Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 15
II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 10
ОглавлениеKim jest ten, który zbiera zioła na górze Athos
Antoni Kossakowski małym stateczkiem z portu w Develiki dociera do przystani u stóp góry. Czuje niezmierne wzruszenie; ból, który jeszcze nie tak dawno uciskał mu piersi, mija już zupełnie, nie wiadomo, czy za sprawą morskiego powietrza i wiatru, który odbijając się od stromego brzegu, nabiera specyficznego zapachu żywicy i ziół, czy dzięki bliskości świętego miejsca.
Zastanawia się nad nagłą zmianą własnego nastroju i samopoczucia. Zmianą głęboką i nieoczekiwaną, bo gdy tylko przed laty zapuścił się był z zimnej Rosji w kraje greckie i tureckie, stał się innym człowiekiem, powiedziałby: świetlistym i lekkim. Czy to takie proste – chodzi o światło i ciepło? O słońce, że go jest więcej i przez to kolory stają się bardziej intensywne, a za przyczyną rozgrzanej ziemi zapachy oszałamiają. Tutaj nieba było więcej, świat zaś zdawał się poddany innym mechanizmom niż te północne. Tutaj wciąż działało Przeznaczenie, greckie Fatum, które poruszało ludźmi i wytyczało ich drogi jakby jakieś sznureczki piasku, co spływają po wydmie z góry w dół, tworząc figury, jakich nie powstydziłby się najlepszy artysta, kręte, chimeryczne, wyrafinowane.
Tutaj, na Południu, to wszystko istnieje bardzo namacalnie. Rośnie w słońcu, czai się w upale. I świadomość tego niesie Antoniemu Kossakowskiemu ulgę, staje się czulszy sam dla siebie. Czasami chce mu się płakać, tak bardzo czuje się wolny.
Zauważa, że im dalej na południe, im słabsze jest chrześcijaństwo, im więcej słońca i im słodsze wino, i im więcej greckiego Fatum – tym lepiej mu się żyje. Jego decyzje nie są jego decyzjami, lecz przychodzą z zewnątrz, mają swoje miejsce w porządku świata. A skoro tak, to mniejszą ponosi się odpowiedzialność, stąd mniej tego wewnętrznego wstydu, nieznośnego poczucia winy za wszystko, co się zrobiło. Tutaj każdy czyn można naprawić, można dogadać się z bogami, złożyć im ofiarę. Dlatego da się patrzeć na swoje odbicie w wodzie z szacunkiem. I spoglądać na innych z miłością. Nikt nie jest zły, żaden morderca nie może być potępiony, ponieważ stanowi część większego planu. Można kochać tak samo kata, jak i ofiarę. Ludzie są dobrzy i łagodni. Zło, które się dzieje, pochodzi nie z nich, ale ze świata. Świat bywa zły – i to jak!
Im bardziej zaś na północ, tym mocniej człowiek skupia się na sobie i w jakimś północnym szaleństwie (zapewne z braku słońca) przypisuje sobie zbyt wiele. Czyni się odpowiedzialnym za swoje uczynki. Fatum dziurawią krople deszczu, a rozbijają ostatecznie płatki śniegu; wkrótce znika. Zostaje niszczące każdego człowieka przekonanie, wspierane przez Władcę Północy, czyli Kościół, i jego wszechobecnych funkcjonariuszy, że całe zło jest w człowieku i nie da się go samemu naprawić. Może być tylko wybaczone. Ale czy do końca? Stąd bierze się to męczące, niszczące uczucie, że jest się zawsze winnym, od urodzenia, że tkwi się w grzechu i że wszystko jest grzechem – uczynek i poniechanie, miłość i nienawiść, słowo i sama myśl. Wiedza jest grzechem i ignorancja jest grzechem.
Staje w gospodzie dla pielgrzymów, prowadzonej przez kobietę, na którą mówią Irena albo Matka. Osoba to nieduża, drobna, o smagłej twarzy, zawsze nosi się na czarno; czasem wiatr wyrywa jej spod czarnej chusty całkiem siwe już włosy. Mimo że to karczmarka, wszyscy zwracają się do niej z wielkim szacunkiem, jak do mniszki, choć wiadomo, że ma dorosłe dzieci gdzieś w świecie i jest wdową. Owa Irena co wieczór i co rano zarządza modlitwy i sama intonuje śpiew głosem tak czystym, że pielgrzymom otwierają się serca. Służą u niej dwie niby-dziewki – Kossakowski tak z początku myślał i dopiero po kilku dniach spostrzegł, że choć na pierwszy rzut oka robią wrażenie dziewek, są to raczej kastraci, tyle że z piersiami. Musi się pilnować, żeby się na nie – czy na nich – nie gapić, bo wtedy pokazują język. Ktoś mu opowiada, że w tej karczmie od setek lat zawsze jest jakaś Irena i że tak być musi. Ta Irena pochodzi z Północy; nie mówi czysto po grecku, ale wstawia obce słowa, często znajome Antoniemu – pewnie jest Wołoszką albo Serbką.
Wokół sami mężczyźni, nie ma tu ani jednej kobiety (oprócz Ireny, ale czy ona jest kobietą?), a nawet ani jednego zwierzęcia żeńskiej płci. To by rozpraszało mnichów. Kossakowski próbuje się skupić na idącym po ścieżce żuku o zielonkawych skrzydłach. Ciekawe, czy to też samiec…
Wraz z innymi pielgrzymami Kossakowski wspina się na górę, lecz nie mogą zostać wpuszczeni do klasztoru. Dla takich jak on przeznaczono specjalne miejsce w kamiennym domu, pod świętym murem, gdzie śpi się i je. Poranki i wieczory poświęca się modlitwie według zaleceń świętego mnicha Grzegorza Palamasa. Polega ona na tym, że mówi się bezustannie, tysiąc razy dziennie: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, miej miłosierdzie nade mną”. Modlący się siedzą na ziemi, skuleni, z głową opuszczoną ku brzuchowi, jakby byli płodami, jakby się jeszcze nie urodzili; wstrzymują przy tym oddech, jak długo się da.
Rano i wieczorem jakiś męski wysoki głos woła ich na wspólne modły – po całej okolicy rozchodzi się słowiańskie: „Molidbaaa, Molidbaaa”. Na to wezwanie wszyscy pielgrzymi porzucają natychmiast to, czym się zajmowali, i szybkim krokiem podążają pod górę do klasztoru. Kossakowskiemu kojarzy się to z zachowaniem ptaków, gdy usłyszą krzyk tych, które widzą drapieżnika.
W porcie za dnia Kossakowski uprawia ogród.
Zgłosił się też w porcie na tragarza – pomaga przy rozładunku stateczków, które zjawiają się tutaj raz, dwa razy dziennie. Nie chodzi o te grosze, które się zarobi, ale o to, że jest się z ludźmi, no i idzie się na górę do klasztoru, dzięki czemu można wejść na zewnętrzny dziedziniec. Tam furtian, krzepki mnich w kwiecie wieku, odbiera żywność i towary, daje się napić zimnej, prawie lodowatej wody i częstuje oliwkami. To tragarzowanie nie zdarza się jednak często, bo mnisi są samowystarczalni.
Kossakowski najpierw jest oporny, patrzy na opętanych religijną manią pielgrzymów z ironią. Raczej oddaje się spacerom po kamienistych dróżkach okalających klasztor, po rozgrzanej ziemi, ciętej nieustannie maleńkimi smyczkami cykad, ziemi, która od mieszaniny ziół i żywic pachnie jak coś do jedzenia, jak wyschły, naszpikowany ziołami placek. W trakcie tych spacerów Kossakowski wyobraża sobie, że mieszkali tu kiedyś greccy bogowie, ci sami, o których uczył się w domu wuja. Teraz wracają. Mają złote, błyszczące szaty, bardzo jasną skórę, są wyżsi niż człowiek. Czasami wydaje mu się, że idzie po ich śladach, że kiedy się pospieszy, może jeszcze dogoni boginię Afrodytę, ujrzy jej wspaniałą nagość; woń hyzopu przez chwilę staje się półzwierzęcym zapachem spoconego Pana. Wysila wyobraźnię, jej oczami chce ich oglądać, są mu potrzebni. Bogowie. Bóg. Ich obecność w żywicznym zapachu, a zwłaszcza sekretna obecność jakiejś siły lepkiej i słodkawej, pulsującej w każdym istnieniu, sprawia, że świat wydaje się wypełniony po brzegi. Robi wielki wysiłek, żeby sobie wyobrazić – obecność. Jego członek nabrzmiewa i, chcąc nie chcąc, na tej świętej górze Kossakowski musi sobie ulżyć.
Ale potem, któregoś dnia, gdy wydaje się sobie najszczęśliwszy, w samo południe usypia w cieniu jakiegoś krzaka. Nagle budzi go szum morza – teraz brzmi złowrogo, a przecież towarzyszy mu cały czas. Kossakowski podrywa się i rozgląda wokół. Wysokie mocarne słońce dzieli wszystko na jasne i ciemne, na blask i cień. Wszystko się zatrzymało, widzi z daleka fale morza zastygłe w bezruchu, nad nimi wisi pojedyncza mewa, jakby przybita do nieba. Serce podchodzi mu do gardła, podpiera się, żeby wstać, a wtedy trawa pod jego dłonią rozpada się w proch. Nie ma czym oddychać, horyzont zbliżył się niebezpiecznie i za chwilę jego łagodna linia zamieni się w pętlę. W tym momencie Antoni Kossakowski uświadamia sobie, że ten zawodzący szum morza to lament i że cała natura uczestniczy w żałobie po tych bogach, których świat tak potrzebował. Nie ma tu nikogo, Bóg stworzył świat i umarł z wysiłku. Trzeba było przyjechać aż tutaj, żeby to zrozumieć.
Dlatego Kossakowski zaczyna się modlić.
Ale modlitwa mu się nie udaje. Daremnie pochyla głowę ku brzuchowi, zwija ciało w kłębek, podobny do tego, jaki tworzyło przed urodzeniem – tak jak go uczono. Spokój nie nadchodzi, oddech nie może się wyrównać, a słowa „Panie Jezu Chryste…” powtarzane mechanicznie nie niosą żadnej ulgi. Kossakowski czuje tylko swój zapach – woń dojrzałego, spoconego mężczyzny. Nic więcej.
Następnego dnia rankiem, nie zważając na wymówki Ireny ani na porzucone obowiązki, wsiada na pierwszy lepszy żaglowiec i nawet nie pyta, dokąd on płynie. Słyszy jeszcze z brzegu wezwanie „Molidbaaa, Molidbaaa” i wydaje mu się, że to woła go wyspa. Dopiero na morzu dowiaduje się, że płynie do Smyrny.
W Smyrnie układa mu się bardzo dobrze. Znajduje pracę u trynitarzy i pierwszy raz od długiego czasu udaje mu się zarobić jakieś godziwe pieniądze. Nie skąpi sobie niczego: kupuje porządny turecki ubiór i zamawia wino. Picie sprawia mu wielką przyjemność, byleby miał dobre towarzystwo. Widzi, że kiedy tylko rozmawia z jakimiś chrześcijanami i mówi, że był na górze Athos, budzi to wielkie zainteresowanie, więc każdego wieczoru dodaje do swojej opowieści jakiś nowy szczegół, aż w końcu staje się ona niekończącym się pasmem przygód. Mówi, że nazywa się Moliwda. Jest zadowolony z tego nowego miana, bo przecież nie imienia. Moliwda to coś więcej niż imię, to nowy herb, szyld. Poprzednie miano: imię i nazwisko – już nieco przymałe, sparciałe i jakieś takie słomiane, jak myśli – prawie zupełnie porzuca. Używa go tylko wobec braci trynitarzy. Antoni Kossakowski – co z niego zostało?
Moliwda chciałby przyglądać się teraz swojemu życiu z pewnym dystansem, jaki mają ci Żydzi z Polski, których tu spotkał. Za dnia robią, co do nich należy, skupieni i zawsze w dobrych humorach. Wieczorem bez przerwy rozmawiają. Najpierw ich podsłuchuje, oni zaś myślą, że ich nie rozumie. Niby Żydzi, a Moliwda czuje, że jest w nich coś bliskiego. Nawet zastanawia się całkiem poważnie, czy to powietrze, światło, woda, przyroda tak jakoś osadzają się w człowieku, że ci, którzy wychowali się w tym samym kraju, muszą być do siebie podobni, nawet gdy wszystko ich dzieli.
Najbardziej lubi Nachmana. Jest bystry i wygadany, umie w dyskusji wykręcić kota ogonem i udowodnić każde, nawet najbardziej absurdalne twierdzenie. Umie też zadawać pytania, które wprawiają Moliwdę-Kossakowskiego w zadziwienie. Widzi on jednak, że ogromna wiedza i inteligencja tych ludzi spożytkowane zostają na jakieś dziwaczne zabawy ze słowami, o których on sam ma tylko ogólne pojęcie. Kupuje kiedyś kosz oliwek i spory dzban wina i idzie do nich. Jedzą te oliwki, plują pestkami pod nogi zapóźnionych przechodniów, bo zapada już zmierzch i upał smyrneński, wilgotny i lepki, słabnie nieco. Nagle ten starszy, reb Mordke, zaczyna wykład o duszy. Że jest w istocie potrójna. Najniższa, ta od głodu, zimna i pożądania – to jest nefesz. Mają ją także zwierzęta.
– Soma – mówi Moliwda.
Ta wyższa – to duch, ruach. Ona ożywia nasze myśli, sprawia, że stajemy się dobrymi ludźmi.
– Psyche – powiada Moliwda.
Trzecia zaś, najwyższa, to neszama.
– Pneuma – rzecze Moliwda i dodaje: – Ładne mi odkrycie!
Reb Mordke, niezrażony, opowiada swoje:
– To jest prawdziwie dusza święta, którą zdobyć może jedynie dobry święty mąż, kabalista; a uzyskuje się ją tylko, zagłębiając się w tajemnicę poznania Tory. Dzięki niej możemy oglądać ukrytą naturę świata i Boga, bo jest to iskra, która odprysła od Biny, boskiego intelektu. Tylko nefesz jest zdolna do grzechu. Ruach i neszama są bezgrzeszne.
– Skoro neszama jest iskrą Bożą w człowieku, to jak Bóg może karać za grzech piekłem, w ten sposób przecież karałby i siebie samego w swojej cząstce? – pyta Moliwda, trochę już podochocony winem, i tym pytaniem zyskuje uznanie obu mężczyzn. I on, i oni znają odpowiedź na to pytanie. Tam gdzie jest Bóg, ten wielki, największy, tam nie ma ani grzechu, ani poczucia winy. Tylko mali bogowie wytwarzają grzech, podobnie jak nieuczciwi rzemieślnicy fałszują monety.
Po pracy u trynitarzy siadują w kahvehane. Moliwda nauczył się czerpać przyjemność z picia gorzkiej kaffy i palenia długich tureckich fajek.
Moliwda bierze udział w wykupie Piotra Andrusewicza z Buczacza za 600 złotych i Anny z Popielaw, która kilka lat była na dworze Husajna Bajraktara ze Smyrny, za 450 złotych. Dobrze pamięta te imiona, bo spisywał umowę wykupu po turecku i po polsku. Zna ceny, jakie płaci się w Smyrnie za ludzi: za niejakiego Tomasza Cybulskiego, czterdziestosześcioletniego szlachcica, kwatermistrza z regimentu Jabłonowskiego, będącego w niewoli dziewięć lat, zapłacono wielką sumę 2700 złotych i natychmiast pod eskortą wysłano go do Polski. Za dzieci płacono po 618 złotych, a za staruszka Jana cena wyniosła tylko 18 złotych polskich. Staruszek pochodzi z Opatowa, waży tyle co koza; całe życie spędził w tureckiej niewoli i teraz, zdaje się, nie ma nawet do kogo w Polsce wracać, ale jego radość jest ogromna. Moliwda widzi, jak łzy płyną po wysmaganej słońcem, pomarszczonej twarzy starca. Przygląda się też z uwagą dojrzałej już pannie Annie. Podobają mu się jej władczość i duma, z jaką traktuje trynitarzy i jego samego, tłumacza. Nie może zrozumieć, dlaczego bogaty Turek pozbywa się tej pięknej kobiety. Sądząc z tego, co opowiadała Moliwdzie, obiecał jej to z miłości, bo tęskniła do domu. Za kilka dni ma wsiąść na statek do Salonik, a potem drogą lądową podróżować do Polski, nagle jednak Moliwda, opętany jakąś niezrozumiałą namiętnością, kuszony przez jej białe, obfite ciało, rzucając znowu wszystko na jedną szalę, godzi się na jej szalony plan ucieczki. Anna Popielawska bowiem wcale nie zamierza wracać do Polski, do nudnego dworku gdzieś na Polesiu. Moliwda nawet nie ma czasu pożegnać się ze swoimi przyjaciółmi. Konno uciekają do niedużego portowego miasta na północ od Smyrny i tam za pieniądze Moliwdy wynajmują dom, gdzie przez dwa tygodnie oddają się wszelkim rozkoszom. Popołudnia spędzają na rozległym balkonie, który wychodzi na nabrzeże, gdzie codziennie o tej porze przechadza się turecki aga ze swoimi janczarami. Janczarowie mają białe pióra na czapkach, a ich dowódca nosi purpurowy płaszcz podszyty cienką srebrną tkaniną, która błyszczy w słońcu jak brzuch ryby świeżo wyciągniętej na brzeg.
W upale na balkonach wylegują się na otomanach chrześcijanki, żony kupców greckich, i zaczepiają wzrokiem młodych mężczyzn, którzy prężą się przed nimi. Rzecz nie do pomyślenia dla Turczynek. I tak też Anna Popielawska, blondynka, zaczepia wzrokiem tego agę, i wywiązuje się między nimi krótka rozmowa. Moliwda wtedy czyta na tyłach domu, w cieniu. Następnego dnia Anna Popielawska znika z wszystkimi pieniędzmi Moliwdy, zarobionymi u trynitarzy.
Moliwda wraca do Smyrny, lecz trynitarze mają już innego dragomana, a dwaj rozdyskutowani Żydzi zniknęli. Moliwda mustruje się na statek i wraca do Grecji.
Patrząc na morski horyzont, słysząc plusk fal uderzających o burty, staje się skłonny do refleksji. Myśli i obrazy układają się w długie wstęgi, można im się dokładnie przyjrzeć i zobaczyć, co z czego wynika. Przypomina mu się dzieciństwo. Tamte lata wydają mu się sztywne, jak krochmalone odświętne koszule, które stryjenka przygotowywała jemu i jego braciom na Wielkanoc i których szorstkość potrzebowała kilku dni, żeby w końcu ulec ciepłu ciała i potowi.
Dzieciństwo wspomina Moliwda zawsze wtedy, gdy znajdzie się na morzu – nie wie dlaczego, widocznie jego bezkres powoduje zawrót głowy; trzeba się czegoś uchwycić.
Stryj, którego musieli całować w rękę, przyklękając na powitanie, miał drugą żonę, niebezpiecznie młodą – roztaczała wokół siebie atmosferę wtedy dla młodego Antoniego zupełnie niepojętą: teatru i udawania. Pochodziła z bardzo ubożuchnej, podejrzanej szlachty, musiała się więc silić na jakąś lepszą postać siebie. W swoich staraniach była śmieszna. Gdy zjawiali się goście w ich dworze, z ostentacyjną czułością głaskała bratanków męża po twarzy, pieszczotliwie łapała ich za ucho i chwaliła: „No, no, Antosiek, temu to w życiu darzyć się będzie”. Po wyjściu gości ściągała z chłopców wykwintne ubranie i chowała je do szafy w sieni, jakby się spodziewała, że pewnego dnia trafią tutaj inne sieroty po zmarłych krewnych, tym razem w lepszym gatunku.
Ucieczka kochanki, morze i to wspomnienie z dzieciństwa sprawiają, że Moliwda czuje się przerażająco samotny. Jedyną ulgę przyniosą mu już wkrótce wołoscy bogomili, o których z błędnym uporem mówi się, że to filipowcy. Dadzą mu jakieś wytchnienie od tego siebie pękniętego na pół (co to za dziwna choroba – nikt chyba na nią jeszcze nie chorował, i nie ma jak i komu o niej opowiedzieć). A to dlatego, że Moliwda jest święcie przekonany, że to już koniec jego życia, że innego świata nie będzie.