Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 14

II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 9

Оглавление

O weselu w Nikopolu, tajemnicy spod baldachimu i korzyściach z bycia obcym

Mapa wpływów tureckich z połowy XVIII wieku to obszar poznaczony z rzadka rozrzuconymi miastami. Najwięcej osad ulokowało się wzdłuż rzek, a zwłaszcza Dunaju; na mapie wyglądają jak kleszcze przyssane do żył. Dominuje tu żywioł wody – wydaje się obecny wszędzie. Imperium zaczyna się od Dniestru na północy, liże brzegi Morza Czarnego na wschodzie i sięga na południu po Turcję i Ziemię Izraela, a dalej ciągnie się wokół Morza Śródziemnego. Niewiele brakuje, by zatoczyło krąg.

I gdyby można było znaczyć na takiej mapie ludzkie ruchy, to okazałoby się, że wędrujący zostawiają po sobie ślady chaotyczne, a przez to nieprzyjemne dla oka. Zygzaki, pokrętne spirale, koślawe elipsy – dowody podróży w interesach, pielgrzymek, wypraw kupieckich, odwiedzin u rodzin, ucieczek i tęsknot.

Kręci się tu wielu złych ludzi, niektórzy są bardzo okrutni. Rozkładają na gościńcu kilim, a obok wbijają w ziemię włócznie – to znak, że należy tam złożyć okup, nie ujrzawszy nawet twarzy złoczyńcy. Jeżeli tego nie zrobisz, z zarośli wylecą inne włócznie, a za nimi zbóje i mieczami posiekają cię na kawałki.

Niebezpieczeństwa nie zrażają jednak podróżnych. Ciągną więc karawany z belami bawełny na wozach. I całe rodziny na furach w odwiedziny do krewnych. Idą głupcy boży, wygnańcy, pomyleńcy, którzy już tyle przeżyli, że jest im wszystko jedno i haracze dla rozbójników mają za nic. Ciągną też oddziały sułtańskich namiestników, wolno i leniwie, zbierając podatki, którymi szczodrze obdzielają siebie i swoich zauszników. Wloką się haremy paszów, zostawiając za sobą zapach olejków i pachnideł. Idą pasterze ze stadami przeganianego na południe bydła.

Nikopol jest niedużym miastem położonym na południowym brzegu Dunaju, odprawiają się tutaj promy do Turnu, wołoskiego miasteczka, zwanego też Wielkim Nikopolem, po drugiej stronie szeroko rozlanej rzeki. Każdy, kto podróżuje z południa na północ, musi tutaj przystanąć, sprzedać część wiezionych towarów lub wymienić je na inne. Dlatego w mieście jest ruch i handel ma się dobrze. Tutaj, w Nikopolu, Żydzi mówią ladino, językiem, który szedł wraz z nimi, wygnańcami, z Hiszpanii, przejmował po drodze nowe słowa, zmieniał brzmienie i w końcu stał się tym, czym jest – mową sefardyjskich Żydów na Bałkanach. Niektórzy złośliwie nazywają go popsutym hiszpańskim. Ale dlaczego popsutym? Wszak to język piękny. Wszyscy tutaj tak mówią, choć czasem przechodzą na turecki. Jakub wychował się na Wołoszczyźnie, więc zna ladino dobrze, lecz świadkowie ślubu, reb Mordke z Pragi i Nachman z Buska, nawet nie próbują używać tych swoich kilku słów i wolą już zostać przy hebrajskim i tureckim.

Wesele trwało siedem dni, od 24 dnia miesiąca sivan 5512 roku, czyli 6 czerwca 1752. Ojciec panny młodej, Towa, zapożyczył się na ten cel i już się martwi, że prawdopodobnie wpadnie w finansowe tarapaty, a i tak ostatnio nie powodzi mu się najlepiej. Posag jest marny, ale dziewczyna śliczna i zapatrzona w męża. Nie ma się czemu dziwić – Jakub jest wesoły i dowcipny, na dodatek zgrabny jak jeleń. Już pierwszej nocy doszło do skonsumowania związku, tak przynajmniej chwali się pan młody, i to kilka razy; jej nikt nie pyta. Zdziwiona tym wtargnięciem o dwanaście lat starszego męża w senne rabatki swojego ciała, pytająco patrzy w oczy matki i sióstr. A więc to tak?

Dostała nowy strój jako mężatka; nosi się po turecku – miękkie szarawary, na to tunika turecka haftowana w róże i zdobiona drogimi kamieniami, i jeszcze piękny szal z kaszmirowej wełny, teraz porzucony na balustradzie, bo jest bardzo gorąco.

Naszyjnik, który dostała od męża, jest tak cenny, że zaraz go zabrano i schowano w skrzyni. Chana zaś ma specjalny posag – prestiż rodziny, zaradność braci, księgi napisane przez ojca, pochodzenie matki z portugalskich Żydów, swoją senną urodę i łagodność, którą zachwyca Jakuba, przyzwyczajony jest bowiem do kobiet szczupłych, hardych i bezczelnych, o silnej woli, jak Żydówki z Podola, jego babka, jego siostry i kuzynki, albo do dojrzałych wdów, którym pozwalał się rozpieszczać w Smyrnie. Chana jest łagodna jak łania. Oddaje mu się z miłości, nic nie bierze dla siebie, tego ją dopiero nauczy. Oddaje mu się ze zdziwieniem w oczach, to Jakuba podnieca. Ogląda go dokładnie, jak konia, którego mogłaby dostać w prezencie. Jakub drzemie, a ona sprawdza dokładnie jego palce, skórę na plecach, bada ślady po ospie na jego twarzy, nawija na palec jego brodę, a w końcu, nabrawszy odwagi, patrzy ze zdziwieniem na jego genitalia.

Zdeptany ogródek, przewrócone ogrodzenie, piasek naniesiony do wnętrza domu przez tańczących, którzy wychodzili na zewnątrz, by się ochłodzić, i wnosili zapowiedź pustyni na podłogi zasłane kilimami i poduszkami. Brudne naczynia jeszcze niesprzątnięte, choć kobiety uwijają się od rana, zapach moczu w sadzie, resztki jedzenia rzucone kotom i ptakom, do cna obgryzione kosteczki – tyle tylko zostało z uczty, która trwała kilka dni. Nachmana boli głowa, chyba przesadził z nikopolskim winem. Leży w cieniu figowca i przygląda się Chanie, gdy ta – a to nie przystoi młodej mężatce – dłubie patykiem w ścianie domu, w której zagnieździły się osy. Zaraz narobi kłopotu sobie i im wszystkim, będą musieli uciekać. Jest naburmuszona, że dopiero co skończyło się wesele, a oni już chcą jechać. Ledwie zdołała przyjrzeć się swojemu mężowi, a on już pędzi dalej.

Nachman udaje, że drzemie, ale patrzy na Chanę spod oka. Chyba jej nie lubi. Wydaje mu się taka nijaka. Kim jest ta, która dostaje się Jakubowi? Nie umiałby jej opisać, gdyby wrócił do swoich Resztek. Nie wie, czy jest mądra, czy głupia, wesoła czy melancholijna, czy łatwo wpada w złość, czy przeciwnie – ma łagodny charakter. Nie wie, jak może być żoną ta dziewczyna o okrągłej twarzy i zielonkawych oczach. Tutaj nie ścina się mężatkom włosów, więc widać, jakie są bujne i piękne, ciemnobrązowe jak kaffa. Ma ładne dłonie o długich wąskich palcach i bujne biodra. Zdaje się mieć o wiele więcej niż te swoje czternaście lat. Wygląda na dwadzieścia, na kobietę. I tak właśnie należy ją opisać – że jest ładna i krągła. Wystarczy. A jeszcze kilka dni temu patrzył na nią jak na dziecko.

Przygląda się też bratu bliźniakowi Chany, Chaimowi – widać między nimi podobieństwo, które wywołuje dreszcz. On jest mniejszy, drobniejszy, żywszy, twarz ma bardziej pociągłą, a włosy w chłopięcym nieładzie, długie do ramion. Jego ciało jest szczuplejsze, przez to wydaje się młodszy. Jest bystry i zawsze śmieje się zaczepnie. Ojciec wyznaczył go na swojego następcę. Teraz odbywa się rozdzielanie rodzeństwa, co nie będzie łatwe. Chaim chce jechać z nimi do Krajowy, ale ojciec potrzebuje go tutaj, a może się o niego po prostu boi. Córki są przeznaczone na wydanie, od początku wiadomo, że pójdą z domu, jak pieczołowicie składane pieniądze, którymi w odpowiednim czasie trzeba opłacić się światu. Kiedy Chana przestaje się dąsać i prawie zapomina, że wyszła za mąż, idzie do brata i coś tam szepczą, nachyleni ciemnymi głowami do siebie. To jest miły widok nie tylko dla Nachmana, który dostrzega, że wszystkim podoba się ten podwójny obraz – dopiero razem są doskonali. Czy człowiek nie powinien być właśnie taki – podwójny? Jak by to było, gdyby każdy miał swojego bliźniaka innej płci? Mówiłoby się wtedy bez słów.

Patrzy też na Jakuba i wydaje mu się, że jego oczy od ślubu powlekła jakaś błona; może to zmęczenie, skutek wznoszonych toastów. Gdzie jego ptasi wzrok, ironiczne spojrzenie, od którego ludzie umykają oczami na bok? Teraz założył ręce za głowę – nie ma tu obcych, czuje się rozluźniony; szeroki rękaw zsunął mu się aż do ramienia i odsłania zagłębienie pachy, bujnie porośnięte ciemnym włosem.

Teść Towa półgłosem coś sączy Jakubowi do ucha, jego ręka spoczywa tuż za plecami Jakuba, można by sądzić – myśli złośliwie Nachman – że to teść się z nim ożenił, a nie Chana wyszła za niego za mąż. Brat Chany natomiast, Chaim, choć garnie się do wszystkich, Jakuba unika. Gdy go Jakub zaczepia, tamten milknie i zmyka. Nie wiadomo, dlaczego śmieszy to dorosłych.

Reb Mordke nie wychodzi z domu, nie lubi słońca. Siedzi sam w izbie wsparty na poduszkach i pali swoją fajkę – leniwie i powoli, smakując każdy kłąb dymu, rozmyślając, biorąc pod lupę poszczególne chwile świata pod czujnym okiem liter alfabetu. Nachman wie, że on czeka, że stoi na straży, czuwa, by wypełniło się wszystko, co widzi swoimi oczyma, nawet gdy na nic nie patrzy.

Pod baldachimem Towa powiedział coś Jakubowi, kilka słów, jedno krótkie zdanie – jego początek i koniec zaplątały się w bujnej brodzie mędrca. Jakub musiał się pochylić ku teściowi i na chwilę na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie i zdumienie. Potem twarz Jakuba stężała, jakby próbował opanować grymas.

Goście dopytują się o pana młodego, chcą jeszcze raz usłyszeć te historie, którymi chętnie dzieli się z nimi siedzący przy stole Mordechaj, reb Mordke – spowity kłębami dymu, opowiada, jak to z Nachmanem ben Lewim przyprowadzili Jakuba do Towy:

– To jest mąż dla twojej córki, rzekliśmy. Tylko on. A dlaczego on, zapytał Towa. On jest wyjątkowy, powiedziałem, ona dzięki niemu dojdzie do wielkich zaszczytów. Patrz na niego, nie widzisz? On jest wielki. – Reb Mordke zaciąga się dymem z fajki, dym pachnie Smyrną, Stambułem. – Lecz Towa się wahał. Kim on jest, ten chłopak o dziobatej twarzy i skąd są jego rodzice, zapytał. Na to ja, reb Mordke, i ten tu Nachman z Buska tłumaczyliśmy cierpliwie, że jego ojciec jest znanym rabinem, to Jehuda Lejb Buchbinder, jego matka zaś, Rachel z Rzeszowa, pochodzi z najlepszego domu, jest krewną Chaima Malacha, a jego siostra cioteczna została wydana za Dobruszkę na Morawach, prawnuka Leibele Prossnitza. I nie ma w rodzinie szaleńców i chorych ani żadnych ułomnych. Duch zstępuje tylko na wybranych. O, gdyby Towa miał żonę, mógłby pójść do niej po radę, ale nie ma, umarła.

Reb Mordke milknie i przypomina mu się, że owo wahanie Towy denerwowało ich, wydawało im się wahaniem kupca, który trzęsie się nad towarem. A przecież tu chodziło o Jakuba!

Nachman słucha reb Mordkego jednym uchem, bo przygląda się z daleka Jakubowi, gdy ten z teściem pije kaffę z małych filiżanek. Jakub spuścił głowę i patrzy na swoje buty. Upał sprawia, że słowa obu mężczyzn nie mogą dojrzeć do wypowiedzenia, są ciężkie i powolne. Jakub nie zdejmuje już tureckiego stroju, na głowie ma nowy, jaskrawy turban, ten sam, co na weselu, w kolorze liści figowych. Ładnie w nim wygląda. Nachman widzi jego tureckie safianowe buty o wygiętych do góry noskach. Potem dłonie obu mężczyzn podnoszą się w tym samym momencie, żeby z małej czarki łyknąć kaffy.

Nachman wie, że Jakub to ten J a k u b, ponieważ kiedy na niego patrzy tak jak teraz, z daleka, i wtedy, gdy tamten go nie widzi, czuje w okolicy serca ucisk, jakby jakaś niewidzialna dłoń trzymała go za nie, gorąca i wilgotna. Od tego uścisku robi mu się dobrze i spokojnie. Ale też smutno. Łzy napływają mu do oczu. Mógłby tak patrzeć i patrzeć. Jakiego jeszcze chcieć dowodu – to przecież mówi serce.

Jakub zaczął nagle przedstawiać się nie jak dotąd: Jankiel Lejbowicz, lecz Jakub Frank, tak tu nazywają Żydów z Zachodu, tak mówią o jego teściu i żonie. Frank, frenk znaczy obcy. Nachman wie, że to się podoba Jakubowi – być obcym to cecha tych, którzy często zmieniali miejsce zamieszkania. Mówił Nachmanowi, że najlepiej mu jest w nowym miejscu, bo wtedy jakby świat zaczyna się na nowo. Być obcym to być wolnym. Mieć za sobą wielką przestrzeń, step, pustynię. Mieć za sobą kształt księżyca, który jest niczym kołyska, ogłuszającą muzykę cykad, powietrze pachnące skórką melona, szelest skarabeusza, który pod wieczór, kiedy niebo robi się całkiem czerwone, wychodzi w piasek na łowy. Mieć swoją historię, nie dla każdego, własną opowieść napisaną śladami, jakie zostawia się po sobie.

Wszędzie czuć się gościem, domy zasiedlać tylko na jakiś czas, nie przejmować się sadem, raczej cieszyć się winem, niż przywiązywać do winnicy. Nie rozumieć języka, przez co widzieć lepiej gesty i miny, wyraz ludzkich oczu, emocje, które pojawiają się na twarzach niby cienie chmur. Uczyć się cudzej mowy od początku, w każdym miejscu po trochę, porównywać słowa i znajdować porządki podobieństw.

Trzeba tego stanu uważnie pilnować, bo daje ogromną moc.

Pewną rzecz powiedział mu Jakub – jak to on – niby żartem, niby wygłupem, rzecz niejasną, która natychmiast wyryła się w pamięci Nachmana, bo była pierwszą nauką Jakuba, choć może sam o tym jeszcze nie wiedział: że trzeba codziennie ćwiczyć, jak mówić: nie. Co to znaczy? Nachman obiecuje sobie, że o to zapyta – ale kiedy? Już nie ma czasu. Jest teraz smutny i rozdrażniony, może to wino było złe? Sam nie wie, kiedy z mistrza zaczął stawać się kolegą, a potem, teraz, niepostrzeżenie, uczniem. Pozwolił na to.

Jakub nigdy nie mówi tak jak mędrcy, długimi, skomplikowanymi zdaniami, w których pełno jest rzadkich, cennych słów, i powołując się ciągle na cytaty z pism. Jakub mówi krótko i jasno, jak ktoś, kto żyje z handlu na rynku albo powozi furą. Ciągle żartuje, ale właściwie nie wiadomo, czy to są żarty, czy poważne sądy. Patrzy prosto w oczy, wypowiada zdanie, jakby strzelał, i czeka na reakcję rozmówcy. Zwykle jego uporczywe, niejako ptasie – orle, sokole, sępie – spojrzenie wprawia rozmówców w konfuzję. Odwracają wzrok, plączą się. Bywa, że wybucha śmiechem, ni stąd, ni zowąd, a wtedy wszyscy wokoło czują ulgę. Bywa grubiański, opryskliwy. Przedrzeźnia. Gdy mu się w czymś podpadnie, ściąga brwi i jego spojrzenie staje się jak nóż. Mówi rzeczy mądre i głupie. Nie zawierzaj mu zbytnio, bo cię wyśmieje – takiego też go Nachman widział, choć na Nachmana jeszcze swojego sępiego wzroku nie podniósł. Przez to wszystko Jakub na pierwszy rzut oka wydaje się swój i równy, ale już po chwili rozmowy czuje się, że on nie jest ani swój, ani nikomu równy.

Pan młody zbiera się do wyjazdu. Jehuda Lewi ben Towa, teść Jakuba, znalazł Jakubowi dobrą pracę w Krajowie. To spore miasto leżące nad Dunajem, wrota między Północą a Południem. Towa ma tam szwagra, który z powodzeniem zajmuje się handlem, będą prowadzić mu skład towarów – odbierać, rozsyłać, fakturować. Całą tą współzależną handlową siecią zarządza Osman z Czerniowiec, człowiek niezwykle zaradny; mówią o nim, że czego się dotknie, zamienia w złoto. Złoto płynie z Polski, z Moraw, płacą nim za towary tureckie i takie, których tam, na północy, nie ma. Czemuż w Polsce nie wytwarzają kapeluszy z filcu wełnianego? Czemuż nie tkają dywanów? A farfury, a szkło? Mało się tam robi, a wszystko sprowadza, dlatego ktoś taki jak Osman musi znajdować się przy granicy – sól ziemi, która pomaga przewodzić impulsy świata. Ma spory brzuch i nosi się po turecku. Turban, który wieńczy jego opaloną twarz, czyni go do reszty Turkiem.

Reb Mordke zostaje w Nikopolu; jest stary, zmęczony. Potrzeba mu miękkich poduszek, czystej pościeli, jego misja się zakończyła, tajemnica wyjawiona, Jakub został wyswatany i ożeniony, stał się już dorosłym mężczyzną. Naprawił się jeden popsuty tryb w maszynie świata. Teraz reb Mordke może usunąć się w cień i w dym swojej fajki.

Jutro wszyscy się rozstaną. Jakub z Herszełe ben Zebu, młodziutkim kuzynem Chany, wyruszają do Krajowy, a Nachman wraca do Polski. Zawiezie dobre wieści braciom z Podola, z Rohatyna, Glinna i Buska, a w końcu trafi do własnego domu. Myśli o tym z mieszaniną radości i niechęci. Nie jest łatwo wracać do domu, każdy to wie.

Żegnają się do północy. Kobiety wysłali spać, zamknęli drzwi. Piją teraz to nikopolskie wino i snują plany na przyszłość, bawiąc się okruszkami chleba na stole, usypując z nich górki, kręcąc kuleczki. Nussen już śpi na beli bawełny, zamknął swoje jedno oko i nie widzi, jak Jakub z zamglonym wzrokiem gładzi Nachmana po twarzy, a Nachman, pijany, kładzie mu głowę na piersi.

O świcie, jeszcze nie całkiem przytomny, Nachman siada na furę, która wiezie podróżnych do Bukaresztu; ma złoto zaszyte w jasnej kapocie, wszystko, co zarobił na wyprawie. I wiezie kilkanaście flaszek olejku aloesowego, który sprzeda w Polsce po kilkakrotnie wyższej cenie. Głęboko w kieszeni płaszcza z białej wełny, który kupił na bazarze w Nikopolu, chowa grudkę pachnącej żywicy. Jest też na furze torba listów i cała paka prezentów dla kobiet. Po jego piegowatej, spierzchniętej twarzy płyną łzy, ale zaraz za rogatkami miasta ogarnia go takie uniesienie, że wydaje mu się, jakby leciał nad kamienistym traktem w stronę słońca, które właśnie wschodzi i zupełnie go oślepia.

Ma szczęście, bo w Bukareszcie dołącza do karawany spółki kamienieckiej Wereszczyńskiego, Dawida i Muradowicza – tak są oznaczone paki na wozach. Ładunek czuć kaffą i tytoniem. Karawana rusza na północ.

Po prawie trzech tygodniach Nachman szczęśliwie dociera do Rohatyna i w przybrudzonych pończochach, w zakurzonym jasnym płaszczu staje o zmierzchu przed domem Szorów, gdzie właśnie przygotowują się do wesela.


W Krajowie. O handlu w święta i o Herszełe, który staje przed dylematem wiśni

Skład Abrahama, szwagra Towy, jest prawdziwym sezamem; handluje z całą Europą tym, co Orient ma najlepszego, co przez Stambuł płynie na północ barwnym strumieniem dóbr wszelakich, jaskrawych, błyszczących, pożądanych na dworach i w pałacach Budy, Wiednia, Krakowa i Lwowa. Materie stambulskie, zwane stambulakijari, w rozmaitych kolorach, przetykane złotem, w paski amarantowe, czerwone, zielone i błękitne albo wytłaczane w kwiatowe wzory, leżą zwinięte w bele, przykryte płótnem dla ochrony przed kurzem i słońcem. Obok miękkie kobierce algierskie z wełny tak delikatnej, że przypomina w dotyku adamaszek, z frędzlami lub obramowane galonami. Kamlot też w belach, rozmaite kolory; to materiał, z którego w Europie szyje się strojne męskie żakiety podbite jedwabiem.

I jeszcze kilimki, kutasiki, frędzle, guziki z masy perłowej i laki, drobna broń ozdobna, tabakierki z laki – na prezent dla nobliwego mężczyzny, wachlarze z obrazkami – dla europejskich dam, fajki, drogie kamienie. Są nawet słodycze: chałwa i rachatłukum. Do składu przyjeżdżają Bośniacy zwani tutaj Grekami i przywożą wyroby skórzane, gąbki, włochate ręczniki, brokaty, szale chorasańskie i szale kermańskie, które wprawiają w zachwyt wyszywanymi na nich lwami lub pawiami. A ze stert kilimów dobywa się jakaś woń egzotyczna, obca, zapach niewyobrażalnych ogrodów, kwitnących drzew, owoców.

– Subhanulah, chwała Allachowi – mówią kontrahenci, gdy wchodzą do tego przybytku. – Salem alejkum, szalom alechem.

Muszą schylić głowę, bo wejście jest niskie. Jakub nigdy nie siedzi w kantorze, lecz przy stoliku z herbatą, ubrany bogato jak Turek – nosi z upodobaniem niebieskozielony kaftan i ciemnoczerwoną turecką czapkę. Zanim się przejdzie do interesów, trzeba wypić dwie, trzy szklaneczki herbaty. Wszyscy okoliczni kupcy chcą poznać zięcia Towy, więc Jakub udziela czegoś w rodzaju audiencji, co złości Abrahama. Ale dzięki temu nieduży skład Abrahama jest wciąż pełen ludzi. Handluje się tutaj między innymi kamieniami szlachetnymi i gotową już biżuterią w półhurtowych ilościach. Nanizane na sznury korale, malachity i turkusy każdej możliwej wielkości wiszą na hakach w ścianie i pokrywają kamienny mur kolorowym, skomplikowanym wzorem z rozfalowanych linii. Szczególnie cenne wyroby znajdują się w przeszklonej metalowej gablocie. Można tam zobaczyć wyjątkowo drogą perłę.

Jakub wita z ukłonem każdego przybyłego. Już po kilku dniach, odkąd zaczął pracę, skład Abrahama stał się najbardziej zatłoczonym miejscem w całej Krajowie.

Kilka dni po przybyciu do Krajowy zaczyna się święto Tisza be-aw. To pamiątka zburzenia świątyni – czas ciemny i mroczny, dzień smutku; świat też wtedy zwalnia, jakby się smucił i od smutku słaniał. Żydzi, kilkanaście domów, zamykają interes, nie pracują, siedzą w cieniu i czytają Lamentacje Jeremiasza, rozpamiętując nieszczęście.

Dobrze to dla Abrahama, on jako prawowierny, jako wyznawca Szabtaja Cwi i jego następcy, Baruchji, obchodzi to święto inaczej, pamiętając, że w czasie ostatecznym wszystko się robi na odwrót. Dla niego to radosne święto.

Baruchja urodził się dokładnie dziewięć miesięcy po śmierci Szabtaja Cwi, i to dziewiątego dnia miesiąca aw, tak jak przepowiadano! I to w dniu żałoby, w dniu zburzenia świątyni. AMIRAH, jak zapisywano imię Szabtaja, czyli Adoneiu Malkeinu Yarum Hodo – Nasz Pan i Król, Jego Majestat będzie wywyższony, wrócił i przez te lata żył jako Baruchja w Salonikach. W roku 5476, czyli chrześcijańskim 1726, uznano go za wcielonego Boga, zstąpiła weń Szechina, która przedtem weszła w Szabtaja. Dlatego wszyscy, którzy uwierzyli w posłannictwo Baruchji, dzień żałoby zamieniają na dzień radości, ku przerażeniu innych Żydów. Kobiety myją włosy i suszą je w sierpniowym słońcu na dworze, sprzątają domy, umajają je kwiatami, zamiatają podłogi, żeby Mesjasz mógł wejść w schludny świat. Straszny ten świat, to prawda, ale może gdzieniegdzie da się go trochę posprzątać.

W tym najgorszym, najciemniejszym dniu rodzi się bowiem światło. Na samym dnie smutku i żałoby tkwi okruch radości i święta – i odwrotnie. Izajasz mówi, 61,3: „wieniec zamiast popiołu, olejek radości zamiast szaty smutku, pieśń chwały zamiast zgnębienia na duchu”. I dobrze, klienci wszelkiej maści, ubioru i języka przychodzą do Abrahama. Jakub i Herszełe już w kantorze. Kto przeliczy woreczki tytoniu i ile ich wejdzie na furkę? Dużo. Kto wyda towar kupcowi z Wrocławia, który płaci gotówką i składa duże zamówienia?

Klienci, nawet ci zagorzali wrogowie wyznawców Szabtaja Cwi, nie mogą powstrzymać ciekawości i też zaglądają do środka. Wzbraniają się przed kieliszkiem wódki z ręki odszczepieńca. Naj, naj, naj – wołają przerażeni. Jakub robi sztuczki, żeby ich jeszcze bardziej przestraszyć. Najlepiej wychodzi mu ta, gdy pyta klienta, co ma w kieszeni.

– Nic – odpowiada ten zaskoczony.

– A te jajka? Ukradzione, co? A której to kramarce je zwinąłeś?

– Jakie jajka? – dziwi się klient. – Co ty wygadujesz?

Wtedy Jakub śmiałym ruchem sięga mu do kieszeni i wyciąga jajko. Tłumek wybucha śmiechem, twarz delikwenta czerwienieje i nie wie, co powiedzieć, a to jeszcze bardziej rozśmiesza ludzi. Jakub udaje, że się złości, i wygląda to poważnie, ściąga brwi, patrzy swoim ptasim wzrokiem:

– A dlaczego za to nie zapłaciłeś? Złodziej jesteś! Złodziej jajek!

I już po chwili powtarzają to po nim wszyscy wokół, aż sam posądzony zaczyna się mierzyć z myślą, że ukradł, choćby nieświadomie. Widzi jednak, że Jakub ma lekko uniesioną brew, rozbawione spojrzenie, więc sam się uśmiecha, a potem rechocze i chyba najlepsze, co może zrobić, to pogodzić się z tym, że padł ofiarą żartu, samego siebie wystawić na pośmiewisko i odejść.

Herszełe to wcale nie śmieszy. Gdyby jego miało to spotkać, takie jajko w kieszeni, umarłby ze wstydu. Nie ma jeszcze trzynastu lat i został tu przysłany przez rodzinę po śmierci rodziców. Dotąd mieszkał w Czerniowcach; teraz pewnie zostanie przy Abrahamie, dalekim krewnym.

Nie wie, jak powinno być z postem w Tisza be-aw, nikt go nie wtajemniczył, nie wyjaśnił mu, dlaczego tutaj w ciągu tego dnia ma być radosny, skoro inni są smutni. U nich w domu, kiedy obchodziło się to święto, panował smutek. Dopiero u wujostwa jest inaczej, ale nikt go nie wprowadził w religijne niuanse. Wie już, że Szabtaj to Mesjasz – tylko dlaczego świata nie zbawił, nie zmienił, tego już nie wie. Czym miałby się różnić świat zbawiony od niezbawionego? Dla jego prostych rodziców to było oczywiste – Mesjasz zjawi się jak wojownik, zmiecie z powierzchni ziemi sułtanów, królów i cesarzy, przejmie rządy nad światem. Świątynia Jerozolimska sama się odbuduje albo Bóg ją spuści gotową, całą ze złota, z nieba. Wszyscy Żydzi powrócą do Ziemi Izraela. Najpierw zmartwychwstaną ci, którzy są tam pochowani, ale potem także ci, co spoczywają gdzieś w świecie, poza Świętą Ziemią.

Ale tutaj ludzie twierdzą co innego. Pytał ich w drodze. Mówili Mordechaj i Nachman, Jakub milczał.

Dziwne to zbawienie, którego nie widać. Dzieje się nie tu, nie w kręgu tego, co widzialne, ale gdzieś – to Herszełe nie bardzo rozumie – w jakimś innym wymiarze, tuż obok czy pod spodem widzialnego świata. Mesjasz już przyszedł i niezauważalnie przestawił wajchę świata, taką jak przy studni. Teraz wszystko jest na odwrót, woda w rzece wraca do źródła, deszcz do chmur, krew do rany. Okazuje się, że prawa Mojżeszowe były tymczasowe, że zostały stworzone tylko dla świata przed zbawieniem i teraz już nie obowiązują. Albo inaczej: trzeba się do nich stosować na odwrót. Kiedy Żydzi poszczą, trzeba jeść i pić, kiedy się smucą, trzeba się weselić.

Nikt się nim specjalnie nie zajmuje, mają go za głupka. Jakub czasem patrzy na niego w taki sposób, że Herszełe robi się cały czerwony. Jest pomocnikiem Jakuba, czyści mu odzież, zamiata kantor, parzy kaffę. Wieczorem, gdy zliczają utarg, zapisuje cyfry w rubrykach.

Nie jest niczego pewien, a wstydzi się pytać, istnieje jakaś tajemnica wokół tego wszystkiego. Ponieważ nie miał jeszcze bar micwy, nie wpuszczają go, gdy zbierają się na swoje modły, zamykają drzwi. Ma pościć czy nie?

Więc Herszełe w dzień postu Tisza be-aw sprząta piwnice, wymiata bawełniany kurz i mysie bobki. Nie jadł od rana, pamiętając, że to post. Tak było w domu. Nie chciał patrzeć, jak Jakub i wszyscy jedli na górze. Ale teraz głód złapał go mocną ręką za brzuch i trzyma, kiszki lamentują. W piwnicy trzyma się wino i marchew. Stoją tu w chłodzie garnki z kompotem. Mógłby go skosztować. Lecz Herszełe nie może się zdecydować, nie może się przemóc, żeby jeść, skoro przecież przez całe jego dotychczasowe życie w post się nie jadło, więc wyciąga z kompotu małą wisienkę i zjada jej połowę. Jeżeli Szabtaj Cwi jest Mesjaszem, to wypełnia nakaz i łamie prawo zgodnie z nowym prawem, lecz jeżeli on nie jest żadnym Mesjaszem, to przecież pości – cóż to jest ta jedna mała wisienka na cały dzień?

Pytał o to rano Jakuba. Przyniósł Traktat Joma, gdzie w rozdziale ósmym napisano:

„Jeśli kto zjadł pokarm wielkości suszonego daktyla z pestką, jeśli się napił i nalał pełne usta płynu – jest winien. Wszystkie pokarmy razem nie mogą przekraczać wielkości suszonego daktyla, a wszystkie napoje pojemności ust. Jeśli kto je i popija, to ilości nie łączą się”.

Jakub patrzy na tekst i na przejętego Herszełe z udawaną powagą. Potem nagle wybucha śmiechem. Śmieje się, jak to on, głęboko, dźwięcznie, z samego brzucha, zaraźliwie, słychać go chyba w całej Krajowie, aż zaczyna mu jakby mimo woli towarzyszyć i Herszełe; najpierw się tylko uśmiecha, potem zaczyna chichotać. Wtedy Jakub przyciąga go do siebie za rękę i całuje go, zaskoczonego, w usta.

Herszełe zastanawia się, czy młody mąż nie tęskni do żony, którą zostawił u ojca; ona śle do niego miłosne listy, prosi, żeby wracał, albo nieustannie pyta, kiedy ją zabierze do siebie. Herszełe wie to, bo podczytuje te listy, kiedy Jakub nie widzi. Czasem wyobraża sobie białą rękę, która owe listy pisała. Sprawia mu to przyjemność. Jakub listów nie chowa, w dokumentach ma bałagan, spisy zamówień leżą rozrzucone na stole, a Herszełe usiłuje je jakoś zbierać i porządkować. Towarzyszy Jakubowi, gdy ten udaje się do klientów, a raczej klientek, bogatych mieszczanek, których mężowie wyjechali, kapitanowych i wdów, które posyłają po Jakuba, właśnie po niego, żeby pokazał, co ma do sprzedania. Umawiają się, że gdy Jakub upuszcza sakiewkę, niby w nieuwadze i niechcąco, Herszełe ma się wymówić i wyjść. Potem czeka na Jakuba na jednej z ulic, nie spuszczając oczu z drzwi domu.

Jakub wychodzi zamaszystym krokiem, on zawsze tak chodzi, rozstawiając nogi, stopy lekko na bok i poprawiając szarawary, nosi się bowiem po turecku. Patrzy na Herszełe z tryumfem. Zadowolony, klepie się w krocze gestem Turka. Ciekawe, co tak pociąga kobiety w tym człowieku? Kobiety zawsze coś czują i rozpoznają mężczyzn po czymś, co i Herszełe rozumie. Jakub jest piękny, a tam gdzie się pojawia, wszystko nabiera sensu, układa się, jakby ktoś wcześniej posprzątał.

Jakub obiecał Towie wiele studiować, ale Herszełe widzi, że czytanie go męczy, minął już ten okres uniesienia, którym zarazili go reb Mordke i Nachman. Książki leżą odłogiem. Czasami długich listów z Polski od Nachmana nie otwiera i przez kilka dni. Herszełe zbiera te listy, czyta i układa w kupkę. Jakuba w tej chwili o wiele bardziej interesują pieniądze. Zdeponował u kuzyna Abrahama wszystko, co zarobił przez ten rok. Chciałby mieć dom i winnice w Nikopolu albo w Giurgiu. Tak żeby z okna było widać Dunaj, a winne pędy żeby pięły się po drewnianych wspornikach, tworząc zielone ściany i zielony dach. Wtedy sprowadzi Chanę. Teraz dokazuje z klientami albo wychodzi w połowie dnia i znika gdzieś. Musi mieć własne interesy, co nie bardzo podoba się Abrahamowi. Ten wypytuje Herszełe i chłopak, chcąc nie chcąc, musi kryć Jakuba. A chce go kryć. Wymyśla więc niestworzone historie. Że chodzi modlić się nad rzekę, że pożycza księgi, że namawia klientów, że dogląda rozładunku. Gdy po raz pierwszy Jakub zaprasza Herszełe do siebie do łóżka, ten nie protestuje. Oddaje mu się cały, rozpalony jak żagiew, i gdyby to było możliwe, oddałby mu jeszcze więcej, życie nawet. Jakub nazywa to Maase Zar, Cudzym Uczynkiem – uczynkiem odwrotnym, na wspak zapisanemu prawu, które wobec oczyszczającego ognia Mesjasza zetliło się jak stary wilgotny gałgan.


O perle i Chanie

Jakub postanawia podarować Chanie najcenniejszą perłę. Przez kilka dni obaj z Herszełe przemierzają składy jubilerskie. Jakub z namaszczeniem wyciąga perłę z pudełeczka, gdzie spoczywa na kawałku jedwabiu. Ktokolwiek bierze ją w palce, od razu mruga oczami z zachwytu, cmoka – to cudo, nie perła. Jest warta majątek. Jakub syci się tym zachwytem. Ale potem zwykle jest tak, że jubiler oddaje perłę, niczym szczyptę światła złapaną między palce – nie, nie odważy się w niej wiercić, cudo mogłoby pęknąć i strata byłaby ogromna. Proszę szukać gdzie indziej. Jakub jest zły. W domu kładzie perłę na stole i wpatruje się w nią w milczeniu. Herszełe podaje mu miskę z oliwkami, które Jakub tak lubi. Potem będzie zbierał pestki po całej podłodze.

– Nie ma już do kogo pójść. Ta perła ich, tchórzy, onieśmiela – mówi Jakub.

Kiedy jest zły, porusza się szybciej niż normalnie, bardziej sztywno. Marszczy czoło i ściąga brwi. Herszełe boi się go wtedy, choć Jakub nigdy nie zrobił mu krzywdy. Herszełe wie, że Jakub go kocha.

W końcu każe chłopcu zbierać się, wkładają najstarsze ubrania, te najbardziej znoszone, idą na przystań i promem przeprawiają się przez rzekę. Tam, po drugiej stronie, wchodzą do pierwszego lepszego kramu szlifierskiego. Jakub z pewnością w głosie i ruchach każe w tej sztucznej, niewiele wartej perełce, w tym świecidełku, jak mówi jubilerowi, zrobić dziurę.

– Chcę to dać dziewczynie. – Wyciąga klejnot wprost z kieszeni i rzuca na szalkę, prowadząc niewinną rozmowę. Szlifierz bierze perłę śmiało, bez zachwytów i westchnień, wkłada ją w imadełko i dalej rozmawiając z Jakubem, wierci w niej dziurkę; świderek przechodzi przez perłę jak przez masło. Dostaje niewielką zapłatę i wraca do przerwanych zajęć.

Na ulicy Jakub mówi do zdumionego tym wszystkim Herszełe:

– Tak właśnie należy postępować. Nie certować się. Zapamiętaj to sobie.

Te słowa robią na Herszełe ogromne wrażenie. Od tej chwili chciałby być taki jak Jakub. Na dodatek bliskość Jakuba wyzwala w nim niepojęte podekscytowanie, ciepło rozlewa się po jego drobnym ciele i chłopiec czuje się bezpieczny i mocny.

Na Chanukę jadą do Nikopola po Chanę. Młoda żona wybiega im naprzeciw, zanim jeszcze Jakub wygramoli się z fury z prezentami dla całej rodziny. Witają się oficjalnie, trochę sztywno. Wszyscy traktują tutaj Jakuba jak kogoś bardziej znacznego niż zwykły kupiec, a i Jakub przybiera jakiś nieznany wcześniej chłopcu ton powagi. Całuje Chanę w czoło, jak ojciec. Wita się z Tową, jakby obaj byli królami. Dostaje osobną izbę, ale zaraz znika u Chany w kobiecej części domu, jednak Herszełe i tak zostawia mu rozścielone łóżko, sam zaś śpi na podłodze przy piecu.

Za dnia jedzą i piją, a modlą się w taki sposób, że nie zakładają żadnych tefilin. Poza tym chłopiec widzi, że nie prowadzi się tu koszernej kuchni, kroją zwykły turecki chleb, maczają go w oliwie i ziołach, rękami kruszą ser. Siedzą na podłodze jak Turcy. Kobiety noszą spodnie, szerokie, szyte z lekkiego materiału.

Chana wpada na pomysł, żeby odwiedzić siostrę w Widynie. Najpierw zwraca się z tym do ojca, ale ten patrzy na nią karcąco i po chwili Chana rozumie, że powinna poprosić o to męża. Bawi się wiszącą na złotym łańcuszku perłą, podarkiem od Jakuba. Widocznie ma dość rodziców, pewnie chce się pochwalić tym, że jest mężatką, chce Jakuba dla siebie, chce podróży, zmiany. Herszełe widzi, że to jeszcze dziecko – jak on sam – które udaje dorosłą kobietę. Podgląda ją raz, gdy się myje w tylnej, północnej części ogrodu. Jest pulchna, ma szerokie biodra, duże pośladki.

W ciągu tych trzech dni podróży wzdłuż Dunaju z Nikopola do Widynia Herszełe zakochuje się w Chanie. Teraz kocha ich oboje jedną miłością. Jest to dziwny stan – obsesyjnie pragnie przy niej być. Wciąż przypominają mu się jej pośladki, duże i jakieś takie łagodne, i niewinne – pragnąłby je szturmować bez końca.

Tuż przed Widyniem każą się wieźć za miasto, na skały. Herszełe powozi i kątem oka widzi, gdzie wędruje ręka Jakuba, zaciska wtedy mocniej palce na lejcach. Każą mu czekać przy koniach jak służącemu, a sami znikają między skałami, które przypominają skamieniałe potwory. Herszełe wie, że to potrwa, dlatego zapala fajkę i dodaje do niej odrobinę żywicy, którą dostał od Jakuba. Zaciąga się jak stary reb Mordke i horyzont nagle mięknie. Opiera się o skałę i śledzi wzrokiem brązowe pasikoniki, wielkie i kanciaste. A gdy podnosi oczy ku skałom, widzi, że to białe kamienne miasto rozpościera się po horyzont i  – dziwne – to ono patrzy na ludzi, nie odwrotnie. Nie wie, jak to wytłumaczyć, że skały na nich spoglądają. Właściwie wcale go to nie dziwi. On też patrzy. Widzi obnażoną Chanę, opartą szeroko rozłożonymi rękami o kamienną ścianę, i przyciśniętego do jej pleców półnagiego Jakuba, który porusza się powoli i rytmicznie. Jakub nagle kieruje wzrok ku siedzącemu na koźle Herszełe i spogląda na niego z daleka, a wzrok ten dotyka chłopca, taki jest gorący i mocny. Herszełe natychmiast ma erekcję i w efekcie brązowe pasikoniki spotykają na swej drodze poważną przeszkodę. Zapewne dziwią się tej potężnej plamie organicznej materii, która nagle dokonała inwazji z nieba na ich owadzi świat.

Księgi Jakubowe

Подняться наверх