Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 12

II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 7

Оглавление

Historia Jenty

Ojciec Jenty, Majer z Kalisza, był jednym z tych sprawiedliwych, którzy dostąpili widoku Mesjasza.

Stało się to przed jej urodzeniem, w złych i marnych czasach, kiedy wszyscy wyczekiwali zbawcy świata, ponieważ ludzkich nieszczęść było tak wiele, iż niemożliwe się wydawało, żeby świat mógł trwać dalej. Tyle bólu żaden świat nie uniesie. Nie da się go już wytłumaczyć ani zrozumieć, nikt nie uwierzy, że nadal tkwi w nim Boży zamysł. Zresztą ci, co mają wrażliwe oko, najczęściej stare kobiety, które wiele w życiu widziały, dostrzegali, że psuje się mechanizm świata. Na przykład w młynie, gdzie ojciec Jenty dowoził zboże, jednej nocy pękły koła młyńskie, wszystkie, co do jednego. A mlecze, ich żółte kwiatki, ułożyły się pewnego poranka w literę alef. Wieczorami słońce zachodziło krwawo, pomarańczowo, tak że wszystko na ziemi brązowiało jakby od zaschłej krwi. Trzciny nad rzeką wyrosły takie ostre, że cięły ludzkie łydki. Piołun stał się tak trujący, że sam jego zapach obalał dorosłego mężczyznę. Same rzezie Chmielnickiego – jakżeby się miały mieścić w planach Bożych? Straszne o nich pogłoski, które od 1648 roku rozchodziły się po krajach, coraz więcej uciekinierów, wdowców i agun, osieroconych dzieci, kalek – wszystko to było niewątpliwym dowodem, że nadchodzi koniec i świat zaraz urodzi Mesjasza, że oto zaczęły się już bóle porodowe, i jak to zostało napisane, stare prawo zostaje unieważnione.

Ojciec Jenty przywędrował do Polski z Ratyzbony, skąd całą rodzinę wypędzono za wciąż te same, odwieczne żydowskie grzechy. Osiedlił się w Wielkopolsce, gdzie handlował zbożem, jak wielu współbraci, i słał to piękne, złote zboże do Gdańska i dalej w świat. Dobry to był interes, na niczym im nie zbywało.


Dopiero zaczynał, gdy w 1654 roku wybuchła zaraza i morowe powietrze zabrało wielu ludzi. A gdy przyszedł mróz i wymroził zarazę, to trzymał całe długie miesiące, i ci, co ocaleli, zamarzali teraz we własnych łóżkach. Morze zmieniło się w lód i do Szwecji można było iść na piechotę, porty stanęły, zwierzęta domowe poumierały, drogi zasypał śnieg i ustał wszelki ruch. Dlatego od razu na wiosnę pojawiły się oskarżenia, że te nieszczęścia są przez Żydów. Zaczęły się w kraju procesy, a Żydzi, żeby się bronić, posłali po pomoc do papieża, lecz zanim posłaniec zdołał wrócić do kraju, przyszli Szwedzi i poczęli plądrować miasta i wsie. I znów się oberwało Żydom – bo niewierni.

Dlatego ojciec Jenty z rodziną ruszył z Wielkopolski na wschód, do krewnych we Lwowie, gdzie miał nadzieję znaleźć spokojną przystań. Tu było daleko od świata, wszystko dochodziło z opóźnieniem, a ziemie okazały się niespotykanie żyzne. Jak w tych koloniach, do których chętnie emigrowali ludzie z zachodu, dla każdego mogło się znaleźć miejsce. Ale tylko na chwilę. Bo po wygnaniu Szwedów na gruzach i na rynkach ograbionych doszczętnie miast znowu zaczęto zadawać pytania, kto winien wszystkim nieszczęściom Rzeczypospolitej, i znów najczęściej padała odpowiedź, że to Żydzi i innowiercy, którzy knuli z najeźdźcą. I tak najpierw nękano arian, a zaraz potem zaczęły się pogromy.

Dziadek Jenty ze strony matki pochodził z podkrakowskiego Kazimierza. Miał tu mały interes, robił czapki z filcu. Latem chrześcijańskiego roku 1664, a żydowskiego 5425, zginęło tam podczas tumultu sto dwadzieścia dziewięć osób. Wszystko wzięło się stąd, że jakiś Żyd został oskarżony o kradzież hostii. Sklep dziadka został doszczętnie zniszczony i ograbiony. Okupiwszy się resztką swojego majątku, zabrał całą rodzinę na furę i ruszyli na południowy wschód, do Lwowa, gdzie mieszkali ich bliscy. Myśleli mądrze: żywioł kozacki już się wyszalał pod Chmielnickim w 1648 roku. Gezera – Wielka Katastrofa, nie może się powtórzyć. To tak samo jak o miejscu, w które uderzył piorun, mówi się, że jest najbezpieczniejsze.

Osiedlili się we wsi niedaleko Lwowa. Ziemia tu była bogata, gleba tłusta, lasy gęste, rzeki pełne ryb. Wielki pan Potocki twardą ręką trzymał to wszystko w karbach. Mniemali chyba, że nie ma już miejsca na ziemi, gdzie można się ukryć i że lepiej zdać się na wolę Boga. A tu im było dobrze. Sprowadzali z Wołoszczyzny wełnę na filc, przy tym zaś inne jeszcze towary, dzięki czemu szybko interes zaczął dobrze prosperować i stanęli na nogi – mieli dom z sadem, przy nim mały warsztat, a wokół gęsi i kury, żółte melony w trawie, śliwki, z których, gdy tylko zwarzył je mróz, pędziło się śliwowicę.

Wtedy, jesienią 1665 roku, razem z towarami ze Smyrny nadeszła wiadomość, która poruszyła wszystkich Żydów w Polsce – powstał Mesjasz. Każdy, kto tego słuchał, od razu milkł i próbował sobie uzmysłowić sens tego krótkiego zdania: Mesjasz przyszedł. Bo to nie jest zwykłe zdanie. Bo to jest zdanie ostateczne. Kto je wypowie, to jakby mu łuski spadły z oczu i widzi już świat zupełnie inaczej.

Bo czy w istocie nie brak było zapowiedzi końca? Te monstrualne żółte korzenie pokrzyw, które pod ziemią podstępnie oplątują korzenie innych roślin, niezwykle wybujały w tym roku powój, z pędami mocnymi jak powrozy. Zieleń wspina się po ścianach domów, po korze drzewa, wydaje się, że sięga do gardeł ludzi. Jabłka o wielu gniazdach nasiennych, jajka o dwóch żółtkach, chmiel, który rósł tak gwałtownie, że udusił jałówkę.

Mesjaszowi na imię Szabtaj Cwi. Skupiają się już wokół niego tysiące ludzi, którzy ciągną z całego świata, zbierają się, by zaraz ruszyć z Mesjaszem do Konstantynopola, gdzie ma on zedrzeć sułtanowi koronę z głowy i samemu ogłosić się królem. Jest przy nim jego prorok, Natan z Gazy, wielce uczony, który spisuje jego słowa i przesyła je w świat, do wszystkich Żydów.


I zaraz przyszedł do gminy lwowskiej list od rabina Barucha Pejsacha z Krakowa, że nie ma już czasu na czekanie – trzeba ruszyć do Turcji jak najszybciej i stać się świadkiem ostatnich dni. Należeć do pierwszych, którzy ujrzą.

Majer, ojciec Jenty, niełatwo dawał się porywać takim wizjom.

Gdyby było tak, jak mówicie, to Mesjasz przychodziłby w każdym pokoleniu, byłby co miesiąc to tu, to tam. Rodziłby się po każdym tumulcie i po każdej wojnie. Interweniowałby po każdym nieszczęściu. A ile ich było? Niezliczona ilość.

Tak, tak, kiwali głowami ci, co go słuchali. Miał rację. Ale każdy czuł, że tym razem to co innego. I znowu zaczęła się zabawa w znaki – obłoki, odbicia na wodzie, kształt płatków śniegu. Majer zdecydował się na wyprawę z powodu mrówek, które dostrzegł, gdy intensywnie o tym wszystkim myślał: szły po nodze od stołu, w szeregu, spokojnie i karnie, dosięgały blatu, tam jedna po drugiej zgarniały odrobiny sera, po czym wracały tak samo – spokojnie i karnie. To mu się spodobało i uznał mrówki za znak. Miał już uskładane pieniądze i towar, a że go ceniono wysoko jako człowieka rozważnego i mądrego, znalazł bez trudu miejsce w tej wielkiej wyprawie handlowej, która miała go w rzeczywistości doprowadzić do Szabtaja Cwi.

Jenta urodziła się kilka dobrych lat po całym tym wydarzeniu i dlatego nie jest pewna, czy będzie miała udział w świętości oczu swojego ojca, gdy oglądał oblicze Mesjasza. On i jego towarzysze: Mosze Halewi, jego syn i pasierb ze Lwowa, oraz Baruch Pejsach z Krakowa.

Z Krakowa do Lwowa, ze Lwowa przez Czerniowce na południe, na Wołoszczyznę, a im bliżej byli, tym cieplej się robiło, tym śniegu było mniej i powietrze stawało się bardziej pachnące i łagodniejsze, opowiadał potem ojciec. Wieczorami zastanawiali się nad tym, jak to jest, gdy Mesjasz przychodzi. Dochodzili do wniosku, że te nieszczęścia lat poprzednich były w istocie dobre, bo miały swój sens, zapowiadały przyjście zbawiciela, tak jak bóle zapowiadają narodziny nowego człowieka. Bo gdy świat rodzi Mesjasza, musi cierpieć, załamują się wszelkie prawa, tracą ważność ludzkie umowy, przyrzeczenia i przysięgi rozsypują się w pył. Brat rzuca się na brata, sąsiad nienawidzi sąsiada, ludzie, którzy żyli obok siebie, teraz w nocy podrzynają sobie gardła i piją swoją krew.


Delegacja lwowska zastała Mesjasza w więzieniu, w Gallipoli. Gdy oni wędrowali na południe z Polski, sułtan, zaniepokojony tumultem żydowskim i planami Szabtaja Cwi, pochwycił go i uwięził w twierdzy.

Mesjasz w więzieniu! Nie do pojęcia, jakże to? Wśród wszystkich przybyłych w tym czasie do Stambułu, nie tylko z Polski, zapanował wielki niepokój. Więzienie! Mesjasz w więzieniu, czy to może być, czy pasuje do proroctw, mamy przecież Izajasza?

Ale zaraz, a jakie to więzienie? I czy to jest więzienie? A co to jest w ogóle „więzienie”? Przecież Szabtaj Cwi, szczodrze zaopatrzony przez wiernych, mieszka w twierdzy Gallipoli niczym w pałacu. Mesjasz nie je mięsa ani ryb; mówią, że żywi się tylko owocami – i te, najświeższe, ściąga się dla niego z całej okolicy i przywozi statkami. Lubi granaty, dłubie długimi delikatnymi palcami w ich ziarnistych wnętrzach, wyłuskuje rubiny nasion i rozgryza je w swoich świętych ustach. Je niewiele – kilka ziaren granatu; podobno jego ciało czerpie życiodajną siłę wprost od słońca. Mówi się też w wielkiej tajemnicy – która jednak rozchodzi się szybciej, niż gdyby to była tylko mała tajemnica – że Mesjasz jest kobietą. Ci, co byli przy nim blisko, widzieli jego kobiece piersi. Jego skóra, gładka i różowa, pachnie jak skóra kobiety. W Gallipoli ma do dyspozycji wielki dwór i sale wyłożone kobiercami, gdzie udziela audiencji. Czy to jest więzienie?

Tak go znalazła delegacja. Najpierw czekali półtora dnia, tak wielu chętnych starało się o audiencję u Mesjasza w więzieniu. Przed ich oczami przelewał się podniecony różnojęzyczny tłum. Krzyżowały się spekulacje – co teraz będzie… Żydzi z Południa, smagli, w ciemnych turbanach, i Żydzi z Afryki, barwni jak ważki. Śmieszni Żydzi z Europy, ubrani na czarno, w sztywnych kołnierzach, które zbierały kurz niczym gąbki wodę.

Musieli dzień pościć, a potem wykąpać się w łaźni. W końcu dano im białe szaty i dopuszczono przed mesjański majestat. Był to dzień świąteczny, właśnie ustanowiony według nowego, mesjańskiego kalendarza. Bo Szabtaj Cwi zniósł wszystkie tradycyjne święta żydowskie, nie obowiązywało już Prawo Mojżeszowe, tylko inne, jeszcze niewysłowione, wobec którego nie wiadomo było, jak się zachować ani co powiedzieć.

Zastali go siedzącego na bogato rzeźbionym stolcu, w szkarłatnych szatach, w asyście świętobliwych mędrców, którzy zwrócili się do nich z zapytaniem, po co przyszli i czego chcą od zbawcy.

Było postanowione, że mówić będzie Baruch Pejsach, i on to zaczął opowiadać o wszystkich nieszczęściach kraju polskiego, a równocześnie o nieszczęściach Żydów polskich i na dowód przedłożył mu kronikę nieszczęść Majera ze Szczebrzeszyna pod hebrajskim tytułem Cok Ha-itim, czyli Ucisk czasów, wydaną kilka lat temu. Lecz kiedy Baruch płaczliwym głosem rozwodził się nad wojnami, chorobami, pogromami i niesprawiedliwością ludzką, Szabtaj nagle mu przerwał i wskazując na swoje szkarłatne szaty, wielkim głosem krzyknął: „Czyż nie widzicie koloru zemsty?! Jestem odziany w szkarłat, jako rzecze prorok Izajasz: dzień zemsty mam w sercu, a rok zbawienia już nadszedł!”. Wszyscy pochylili się, tak był ten głos mocny i niespodziewany. Potem Szabtaj zerwał z siebie koszulę i dał ją Izajaszowi, synowi Dawida Halewiego, a innym rozdał bryłki cukru i kazał im włożyć je do ust: „Oby się w nich młodzieńcza siła obudziła”. Majer chciał wtedy powiedzieć, że niepotrzebna im młodzieńcza siła, tylko życie w spokoju, ale Mesjasz krzyknął: „Milcz!”. Majer, jak to tylko on potrafił, spoglądał ukradkiem na zbawcę i widział jego łagodną, piękną twarz, miękkie rysy i niezwykłej urody oczy okolone rzęsami, wilgotne i mroczne zarazem. I widział, jak ciemne, wydatne usta Mesjasza jeszcze drżały z oburzenia i leciutko trzęsły się jego smagłe policzki bez zarostu, gładkie i zapewne miłe w dotyku jak najlepiej wyprawiony nubuk. I zdziwiło go bardzo, że piersi Mesjasza były rzeczywiście jak piersi kobiety, wydatne, o brązowych sutkach. Ktoś wtedy szybko narzucił na Mesjasza szal, ale widok tych nagich piersi pozostał w pamięci Majera do końca życia, a potem – jak to bywa z pamiętanymi obrazami – został podzielony na słowa i na powrót z tych słów złożony w głowach jego dzieci.

Sceptyczny Majer poczuł wtedy coś jakby ukłucie w piersiach, targnięcie wzruszenia, i musiało to głęboko zadrasnąć jego duszę, bo owo draśnięcie przekazywał swoim dzieciom, a potem wnukom. Ojciec Jenty, Majer, był bratem dziadka Eliszy Szora.

No i co? I tyle. Spisali to wszystko dokładnie, każdy ruch i każde słowo. Pierwszej nocy siedzieli w milczeniu, nie rozumiejąc, co się im właściwie przydarzyło. Czy to znak jakiś? Czy sami dostąpią zbawienia? Czy w obliczu końca czasów są w stanie objąć rozumem to, co się dzieje? Wszak w s z y s t k o  j e s t  i n a c z e j, o d w r o t n i e.

W końcu, załatwiwszy interesy, w dziwnym, podniosłym nastroju wrócili do domu, do Polski.

Wiadomość o odstępstwie Szabtaja uderzyła w nich jak grom z jasnego nieba. Stało się to 16 dnia miesiąca elul 5426 roku, czyli 16 września 1666, ale dowiedzieli się o wszystkim, gdy byli już w domu. Tego dnia spadł niespodziewany, zbyt wczesny śnieg i przysypał niezebrane jeszcze plony w ogródkach: dynie, marchew i buraki, które dożywały jeszcze w ziemi swojej starości.

Roznosili ową wiadomość posłańcy w rozerwanych z żalu szatach, o twarzach brudnych od nieustannego przebywania w drodze. Nie chcieli nawet przystanąć, tylko szli przez wsie, zawodząc. Zły sułtan niewiernych zagroził Szabtajowi śmiercią, jeżeli nie przyjmie islamu. Groził, że zetnie mu głowę. I Mesjasz się zgodził.

Najpierw po domach rozlegał się szloch i panowało niedowierzanie. Potem zapadła cisza. Przez jeden, dwa, trzy dni jakoś nikt nie kwapił się do rozmów. Co powiedzieć? Żeśmy raz jeszcze najsłabsi, oszukani, że Bóg nas opuścił? Mesjasz pognębiony? A przecież miał zrzucić z tronu sułtana, przejąć władzę nad całym światem, wywyższyć poniżonych? Znowu nad biedne podolskie wsie nadciągnęły wielkie, szare, barchanowe chmury jak poszycie zniszczonego namiotu. Majerowi wydawało się, że świat zaczął gnić, że toczy go gangrena. Siedząc przy ciężkim drewnianym stole, z najmłodszą, drobniutką jak groszek córeczką na kolanach, rozpisywał, jak wszyscy, gematryczne kolumny. Dopiero gdy chwycił pierwszy mróz, zaczęły krążyć listy i wyjaśnienia i nie było tygodnia, żeby jakiś wędrowny kupiec nie przyniósł czegoś nowego na temat zbawcy. Nawet zwykły mleczarz, który rozwoził mleko i masło po okolicznych wsiach, stawał się w tamtym czasie mędrcem. Rysował palcem na czym bądź schematy zbawienia.

Z tych nerwowych, rwanych doniesień trzeba sobie było złożyć całość, sięgnąć po księgi, zapytać tych najmądrzejszych. I powoli tej zimy wykluwała się nowa wiedza, która wiosną była już silna i mocna jak świeży pęd rośliny. Jakże mogliśmy tak się mylić? To smutek nas zaślepił, zwątpienie niegodne dobrego człowieka. Tak, przeszedł na wiarę Mahometa, przeszedł – lecz nie p r a w d z i w i e, a tylko p o z o r n i e; to jego wizerunek, c e l, czyli cień, nałożył zielony turban, Mesjasz zaś skrył się i czekać będzie na lepszy czas, który nastąpi wnet, właściwie to kwestia dni, jest tuż-tuż.

Jenta wciąż ma przed oczami palec kreślący w mące rozsypanej na stole Drzewo Sefirot, a jednocześnie znajduje się teraz ona we wsi pod Brzeżanami osiemdziesiąt kilka lat wcześniej. Jest to dokładnie ten sam dzień, kiedy została poczęta. Dopiero teraz może go ujrzeć.

Czy Jenta w tym dziwnym stanie, w jakim się znalazła, potrafi inicjować jakieś drobne sprawy? Wpływać na bieg wypadków? Czy może? Gdyby mogła, zmieniłaby ten jeden dzień.

Widzi młodą kobietę, która idzie polami z koszem w ręku, ma w nim dwie gęsi. Ich szyje poruszają się w rytm jej kroków, oczy jak koraliki patrzą wokół z tym rodzajem ufności, jaką mają oswojone zwierzęta. Spod lasu wyjeżdża konny patrol kozacki, galopuje, rośnie w oczach. Jest za późno na ucieczkę, kobieta staje zaskoczona, zasłania się koszem z gęsiami. Konie otaczają ją, napierają na nią. I jakby na rozkaz mężczyźni zsiadają z koni; wszystko dzieje się bardzo szybko i w milczeniu. Popychają ją miękko na trawę, kosz upada, gęsi wydostają się z niego, ale nie odchodzą, posykują tylko groźnie, ostrzegawczo i świadkują temu, co się dzieje. Dwóch trzyma konie, a jeden odwiązuje od pasa szerokie marszczone spodnie i kładzie się na kobiecie. Potem zmiana, robią to coraz szybciej, w pośpiechu, jakby musieli wykonać tych kilka ruchów – właściwie niemal nie widać, żeby sprawiało im to przyjemność. Nasienie wlewa się w kobietę i ścieka potem na trawę. Ostatni przydusza jej szyję i kobieta już zaczyna się godzić z tym, że umrze, ale któryś z pozostałych podaje mu lejce i mężczyzna wsiada na konia. Patrzy na nią jeszcze przez chwilę, jakby chciał zapamiętać swoją ofiarę. Potem szybko odjeżdżają.

Kobieta siedzi z rozrzuconymi nogami, oburzone gęsi patrzą na nią, gęgając z dezaprobatą. Kawałkiem halki wyciera się między nogami, potem rwie liście i trawę. Na końcu biegnie do rzeczki, podnosi wysoko spódnice, siada w wodzie i wypycha z siebie nasienie. Gęsi uważają, że to dla nich zachęta, i też biegną do wody. Ale zanim zdecydują się do niej wejść, jak zwykle z gęsią rezerwą, kobieta łapie je obie, pakuje do kosza i wraca na ścieżkę. Zwalnia przed wsią, idzie coraz wolniej, aż w końcu zatrzymuje się, jakby dotknęła niewidzialnej granicy.

To jest matka Jenty.

Pewnie dlatego całe życie przyglądała się córce uważnie i podejrzliwie. Jenta przyzwyczaiła się do jej spojrzenia pełnego rezerwy, rzucanego znad jakiejś pracy wykonywanej przy stole, znad krojenia warzyw, obierania jajek ugotowanych na twardo, szorowania garnków. Matka co chwila na nią popatrywała. Jak wilk, jak pies, który szykuje się do zatopienia zębów w łydce. Z czasem do tego popatrywania dołączył się drobny grymas ust: lekkie uniesienie górnej wargi, podciągnięcie jej pod nos – wyraz ni to niechęci, ni to obrzydzenia, ale nieznaczny, ledwie widoczny.

Pamięta, jak plotąc jej warkoczyki, matka znalazła we włosach nad uchem ciemny pieprzyk, który bardzo ją ucieszył. „Patrz – powiedziała do ojca – ma pieprzyk w tym samym miejscu co ty, tylko po drugiej stronie, jak odbicie w lustrze”. Ojciec przyjął to z roztargnieniem. Nigdy się niczego nie domyślał. Matka umarła z tajemnicą zaciśniętą w pięść. Umarła w jakimś skurczu, w furii. Zapewne powróci jako dzikie zwierzę.

Urodziła się jako jedenasta. Majer dał jej na imię Jenta, co znaczy: taka, która roznosi wiadomości, i taka, co uczy innych. Matka nie miała już siły się nią opiekować – była zbyt delikatna. Jentą zajmowały się inne kobiety, które wiecznie kręciły się po domu – kuzynki, ciotka, przez jakiś czas babka. Zapamiętała, jak matka wieczorami zsuwała z głowy czepiec – wtedy Jenta widziała z bliska jej marne, krótko i byle jak obcięte włosy porastające niezdrową, łuszczącą się skórę.

Jenta miała sześciu starszych braci, którzy uczyli się w jesziwie i dukali w domu wyrazy Pisma, podczas gdy ona wisiała u stołu, przy którym siedzieli; była za mała, żeby wziąć ją do prawdziwie kobiecej pracy. Miała też cztery starsze siostry, z których jedna już wyszła za mąż, a drugą usilnie starano się wyswatać.

Ojciec widział jej zapał i ciekawość, więc pokazał jej litery, sądząc, że będą dla niej jak obrazki, jak klejnoty i gwiazdki – piękny alef niczym odbicie kociej łapy, szin niczym łódeczka z masztem, którą robi się z kory i puszcza na wodę. Ale Jenta, nie wiadomo jak i kiedy, nauczyła się liter inaczej, po dorosłemu, tak że mogła wkrótce układać z nich słowa. Matka biła ją za to po rękach z nieoczekiwaną wściekłością, jakby Jenta sięgała po zbyt wiele. Sama nie umiała czytać. Chętnie za to słuchała, gdy ojciec, rzadko, albo, częściej, ich stary krewny, Kulawy Abramek, opowiadał kobietom i dzieciom po żydowsku historie z ksiąg; Abramek robił to zawsze głosem zawodzącym, jakby zapisane słowa pokrewne były z natury lamentowi. Zaczynał, kiedy się zmierzchało, przy mdłym świetle świec, więc wraz z czytaniem pojawiał się w domu wieczorami uporczywy smutek wiejskich kabalistów, których było wtedy wielu. W smutku tym można się było rozsmakować tak samo, jak niektórzy rozsmakowują się w wódce. I potem ogarniała ich wszystkich taka melancholia, że zawsze ktoś zaczynał płakać i biadolić. Chciało się wtedy dotknąć tego wszystkiego, o czym mówił Abramek, wyciągało się rękę po coś konkretnego, ale nie było nic. I ten brak okazywał się straszny. Rodził prawdziwą rozpacz. Wokół ciemność, chłód i wilgoć. Latem pył, zeschła trawa i kamienie. Gdzie to wszystko jest – ten świat, to całe życie, ten raj? W jaki sposób się do nich dostać?

Małej Jencie wydawało się, że każdy taki wieczór opowieści stawał się gęsty, bardziej ciemny, nieprzenikniony, zwłaszcza gdy Kulawy Abramek mówił niskim ciepłym głosem:

– I to jest wiadome, że przestwór świata jest pełen upiorów i złych duchów, rodzących się z grzechu ludzkiego. Unoszą się one w przestrzeni, jak jest napisane wyraźnie w księdze Zohar. Należy się tedy wystrzegać, by w drodze do bożnicy nie przylgnęły do człowieka, i dlatego winien tenże wiedzieć, co jest napisane w Zoharze, a mianowicie, że z lewej strony czyha na ciebie szkodnik, bo mezuza jest przybita tylko od strony prawej, a w mezuzie jest napisane Imię Boże: Szaddaj, które pokonuje szkodnika, co nam wyjaśnia napis na niej: „I Szaddaj będzie na twoich odrzwiach”.

Kiwali zgodnie głowami. To wiemy. Lewa strona.

Jenta była tego świadoma: „Powietrze jest pełne oczu – mawiała jej szeptem matka, tarmosząc ją jak szmacianą lalkę przy każdym ubieraniu. – Patrzą na ciebie. Rzuć tylko pytanie przed siebie, a duchy zaraz odpowiedzą. Trzeba jedynie umieć pytać. I znajdować odpowiedzi: w mleku, które wylało się w kształt litery samech, w odcisku kopyta końskiego w kształcie litery szin. Zbieraj, zbieraj znaki, to wkrótce przeczytasz całe zdanie. Co to za sztuka czytać z ksiąg napisanych przez człowieka, kiedy cały świat jest księgą pisaną przez Boga, także gliniana dróżka, która prowadzi nad rzekę. Przyjrzyj się jej. Także piórka gęsi, wyschnięte słoje drewna na deskach w płocie, pęknięcia gliny na ścianach domu – ta jest zupełnie jak jedna z liter: szin. Umiesz to, czytaj, Jento”.

Bała się swojej matki, a jakże. Malutka dziewczynka stoi przed chudą, drobną kobietą, która wiecznie coś mamrocze, zawsze ze złością. Piekielnica – za taką miała ją cała wieś. Nastroje matki zmieniały się zbyt często i Jenta nigdy nie wiedziała, czy biorąc ją na kolana, ucałuje ją i przytuli, czy ściśnie boleśnie jej ramiona i potrząśnie nią jak kukiełką. Dlatego wolała jej schodzić z drogi. Patrzyła, jak chudymi rękami układa w skrzyni resztki dawnego posagu – pochodziła z zamożnych Żydów ze Śląska, ale niewiele jej z tej zamożności pozostało. Jenta słyszała, jak rodzice pojękują w łóżku, i wiedziała, że to ojciec w tajemnicy przed resztą rodziny wygania z matki dybuka. Matka zaś najpierw mu się słabo wyrywała, a potem brała głęboki oddech, jak ktoś, kto zanurkował w zimnej wodzie, w lodowatej wodzie mykwy, i tam się skrył przed złem.

Kiedyś, w czasach wielkiej biedy, podpatrzyła ją, jak wyjada zapasy przeznaczone dla wszystkich – ze zgarbionymi plecami, z wychudłą twarzą, z pustymi oczami, które były tak czarne, że nie było w nich widać źrenic.

Gdy Jenta miała siedem lat, matka umarła przy kolejnym porodzie – ona i dziecko, które nie miało siły wydostać się z niej na zewnątrz. Dla Jenty to był oczywiście dybuk, którego tamta zjadła, kradnąc pożywienie, a którego ojciec nie zdołał wygnać w czasie nocnych zmagań. Rozgościł się w brzuchu jej matki i nie chciał wyjść. A śmierć – to była kara. Kilka dni przed fatalnym porodem gruba i spuchnięta, o błędnych oczach obudziła śpiącą córkę o świcie, ciągnąc ją za warkoczyki, i powiedziała:

– Wstawaj, Mesjasz przyszedł. Jest już w Samborze.

Po śmierci żony Majer, powodowany niejasnym poczuciem winy, sam zajmował się córką. Nie bardzo wiedział, co z nią zrobić, więc gdy studiował, siedziała przy nim i przyglądała się temu, co czytał.

– A jak będzie wyglądało zbawienie? – spytała go raz.

Majer, przywołany do rzeczywistości, wstał znad książek i oparł się plecami o piec.

– To proste – powiedział. – Kiedy ostatnia iskierka boskiego światła wróci do swojego źródła, objawi się nam Mesjasz. Wszelkie prawa zostaną unieważnione. Zniknie podział na koszerne i niekoszerne, na święte i przeklęte, przestanie być odróżnialna noc od dnia, a różnice między kobietą a mężczyzną zanikną. Litery w Torze poprzestawiają się tak, że pojawi się nowa Tora i wszystko w niej będzie odwrotnie. Ciała ludzkie staną się lekkie jak duchy i nowe dusze zstąpią do nich spod samego tronu dobrego Boga. Wtedy też zniknie potrzeba jedzenia i picia, zbędne stanie się spanie, a każde pożądanie rozwieje się jak dym. Cielesne rozmnażanie ustąpi łączeniu się świętych imion. Talmud pokryje się kurzem, zupełnie zapomniany i niepotrzebny. Będzie wszędzie jasno od blasku Szechiny.

Potem jednak Majer uznał za stosowne przypomnieć jej najważniejsze:

– Między sercem a językiem jest otchłań – powiedział. – Pamiętaj o tym. Myśli trzeba kryć, zwłaszcza gdy urodziłaś się na swoje nieszczęście kobietą. Myśl tak, żeby myśleli, że ty nie myślisz. Zachowuj się tak, żeby innych zmylić. Tak musimy wszyscy robić, a kobiety w szczególności. Talmudyści wiedzą o sile kobiet, jednak się jej boją, dlatego przekłuwają dziewczynkom uszy, żeby je osłabić. Ale my – nie. My tego nie robimy, bo sami jesteśmy jak kobiety. Ukrywamy się. Udajemy głupich, udajemy jakichś innych ludzi, którymi nie jesteśmy. Przychodzimy do domu i ściągamy z twarzy maski. Spoczywa na nas ciężar milczenia, masa duma.

I teraz, gdy Jenta leży przykryta po szyję w korolewskiej drewutni, wie, że wszystkich oszukała.

Księgi Jakubowe

Подняться наверх