpią, tylko nie Jankiełe. Chłopczyk musi jeszcze wszystkiemu wokół powiedzieć „dobranoc”. Szepcze ni do siebie, ni do niej, coraz ciszej, ale z przejęciem: „Dobranoc, babciu Jento, dobranoc, bracie Izaaku i siostro Chano, i kuzynko Cifko, dobranoc, mamo Rachel”; a dalej wymienia po imieniu wszystkich sąsiadów i jeszcze przypomina mu się, kogo tam za dnia spotkał, i tym też mówi dobranoc, aż Jenta boi się, że w ten sposób nigdy nie skończy, bo świat jest taki ogromny, że nawet odbity w tak małej główce pozostaje nieskończony, i Jankiełe będzie tak mówił do rana. Potem mały mówi dobranoc okolicznym psom, kotom, jałówkom, kozom, i w końcu przedmiotom. Misie, powale, dzbanowi, wiadrom, garnkom, talerzom, łyżkom, pierzynom, poduchom, kwiatom w donicach, firankom i gwoździom.

Wszyscy już w izbie posnęli, ogień w piecu przygasł, zmieniwszy się w czerwony leniwy żar, ktoś pochrapuje, a to dziecko mówi i mówi, coraz słabiej i ciszej, ale w jego słowa wkradają się dziwne pomyłki i przejęzyczenia, i nie ma już nikogo przytomnego, kto by go poprawiał, więc powoli ta litania dziwnie się wykrzywia, przybierając postać czarodziejskiego, niezrozumiałego zaklęcia wypowiadanego w starym, zapomnianym języku. Wreszcie dziecięcy głos słabnie całkiem i chłopiec zasypia. Wtedy Jenta delikatnie wstaje, patrzy z czułością na to dziwne dziecko, które powinno mieć na imię nie Jakub, lecz Kłopot, i widzi, jak jego powieki drżą nerwowo, co znaczy, że mały przeniósł się już całkiem w sen i tam zaczyna swoje dokazywania.


O strasznych skutkach zniknięcia amuletu

Nad ranem, gdy wszyscy po weselu śpią po kątach, a trociny w wielkiej izbie są tak zdeptane, że przypominają zbity kurz, w izbie u Jenty pojawia się Elisza Szor. Jest zmęczony, ma przekrwione oczy. Siada przy niej na łóżku, kiwa się w przód i w tył i szepcze:

– Już po wszystkim, Jento, możesz odejść. Nie miejże mi za złe, że cię przytrzymałem. Innego wyjścia nie było.

Delikatnie wyciąga zza jej dekoltu garść sznurków i rzemieni; szuka tego jednego, przekłada przez palce pozostałe, i wciąż sądzi, że tego najważniejszego nie zauważył, że zmęczone oczy go nie widzą. Robi to kilka razy – zlicza malutkie terafim, puzderka, woreczki, kościane tabliczki z wydrapanym na nich zaklęciem. Wszyscy je noszą, ale te stare kobiety mają ich zawsze najwięcej. Zapewne wokół Jenty krążą dziesiątki aniołów, duchów obronnych i innych, bezimiennych. Ale jego amuletu nie ma. Został sznurek, sam, pusty. Zaklęcie zniknęło. Jak to możliwe?

Elisza Szor natychmiast trzeźwieje, jego ruchy robią się nerwowe. W końcu zaczyna obmacywać starą. Podnosi bezwładne ciało i szuka pod plecami, pod biodrami, odkrywa chude kończyny biednej Jenty, jej kościste duże stopy, które wystają sztywno spod spódnicy, grzebie w fałdach koszuli, sprawdza wnętrze dłoni, w końcu, coraz bardziej przerażony, szuka w poduszkach, w prześcieradłach, kołdrach i derkach, pod łóżkiem i wokół łóżka. Może upadło?

Śmiesznie wygląda ten dostojny starzec buszujący w pościeli starej kobiety, jakby ją wziął za młódkę i się do niej niezdarnie dobierał.

– Jento, ty mi powiedz, co się stało? – mówi do niej przenikliwym szeptem, jak do dziecka, które dopuściło się strasznego przewinienia, ale ona oczywiście nie odpowiada, tylko drżą jej powieki i przez chwilę gałki oczne poruszają się w jedną i w drugą stronę, a na wargi wypływa niepewny uśmiech.

– Coś ty tam napisał? – pyta ojca Chaja natarczywym szeptem. Rozespana, w nocnej koszuli i chustce na głowie, przybiegła tutaj na jego wezwanie. Elisza jest strapiony, zmarszczki na jego czole układają się w miękkie fale, ich wzór przyciąga wzrok Chai. Ojciec zawsze tak wygląda, kiedy czuje się winny.

– Ty wiesz, co napisałem – mówi. – Zatrzymałem ją.

– Powiesiłeś jej to na szyi?

Ojciec przytakuje.

– Ojcze, miałeś to włożyć do pudełka i zamknąć na kluczyk.

Elisza bezradnie wzrusza ramionami.

– Jesteś jak dziecko – mówi Chaja, jednocześnie czule i ze złością. – Jak mogłeś. Tak jej to po prostu założyłeś na szyję? I gdzie to jest?

– Nie ma, zniknęło.

– Nic nie znika tak o!

Chaja bierze się do szukania, ale widzi, że to nie ma sensu.

– Zniknęło, szukałem.

– Ona to zjadła – mówi Chaja. – Połknęła.

Ojciec milczy wstrząśnięty, a potem bezradnie pyta:

– Co można zrobić?

– Nie wiem.

– Kto jeszcze o tym wie? – pyta córka.

Elisza Szor zastanawia się. Ściągnął z głowy futrzaną czapkę i trze czoło. Włosy ma długie, rzadkie, spocone.

– Ona teraz nie umrze – mówi Szor do córki z rozpaczą w głosie.

Na twarzy Chai pojawia się dziwny wyraz niedowierzania i zaskoczenia, które z każdą chwilą zmieniają się w rozbawienie. Śmieje się najpierw cichutko, potem coraz głośniej, w końcu jej niski, głęboki śmiech wypełnia małą izbę i przenika drewniane ściany. Ojciec zatyka jej usta.


O czym mówi Zohar

Jenta umiera i nie umiera. Właśnie tak: „umiera i nie umiera”. W ten sposób tłumaczy to uczona Chaja:

– To wygląda zupełnie tak samo jak w Zoharze – powiada z ukrywaną irytacją, bo wszyscy robią z tego wydarzenie. Ludzie z Rohatyna zaczynają schodzić się do ich domu i zaglądają przez okienka do środka. – W Zoharze jest wiele takich określeń, sprzecznych na pierwszy rzut oka, ale gdy popatrzy się rozważniej, stanie się jasne, że istnieją rzeczy nieprzeniknione dla rozumu i naszych porządków. Czy nie w ten sam sposób zaczyna swoją perorę Starzec z Zoharu? – Chaja mówi to do kilkorga zmęczonych, lecz zaufanych gości, którzy tu przyszli, wietrząc jakiś cud. Przydałby się bardzo. Jest między nimi Izrael z Korolówki, wnuk Jenty, który ją tu przywiózł. Ten wydaje się najbardziej niespokojny i zmartwiony.

Chaja recytuje: „Kimże są istoty, które gdy wstają, schodzą, a gdy schodzą, wspinają się; i dwie będące jedną, a jedna, która jest trzema”.

Słuchający kiwają głowami, jakby tego się właśnie spodziewali i słowa Chai ich uspokoiły. Tylko Izrael nie wydaje się zadowolony z tej odpowiedzi, bo naprawdę nie wie, czy Jenta żyje, czy nie. Już zaczyna swoje pytanie:

– Ale…

Chaja, zawiązując pod brodą grubą wełnianą chustkę, bo zrobiło się zimno, odpowiada mu zniecierpliwiona:

– Ludzie zawsze chcieliby, żeby było prosto. Tak albo tak. Białe albo czarne. To głupcy. Bo przecież świat zrobiony został z niezliczonych odcieni szarości. Możecie ją zabrać do domu – zwraca się do Izraela.

Potem szybkim krokiem przechodzi przez podwórko i znika w przybudówce, gdzie leży Jenta.

Po południu znowu przychodzi medyk Aszer Rubin i bada babkę dokładnie. Pyta, ile ma lat. Dużo, odpowiadają zgodnie. Rubin w końcu mówi, że zdarza się coś takiego, że to śpiączka i żeby jej broń Boże nie traktować jak zmarłą, lecz jak śpiącą. Ale z jego miny wynika, że sam nie bardzo wierzy w to, co mówi.

– Prawdopodobnie sama umrze we śnie – dodaje jakby na pocieszenie.

Po weselu, gdy goście się rozjeżdżają i drewniane koła ich wozów żłobią pod domem Szorów głębokie koleiny, Elisza Szor podchodzi do fury, na której ułożono Jentę. Kiedy nikt nie patrzy, mówi do niej cicho:

– Nie bądź na mnie zła.

Nie odpowie mu, to oczywiste. Podchodzi też Izrael, jej wnuk. Ma żal do Szora – mógłby babkę zatrzymać i pozwolić jej tu umrzeć. Kłócili się o to z Soblą, bo ona babki zostawić nie chciała. Sobla szepcze teraz do niej: „Babciu, babciu”. Ale nie ma odpowiedzi ani reakcji. Ręce Jenta ma zimne, rozcierali je, ale się nie rozgrzały. Oddycha jednak równo, choć powoli. Aszer Rubin mierzył jej tętno kilka razy i nie mógł uwierzyć, że jest tak powolne.


Opowieść Pesełe o koźle podhajeckim i dziwnej trawie

Elisza daje im dodatkową furę wyścieloną sianem. Cała rodzina z Korolówki zasiada teraz w dwóch wozach. Siąpi deszcz i derki, którymi przykryta jest stara, nasiąkają wodą, więc mężczyźni budują prowizoryczny daszek. Jenta wygląda tam jak prawdziwy trup, dlatego po drodze, gdy widzą ich ludzie, od razu odmawiają modlitwę, a goje żegnają się znakiem krzyża.

Na postoju w Podhajcach jej prawnuczka Pesełe, córeczka Izraela, przypomina sobie, jak trzy tygodnie temu przystanęli tutaj na odpoczynek i babcia, jeszcze zdrowa i przytomna, opowiadała im historię o koźle podhajeckim. Teraz Pesełe, pochlipując, próbuje opowiedzieć ją tak samo jak babka. Słuchają jej w milczeniu i zdają sobie sprawę – co wyciska z ich oczu jeszcze więcej łez – że to było ostatnie, co Jenta opowiadała. Czy chciała im przez tę historię coś przekazać? Jakąś tajemnicę? Wtedy opowieść była zabawna – teraz wydaje im się dziwaczna i niezrozumiała.

– Tu niedaleko, w Podhajcach, pod zamkiem żyje kozioł – mówi słabym głosem Pesełe. Kobiety uciszają się wzajemnie. – Teraz go nie zobaczycie, bo nie lubi on ludzi i żyje samotnie. Jest to bardzo uczony kozioł, mądre zwierzę, które wiele widziało rzeczy dobrych i strasznych. Ma trzysta lat.

Wszyscy rozglądają się wokół mimowolnie, szukając wzrokiem kozła. Widzą tylko wyschłą, zbrązowiałą trawę, gęsie kupy i wielką bryłę ruin podhajeckiego zamku. Kozioł musi mieć z tym wszystkim coś wspólnego. Pesełe obciąga spódnicę na swoje podróżne skórzane buty z ostrym noskiem.

– W takich ruinach rośnie dziwna trawa, boża trawa, bo nikt jej nie sieje i nikt nie kosi. Trawa zostawiona w spokoju też nabiera własnej mądrości. Więc tylko taką trawą żywi się ten kozioł, żadną inną. Jest nazirem, który ślubował nieobcinanie włosów i niedotykanie ciał zmarłych, i zna się na tej trawie. Nigdy nie przełknął innej, jak tylko tę spod zamku w Podhajcach, mądrą trawę. Dlatego i on stał się mądry, a jego rogi rosły i rosły. Nie były to jednak zwykłe rogi, takie jakie ma inne bydło. Te były miękkie, wiły się i skręcały. Mądry kozioł ukrywał swoje rogi. Za dnia nosił je skręcone tak, że wyglądały na całkiem zwyczajne. Jednak w nocy wychodził, o tam, na ten szeroki stopień zamku, na ten zawalony dziedziniec i stamtąd sięgał rogami do nieba. Wyciągał je wysoko, wysoko, stawał na tylnych nogach, żeby być jeszcze wyżej, i w końcu zahaczał czubki rogów o kraj młodego, rogatego jak i on księżyca i pytał: „Co tam słychać, księżycu? Czy nie nadszedł jeszcze czas na nadejście Mesjasza?”. Księżyc oglądał się wtedy na gwiazdy, a one zatrzymywały się na chwilę w swojej wędrówce. „Mesjasz już nadszedł, jest w Smyrnie, czyżbyś tego nie wiedział, mądry koźle?” „Wiem, miły księżycu. Chciałem się tylko upewnić”.

Tak sobie rozmawiali przez całą noc, a rano, gdy wstało słońce, kozioł zwijał swoje rogi i dalej pasł się na mądrej trawie.

Pesełe milknie, a jej matka i ciotki zaczynają pochlipywać.


Ksiądz Chmielowski pisze do JWM Pani Drużbackiej w styczniu 1753 roku, z Firlejowa

Wiele mi po wyjeździe Jejmości Dobrodziejki do głowy przychodzi pytań i całych zdań, których nie miałem okazji wypowiedzieć w czasie naszego spotkania, a ponieważ dałaś mi Pani pozwolenie na pisanie, to korzystam z niego, żeby się także wybronić od niektórych Pani Dobrodziejki zarzutów. A jako że pogoda w Firlejowie już całkiem zimowa, to tylko pilnuję pieca i nad papierami siedzę całe dnie, choć to oczy niemiłosiernie psuje, jako też dym.

Pani się pytasz, czemu łacina? I optujesz, jak inne białogłowy, za tym, żeby się do polszczyzny w piśmie przyznawać więcej. Ja do polszczyzny nic nie mam, ale jak w niej mielibyśmy mówić, skoro nam słów nie starcza?

Czy nie lepiej powiedzieć Rhetoryka niż Krasomówstwo? Albo Philosophia niżeli Miłość mądrości? Astronomia niż Gwiazdarska nauka? I czasu się zaoszczędzi, i języka nie łamie. W Muzyce też bez łaciny nie dasz rady, na przykład tony, klawisze, konsonancja, są to słowa z łacińskiego języka. I gdyby Polacy – jako teraz invaluit Usus[6] – łaciny poniechawszy, albo spolszczonych terminów, samą mówili i pisali Polszczyzną, musieliby się wrócić do zarzuconej i niezrozumianej Słowiańszczyzny owej w Pieśni Świętego Wojciecha znajdującej się:

Już nam czas godzina grzechów się kajaci, Bogu chwałę daci.

Ale cóż to znaczy? Jakie „kajaci”, jakie „daci”? Chciałaby Waćpani mówić Sypialnia zamiast Dormitarza? Nie wierzę! Jadalnia miasto Refektarza, Chałupka miasto Celle? Jakże to brzmi! Jak by to wyglądało, gdyby sekretarz napisał do swojego pryncypała: „Wypadło skazanie od Sądowego Stolca Lubelskiego”. Lepiej jest przecież: „Ferowany Dekret w Trybunale Lubelskim”. No i nie mam racji? Albo niech sobie Waćpani wystawi. Nie: „Miałem u konfessjonału wielu penitentów”, ale: „Miałem u spowiadania wielu pokutników”. Czy to nie śmieszne? „Zalecam się wielmożnego pana baczności, albo obzieraniu”, a nie: „Rekommenduję mię W. Pana respektowi”. Jakżeby to było? „Otworzył się widok nieszczęścia nieraz w Polszcze, na które wielu w Europie było patrzaczów”. Przecież o wiele lepiej jest: „Otworzyło się Theatrum nieszczęścia, na które wielu w Europie było spektatorów”. No i jak?

Wszędzie na świecie z pomocą łaciny porozumieć się można. Tylko poganie i barbarzyńcy łaciny unikają.

Polszczyzna jest jakaś toporna i brzmi z chłopska. Nadaje się do opisu świata natury i co najwyżej agrikultury, ale trudno nią wyrazić sprawy skomplikowane, wyższe, duchowe. Jakim kto językiem mówi, takim i myśli. A polszczyzna jest niejasna i niekonkretna. Nadaje się raczej do opisów pogody w podróży, a nie do dyskursów, gdzie trzeba umysł wytężyć i wyrażać się jasno. Ot, do poezji się nadaje, Droga Pani Dobrodziejko, Muzo Nasza Sarmacka, bo poezja rozmyta i niekonkretna. Choć rzeczywiście niejaką przyjemność w czytaniu daje, której się prosto wyrazić tu nie da. Wiem o tym, bom zamówił u Twojego wydawcy Pani rymowanki i znalazłem w nich wielką przyjemność, choć nie wszystko mi się wydaje w nich jasne i oczywiste, o czym Ci jeszcze napiszę.

Ja optuję za wspólnym językiem; niechże będzie nawet trochę uproszczony, ale taki, by go wszyscy na całym świecie rozumieli. Tylko tak ludzie będą mieli dostęp do wiedzy, bo literatura to jest jakiś rodzaj wiedzy – uczy nas. Na przykład JWPani wiersze mogą nauczyć uważnego czytelnika, co tam rośnie w lesie, jaka to flora i fauna leśna, nauczy się też człowiek prac we dworze i co w ogrodzie rośnie. Można się dzięki poezji egzercytować, to jest wprawiać się, ćwiczyć w różnych pożytecznych arkanach i co najważniejsze – jeszcze nauczyć się, jak myślą inni, co jest bardzo cenne, jako bez tego można by sądzić, że wszyscy myślą tak samo, a przecież to nieprawda. Każdy myśli inaczej i co innego sobie wyobraża, gdy czyta. Czasem mnie to niepokoi i że moje rzeczy własną ręką napisane będą rozumieć inaczej, niżbym chciał.

Tak że mnie, Jaśnie Wielmożna Pani, wydaje się, iż druk po to wynaleziono i czarne na białym ustanowiono, by robić z tego tylko taki dobry użytek, aby wiedzę naszych przodków zapisywać, gromadzić, tak iżby dostęp do niej miał każdy z nas, nawet ci najmniejsi, o ile nauczą się czytać. Wiedza powinna być jak woda czysta – za darmo i dla każdego.

Myślałem długo, jakąż ja mogę Ci, JWPani, sprawić przyjemność moimi listami, skoro tyle się wokół Ciebie, Safono nasza, dzieje. Powziąłem przeto myśl taką, aby Ci w każdym liście miranda różne umieszczać, które ja wynalazłem w moich księgach, abyś się nimi mogła popisać w dobrym towarzystwie, w którym – w przeciwieństwie do mnie – bywasz.

Dziś więc zacznę od Czartoskiej Góry, która to pod Rohatynem w polu osiem mil od Lwowa jest. Na samą Wielkanoc Roku 1650 8 Aprilis, przed wojną pod Beresteczkiem z Kozakami, z miejsca na miejsce przeniesiona została, czyli motu terae – trzęsieniem ziemi, czyli ex Mandato, to jest z woli Najwyższego Pana. Pospólstwo na geologii nieznające się uważa, że czarci tą górą Rohatyn chcieli przywalić, tylko kur, zapiawszy, mocy im ujął, stąd jej nazwa. Wyczytałem to u Krasuskiego i Rzączyńskiego, obaj Soc. Jesu, więc źródło godne zaufania.

6

(łac.) powszechna praktyka

Księgi Jakubowe

Подняться наверх