Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 9

I. KSIĘGA MGŁY
Rozdział 4

Оглавление

Mariasz i faraon

Biskup Sołtyk ma naprawdę wielki kłopot. Nawet modlitwa, szczera i głęboka, nie potrafi zmyć tych myśli. Pocą mu się ręce, budzi się zbyt wcześnie, kiedy zaczynają śpiewać ptaki, a chodzi spać późno z wiadomych przyczyn. Dlatego jego nerwy nigdy nie odpoczywają.

Dwadzieścia cztery karty. Rozdaje się po sześć kart, a jedną wyświęca się i ta stanowi kozerę, czyli kolor najstarszy, atu, bijący inne. Biskup uspokaja się dopiero, kiedy siada do gry, a właściwie gdy na stole leży już kozera. Spływa wtedy na niego coś jakby błogosławieństwo. Umysł znajduje prawdziwy balans, aequilibrium cudowne, oczy skupiają się na stole i na wyglądzie kart, widzą wszystko w jednym spojrzeniu. Oddech wyrównuje się, pot ustępuje z czoła, dłonie stają się suche, pewne, szybkie, palce sprawnie tasują karty i odsłaniają jedną po drugiej. To jest moment jakiejś rozkoszy – tak, biskup wolałby nie jeść, pozbawić się innych przyjemności cielesnych niźli tego momentu.

W mariasza biskup gra z równymi sobie. Ostatnio, gdy tu peregrynował kanonik przemyski, grali do rana. Gra z Jabłonowskim, Łabęckim, Kossakowskim, lecz to nie wystarcza. Dlatego ostatnio zdarza mu się też coś innego. Niewygodnie jest mu o tym myśleć.

Ściąga przez głowę swój biskupi strój, przebiera się w zwyczajne łachy, wkłada na głowę czapę. Wie o tym tylko jego kamerdyner, Antoni, ktoś jakby krewny, miną żadną znaku nie daje, że się temu dziwi. Biskupowi nie należy się dziwić, biskup to biskup, wie, co robi, gdy każe się wieźć do podmiejskich karczm, tam gdzie ma pewność, że będą grać w faraona na pieniądze. Do stołu zasiadają przejezdni kupcy, szlachcice w podróży, goście z zagranicy, urzędnicy jadący z listami i wszelkiego rodzaju awanturnicy. W karczmach, niezbyt czystych i zadymionych, wydaje się, że grają wszyscy, cały świat i że karty łączą ludzi lepiej niż wiara czy język. Siada się do stołu, rozchyla wachlarz karciany i tam jest porządek zrozumiały dla każdego. I tak trzeba go umieć rozegrać, żeby mieć z tego zysk, żeby zgarnąć wygraną. Biskupowi wydaje się, że to jest nowy język, który brata wszystkich na jeden wieczór. Kiedy mu brakuje gotówki, każe przywołać Żyda, ale pożycza tylko małe sumy. Na większe ma weksel od Żydów z Żytomierza, jakby jego bankierów, którym świadczy każdą pożyczkę swoim podpisem.

Gra każdy, kto się przysiądzie. To oczywiste, że biskup wolałby lepsze towarzystwo, równych sobie, ale oni rzadko stoją dobrze z pieniędzmi, najwięcej ich mają przyjezdni handlarze albo Turcy, albo oficerowie, albo inni, ludzie nie wiadomo skąd. Gdy bankier wysypuje pieniądze na stół i tasuje karty, ci, którzy chcą grać przeciw niemu, poniterzy, zajmują miejsca przy stole każdy z własną talią. Gracz bierze z niej jedną kartę albo i więcej i kładzie ją przed sobą, na niej zaś kładzie stawkę. Skończywszy tasowanie, bankier odkrywa po kolei wszystkie swoje karty, kładąc pierwszą po prawej ręce, drugą po lewej, trzecią znów po prawej, czwartą po lewej – i tak aż do wyczerpania talii. Karty po prawej stronie są wygraną banku, te po lewej – wygraną poniterów. Jeśli więc kto położył przed sobą siódemkę pik, a na niej dukata, w talii bankiera zaś siódemka pik upada na prawo – wówczas traci swojego dukata; jeśli jednak upada na lewo, wówczas bankier wypłaca graczowi dukata. Reguła ta ma także wyjątki – karta ostatnia, choć kładziona po lewej stronie, wygrywa dla banku. Kto wygrał w pierwszym ciągnieniu, może zakończyć grę, może grać od nowa na inną kartę, ale może też „parolować”. Tak zawsze robi biskup Sołtyk. Zostawia wygrane pieniądze na karcie i załamuje jeden róg karty. Jeśli tym razem przegra, traci tylko sumę początkową.

Ta gra jest uczciwsza – wszystko jest w rękach Boga. Jak tu oszukać?

Więc kiedy biskupowi narastają karciane długi, wzywa Boga, żeby go uchronił przed skandalem, gdyby sprawa wyszła na jaw. Domaga się współdziałania, wszak on i Bóg walczą w jednej drużynie. Ale Bóg działa jakoś opieszale, a czasami chce chyba uczynić z biskupa Sołtyka Hioba. Zdarza się, że biskup go przeklina; potem oczywiście kaja się i przeprasza – rzecz to wszystkim znana, że jest popędliwy. Ogłasza dla siebie post i śpi we włosiennicy.

Nikt jeszcze nie wie, że zastawił insygnia biskupie, by spłacić długi. U Żydów żytomierskich. Nie chcieli przyjąć, musiał ich przekonać. Gdy ujrzeli, co znajduje się w przywiezionej do nich biskupiej skrzyni, przykryte dla niepoznaki workowym płótnem, odskoczyli i zaczęli stękać, lamentować, machać rękami, jakby tam ujrzeli nie wiadomo co.

– Ja tego wziąć nie mogę – powiedział starszy z nich. – To dla was więcej niż srebro i złoto, a dla mnie kruszec na wagę. Gdyby to u nas znaleziono, już by z nas darli pasy.

Tak stękali, ale biskup się uparł, podniósł głos, wystraszył ich. Wzięli i wypłacili mu czystą gotówkę.

Biskup, jako że gotówki z kart nie odzyskał, chce teraz Żydom te insygnia odebrać, nasłać na nich jakichś zbrojnych – ponoć trzymają je w chałupie pod podłogą. Gdyby się ktokolwiek o tym dowiedział, nie miałby już biskup życia. Dlatego gotowy jest zrobić wszystko, by insygnia wróciły znów do domu biskupiego.

Tymczasem jednak próbuje odegrać się w faraona, licząc ufnie na pomoc Boską. I rzeczywiście, na początku dobrze mu idzie.

W izbie jest pełno dymu, przy stole siedzi ich czterech: sam biskup, jakiś podróżny ubrany z niemiecka, ale dobrze mówiący po polsku, szlachcic miejscowy, który mówi po rusińsku i klnie po rusińsku, z młodą dziewczyną, dzieckiem prawie, na kolanach. Szlachcic albo ją odpycha, gdy mu karta nie idzie, albo ją przyciąga do siebie i gładzi wtedy po prawie obnażonych piersiach, na co biskup zerka z przyganą. I jest jeszcze jakiś kupiec, który wygląda mu na przechrztę; temu też idzie karta. Przed każdym rozdaniem biskup jest całkowicie pewien, że teraz jego karty pojawią się we właściwej kolumnie, i ze zdumieniem patrzy, że jakoś znowu znalazły się po drugiej stronie. Nie może w to uwierzyć.


Polonia est paradisus Judaeorum…

Biskup Kajetan Sołtyk, koadiutor kijowski, zmęczony i niewyspany, odesłał już sekretarza i pisze teraz własnoręcznie list do biskupa kamienieckiego Mikołaja Dembowskiego.

Spiesznie i własnoręcznie donoszę Ci, Przyjacielu, żem zdrów na ciele, ale umęczony przez kłopoty, które nastają tu zewsząd tak, że czuję się czasem osaczony niby jaki dziki zwierz. Wieleś razy przyszedł mi z pomocą, tak i tym razem zwracam się do Ciebie jak do brata rodzonego, w imię naszej długoletniej przyjaźni, jakiej by próżno szukać wśród innych.

Interim…

Tymczasem… tymczasem… I teraz nie wie, co pisać. Bo jakże się wytłumaczy? Dembowski sam w karty nie gra, więc go najpewniej nie zrozumie. Biskupa Sołtyka ogarnia naraz poczucie wielkiej niesprawiedliwości, czuje w piersiach łagodny, ciepły ucisk, który chyba rozpuszcza mu serce i zamienia je w coś miękkiego i płynnego. Przypomina mu się nagle, jak obejmował biskupstwo w Żytomierzu – pierwszy przyjazd do miasta brudnego i błotnistego, otoczonego zewsząd lasem… Myśli podbiegają teraz pod jego pióro łatwo i szybko, serce na powrót zmienia się w ciało stałe i energia powraca. Biskup Kajetan Sołtyk pisze:

Pamiętasz dobrze, że jakem obejmował biskupstwo w Żytomierzu, wszelkie grzechy były tam w wielkiej popularności. Choćby wielożeństwo, to występek był powszechny. Mężowie za złe uczynki żony swoje sprzedawali i zamieniali na inne. Nałożnictwa ani rozpusty wcale nie uważano za rzecz zdrożną i ponoć przy ślubie już sobie obiecywano obopólną w tym względzie wolność. Nadto nie było żadnej obserwancji przepisów religijnych, żadnych przykazań, wszędzie grzech i zgorszenie, nadto bieda z nędzą.

Przypomnę Ci więc skrupulatnie, że diecezja podzielona była na trzy dekanaty: żytomierski – 7 parafii, z 277 wsiami i miasteczkami, chwastowski – 5 parafii, ze 100 wsiami i miasteczkami, oraz owrucki – 8 parafii z 220 wsiami i miasteczkami. W tym wszystkim tylko 25 tysięcy ludności katolickiej. Moje dochody z tych niewielkich dóbr biskupich dochodziły do 70 000 złotych polskich; przy wydatkach na konsystorz, szkołę diecezjalną toż to było nic. Sam o tym wiesz, ile z takich biednych włości jest dochodu. Własne dochody biskupie – to wsie Skryhylówka, Wepryk i Wolica.

Zaraz po przybyciu najsampierw zająłem się finansami. Okazało się, że katedra posiada w kapitałach ofiarowanych przez pobożnych ogółem sumę 48 000 złp. Kapitały te były ulokowane w dobrach prywatnych, a pewną sumę pożyczono kahałowi dubieńskiemu, z czego roczny procent wynosił 3337 złp. Wydatki zaś miałem ogromne: utrzymanie kościoła, pensje czterem wikariuszom, służbie kościelnej et caetera.

Kapituła zaś była uposażona skromnie, różne fundacje na sumę 10 300 przynosiły jej rocznie dochód 721 złp. Ze wsi darowanej przez księcia Sanguszkę dochód był jeszcze dodatkowo 700 złp, ale właściciel wsi Zwiniacz od trzech lat nie płacił procentu z pożyczonych 4000. Suma darowana przez niejakiego oficera Piotra pozostawała w rękach kanonika Zawadzkiego, który ani jej nie ulokował, ani procentu nie płacił, toż samo z sumą 2000 złp, pozostającą u kanonika Rabczewskiego. W sumie bałagan był wielki i żywo wziąłem się do naprawy finansów.

Ile zrobiłem, to sam możesz, najlepszy mój Przyjacielu, docenić. Wizytowałeś tu i sam widziałeś. Kończę teraz budowę kaplicy i gwałtowne wydatki wyczerpały na razie moją kiesę, ale rzeczy idą w dobrym kierunku, dlatego proszę Cię, Przyjacielu, o wsparcie, jakieś 15 000, które oddałbym zaraz po Wielkanocy. Rozbudziłem ofiarność wiernych, co w czasie Wielkanocy zapewne przyniesie efekty. Na przykład Jan Olszański, podkomorzy słucki, sumę 20 000 umieścił na dobrach swoich w Brusiłowie, przeznaczając jedną połowę procentów z niej dla katedry, drugą na powiększenie liczby misjonarzy. Głębocki, podczaszy bracławski, ofiarował 10 000 na ufundowanie nowej kanonii i na ołtarz w katedrze oraz dał 2000 na seminarium.

Piszę Ci to wszystko, bo wielkie robię interesa, i żebyś miał pewność, że pożyczka od Ciebie ma pokrycie. Tymczasem wdałem się w pewne niefortunne sprawy z Żydami żytomierskimi, a że w bezczelności swojej umiaru oni nie mają, potrzebowałbym tych pieniędzy jak najszybciej. Dziwi, że w naszej Rzeczypospolitej Żydzi tak jawnie urągać mogą prawom i dobremu obyczajowi. Nie na darmo papieże: Klemens VIII, Innocenty III, Grzegorz XIII i Aleksander III, nakazywali bezustannie palenie ich Talmudów, i kiedyśmy to chcieli w końcu uczynić tutaj, to nie tylko nie mieliśmy poparcia, ale nawet władze świeckie stawiały nam opór.

Rzecz to szczególna, że wypędzono Tatarów, arian, husytów, a o wypędzeniu Żydów jakoś się zapomina, choć oni krew naszą wysysają. A przecież za granicą mają już na nas swoje przysłowie: Polonia est paradisus Judaeorum…


O plebanii w Firlejowie i mieszkającym w niej grzesznym pasterzu

Ta jesień jest jak makatka haftowana przez niewidzialne igły, tak myśli Elżbieta Drużbacka, jadąc użyczoną przez starostę bryką. Głębokie brązy w zaoranych bruzdach i jaśniejsza smuga wyschniętej ziemi na polach, do tego smoliste gałęzie, na których trzymają się jeszcze najbardziej uparte liście, tworząc pstrokate plamy. Gdzieniegdzie zieleń traw wciąż jest soczysta, jakby trawy zapomniały, że to koniec października i nocami przychodzi już mróz.

Droga jest prosta jak strzała, biegnie wzdłuż rzeki. Po lewej stronie piaszczysty jar, grunt oberwany przez jakąś dawną katastrofę. Widać tam chłopskie wozy, które podjeżdżają po żółty piasek. Niespokojne chmury płyną po niebie; raz jest mroczno i szaro, potem nagle zza chmur bucha ostre słońce i wszystkie przedmioty na ziemi stają się przerażająco wyraźne i kolczaste.

Drużbacka tęskni do córki, która właśnie spodziewa się piątego dziecka, i myśli, że właściwie to z nią powinna teraz być, nie zaś peregrynować z ekscentryczną kasztelanową po obcym kraju, a już w szczególności wyprawiać się do dóbr księdza omnibusa. Ale przecież żyje z tego jeżdżenia. Można by pomyśleć, że bycie poetką to zajęcie osiadłe, bliskie ogródka, nie gościńca, godne domatorki.

Ksiądz czeka na nią przy bramie. Złapał konia za uprząż, jakby nie mógł się doczekać tej wizyty, i zaraz wziąwszy Drużbacką pod ramię, prowadzi ją do ogrodu przy domu.

– Najpierw dobrodziejka.

Plebania stoi tuż przy rozjeżdżonej drodze. To drewniany dworek, pięknie pobielony i zadbany. Widać, że latem okalały go kępy kwiatów – leżą teraz pożółkłymi poduchami. Ale już czyjaś ręka wzięła się do porządków i złożyła część badyli w kupkę, która jeszcze się tli, bo ogień widocznie nie czuje się pewnie w tak wilgotnym powietrzu. Po badylach z dumą chodzą dwa pawie, jeden już stary i skapcaniały, niewiele zostało z jego ogona. Drugi pewny siebie, agresywny, podbiega do Drużbackiej i trąca ją w suknię, aż przestraszona kobieta odskakuje.

Rzuca okiem na ogródek – piękny, każda grządka prosto wytyczona, na ścieżce poukładano okrągłe kamienie, a wszystko rozplanowane według najlepszej ogrodniczej sztuki: przy płocie róże do wódki i zapewne do wieńców do kościoła, dalej dzięgiel, biedrzeniec, kadzidło. Po kamieniach płożą się macierzanka, ślaz, kopytnik i rumian. Teraz niewiele już z ziół zostało, ale wszystkiego można się dowiedzieć z małych tabliczek drewnianych, na których wypisano nazwy.

Od plebanii prowadzi w głąb małego parku starannie zagrabiona ścieżka, po obu jej stronach ustawiono dosyć kanciaste popiersia z wyrytymi podpisami, a nadto nad wejściem do ogrodu widnieje niezdarny napis na deszczułce, widać, że ksiądz radził sobie z nim sam:

Ciało ludzkie wszak jest smrodem

Pachnącym go zbaw ogrodem.


Drużbacka krzywi się na te poezje.

Teren jest w sumie niewielki; w którymś miejscu ostro spada ku rzece skarpa, ale i tam ksiądz przygotował niespodzianki: kamienne schodki, mały mostek nad tycim strumyczkiem, za którym stoi kościół, wysoki, potężny, ponury. Góruje nad chałupami pokrytymi strzechą.

Idąc schodkami w dół, widzi się po obu stronach lapidarium. Należy zatrzymać się przed każdym kamieniem i przeczytać napisy.

Ex nihil orta sunt omnia, et in nihilum omnia revolvuntur. Z nicości wszystko powstało i w nicość się obróci – czyta Drużbacka i nagle przechodzi ją dreszcz, i od zimna, i od tego napisu, dość nieporadnie wyrytego w kamieniu. To po co to wszystko? Po co te starania? Te ścieżki i mostki, te ogródki, studzienki i schodki, te napisy?

Ksiądz prowadzi ją teraz do drogi kamienistą ścieżką i idąc, zataczają krąg wokół niewielkiej posiadłości. Biedna Drużbacka, nie spodziewała się chyba takiego obrotu sprawy. Buty ma wprawdzie dobre, skórzane, ale wymarzła w powozie i chciała raczej przytulić stare plecy do pieca, niż biegać po polu. Wreszcie gospodarz po tym przymusowym spacerze zaprasza ją do środka; przy drzwiach plebanii stoi spora płyta z wyrytym napisem:

Ksiądz Benedykt zwan Chmielowski

Grzeszny pasterz firlejowski

W Podkamieniu był plebanem

Rohatyńskim wraz dziekanem

Kary godzien a nie kronik

Garść dziś prochu nie kanonik

Ten wszech prosi was o modły

By go grzechy tam nie bodły

Zmów Ojcze nasz, Zdrowaś przy tem

Uczynisz go wiecznie sytem.


Patrzy na niego zdumiona.

– A cóż to? Już się ksiądz szykuje do śmierci?

– Lepiej zawczasu przygotować wszystko, żeby potem biednych krewnych niepotrzebnie nie fatygować. Chcę wiedzieć, co mi tam wymalują na grobie. Pewnie jakieś głupotki, co to bym ich sam nie napisał. A tak przynajmniej wiem.

Drużbacka, zmęczona, przysiada i już rozgląda się za czymś do picia, ale w pokoju stół jest pusty, nie licząc jakichś papierów. Cały dom czuć wilgocią pomieszaną z dymem. Zapewne dawno nie czyszczono tu kominów. I wieje chłodem. W kącie stoi piec wyłożony białymi kaflami, a obok kobiałka z drewnem, tyle że dopiero niedawno w nim rozpalono i pokój się jeszcze nie nagrzał.

– Alem zmarzła – mówi Drużbacka.

Ksiądz, skrzywiony, jakby połknął właśnie popsuty kąsek, otwiera szybko kredens i wyciąga stamtąd rżniętą karafę i kieliszki.

– A kasztelanowa Kossakowska znajomą mi się wydała… – zaczyna niepewnie, nalewając likieru. – Znałem kiedyś jej siostrę najstarszą…

– Jabłonowską pewnie? – pyta z roztargnieniem Drużbacka, mocząc usta w słodkim trunku.

Do pokoju wchodzi tęga, radosna kobieta, widać księżowska gospodyni, i niesie na tacy dwie miski z parującą zupą.

– Kto to widział tak gościa po zimnie gonić – mówi z wyrzutem do księdza i widać, że on pod jej karcącym wzrokiem czuje się nieswojo. Drużbacka zaś wyraźnie się ożywia. Niechże będzie błogosławiona ta tęga wybawicielka.

Zupa jest gęsta, warzywna i na dodatek pływają w niej kluski. Teraz dopiero ksiądz dziekan widzi ubłocone trzewiki Drużbackiej i jej zgarbione plecy; widzi, że drży cała, i w pierwszym odruchu robi gest, jakby chciał ją objąć, ale oczywiście tego nie robi.

Za gospodynią wpada do izby pies średniej wielkości, kudłaty, z kłapciatymi uszami, o falującej sierści koloru kasztana. Pies z powagą obwąchuje suknię Drużbackiej. I gdy Drużbacka schyla się, żeby go pogłaskać, dostrzega biegnące za nim szczeniaki, cztery, a każdy inny. Gospodyni księdza już chce je przegonić i znowu z wyrzutem wypomina księdzu, że nie zamknął drzwi. Ale Drużbacka prosi, by te psy pozostawić. Odtąd towarzyszą im do wieczora, siedząc najchętniej przy piecu, który w końcu rozgrzewa się na tyle, że gość może zdjąć podbity futerkiem kubrak.

Drużbacka patrzy na księdza Benedykta i nagle czuje, jak bardzo samotny jest ten starzejący się, zaniedbany człowiek, który krząta się koło niej, chcąc ją zadziwić niczym chłopiec. Stawia na stole karafkę i ogląda pod światło kieliszki, sprawdzając, czy są czyste. Jego wyświechtana, strzępiąca się sutanna z wełnianego kamlotu wytarła się na brzuchu i teraz lśni tu jaśniejszą plamą. Nie wiedzieć czemu, wzbudza to w Drużbackiej falę wzruszenia. Musi odwrócić wzrok. Bierze na kolana szczeniaka – to suczka, ta najbardziej podobna do matki; od razu układa się na plecach, ukazując delikatny brzuszek. Drużbacka zaczyna opowiadać księdzu o swoich wnuczkach, samych dziewczynkach – któż jednak wie, może robi mu tym przykrość? Chmielowski słucha jej nieuważnie, a jego wzrok krąży po izbie, jakby ksiądz zastanawiał się, czym jeszcze mógłby zadziwić tę damę. Równocześnie smakują nalewkę księdza i Drużbacka kiwa z uznaniem głową. Wreszcie przychodzi pora na główne danie – odsuwając kieliszki i karafkę, Chmielowski z dumą kładzie przed nią na stole swoje dzieło. Drużbacka czyta na głos:

– Nowe Ateny, albo Akademia wszelkiey scyencyi pełna, na rożne tytuły iak na classes podzielona. Mądrym dla Memoryału, idiotom dla Nauki, politykom dla Praktyki, melancholikom dla rozrywki erygowana…

Ksiądz, wygodnie oparty w fotelu, wypija duszkiem kieliszek likieru. Drużbacka wzdycha z nieukrywanym podziwem:

– Piękny tytuł. A to trudne dać pracy dobry tytuł.

Ksiądz odpowiada skromnie, że chciałby zrobić kompendium wiedzy, takie, które byłoby w każdym domu. A w nim po trochu o wszystkim, żeby człowiek, gdy czegoś nie wie, mógł sięgnąć do takiej książki i tam to znaleźć. Geografia, medycyna, języki ludzkie, obyczaje, ale flora i fauna także, i ciekawostki wszelkiego rodzaju.

– Imaginujże jejmość sobie: wszystko pod ręką, w każdej bibliotece. Cała ludzka wiedza zgromadzona w jednym.

Już zebrał wiele i wydał kilka lat temu w dwóch tomach. A teraz chciałby także oprócz łaciny posiąść znajomość hebrajszczyzny i stamtąd różne smaczne kawałki zaczerpnąć. Lecz o żydowskie księgi jest dosyć trudno, u samych Żydów właścicieli trzeba się o nie prosić, a jeszcze w języku tym mało kto z chrześcijan czyta. Ksiądz Pikulski mu na razie raczył tłumaczyć to i owo, ale ksiądz Benedykt, sam języka nie znając, nie ma tak naprawdę dostępu do tej wiedzy.

– Tom pierwszy wyszedł we Lwowie w oficynie niejakiego Golczewskiego…

Kobieta bawi się z psem.


– Teraz piszę suplement do obu ksiąg, czyli tomy trzeci i czwarty, i na tym, myślę, skończę opisanie świata – dopowiada ksiądz Benedykt.

Co ma rzec Drużbacka? Odkłada szczeniaka, biorąc sobie za to na podołek księgę. Tak, zna ją, kiedyś czytała ją na dworze Jabłonowskich, tam mieli pierwsze wydanie. Otwiera jej się teraz rozdział o zwierzętach i znajduje tam coś o psie. Czyta głośno:

– „W Piotrkowie u nas pies był tak dowcipny, iż na rozkaz pański szedł z nożem do kuchni, tam go szorował łapami, opłukał w wodzie i przynosił panu”.

– Toż to właśnie jej matka tak robiła – cieszy się ksiądz, wskazując na swoją sukę.

– A czemuż tu tyle łaciny, księże dobrodzieju? – odzywa się nagle Drużbacka. – Przecież to nie każdy zrozumie.

Ksiądz porusza się niespokojnie.

– Jakże to? Każdy Polak przecie tak gładko mówi po łacinie, jakby się w owym łacińskim urodził. Polski naród jest to gens culta, polita[3], wszelkich mądrości jak capax, dlatego całkiem słusznie lubuje się w łacińskim języku i najlepiej go wymawia. Nie mówimy jak Włosi: Redzina, ale Regina, ani tridzinta, quadradzinta, ale triginta, quadraginta. Nie psujemy łaciny jak Niemcy i Francuzi, którzy miasto Jesus Christus mówią J-e-d-z-u-s Krystus, miasto Michael – Mikael, miasto charus – karus…

– A jaki Polak, drogi ojcze? Damy na przykład rzadko mówią po łacinie, bo w niej kształcone nie były. I mieszczanie raczej wcale łaciny nie znają, a przecież chciałby ksiądz, żeby go i niższe stany czytały… I nawet starosta przedkłada nad łacinę francuski. Mnie się zdaje, że w następnym wydaniu całą tę łacińską mowę trzeba by było wyplewić, jak ogródek księdza dobrodzieja.

Ksiądz jest nieprzyjemnie zaskoczony taką krytyką.

Wygląda na to, że dama, którą gości, jest bardziej zainteresowana psami niż jego księgami.

Słońce już prawie zachodzi, gdy Drużbacka wsiada do kolaski i ksiądz podaje jej kosz z dwoma szczeniakami. Gdy dojedzie do Rohatyna, będzie już ciemno.

– Mogłaby waćpani przenocować w tych skromnych księżowskich pokojach – mówi ksiądz, właściwie zły na samego siebie, że to mówi.

Kiedy powozik odjeżdża, ksiądz nie wie, co z sobą począć. Zgromadził więcej sił niż na te dwie godziny, zgromadził sił na cały dzień, na tydzień. Deszczułki płotku przy malwach osunęły się, w płocie zieje nieprzyjemna wyrwa, więc ksiądz, nie zastanawiając się zbytnio, bierze się z rozpędu do pracy. Ale potem nagle zastyga i już czuje, jak zewsząd sączy się ku niemu jakiś bezruch, zwątpienie i za tym dalej jakiś rozkład wszystkiego, co do tej pory nienazwane, robi się chaos, wszystko to zaczyna gnić z liśćmi, pęcznieje na jego oczach. Zmusza się jeszcze, żeby przymocować deszczułki do płotku, ale nagle wydaje mu się to zbyt trudne, więc wysypują się z jego rąk i padają na wilgotną ziemię. Ksiądz idzie do domu, w ciemnej sieni zrzuca buty i wchodzi do swojej biblioteki – niskie pomieszczenie z belkami u powały zdaje się go nagle dławić. Siada w fotelu, piec już na całego rozpalony i białe kafle powleczone miedziowym szkliwem rozgrzewają się powoli. Patrzy na książeczkę tej starszej kobiety, bierze do ręki, wącha. Czuć jeszcze farbę drukarską. Czyta:

…prawda, że straszna, wyschła, nazbyt blada,

Junktury żyłmi jak drutami spięte;

Znać nigdy nie śpi, nie pije, nie jada,

Wnętrzności widać przez żebra wygięte,

Gdzie oczy były, tam głębokie doły,

Tam gdzie mózg mieszkał, jakby nalał smoły.


– Zbaw nas, Panie Boże, od wszelkiego złego – szepcze ksiądz i odkłada książeczkę. Taka mu się miła zdawała ta kobieta…

I nagle wie, że musi przywołać na powrót ten sam dziecinny entuzjazm, który go prowadzi przy pisaniu. Bo inaczej zginie, rozłoży się w jesiennej wilgoci jak liść.

Siada do stołu, upycha stopy w but z wilczej skóry, który mu uszyła gospodyni, żeby nie marzł, gdy godzinami siedzi bez ruchu i pisze. Rozkłada papier, ostrzy pióro, zaciera zziębnięte ręce. Zawsze o tej porze roku wydaje mu się, że nie przeżyje zimy.

Ksiądz dziekan Chmielowski zna świat tylko z książek. Za każdym razem, kiedy zasiada w swojej firlejowskiej bibliotece i sięga czy to po pokaźny foliant, czy drobny elzewir, zawsze jest tak, jakby wyruszał w podróż do nieznanego kraju. Ta metafora mu się podoba, uśmiecha się do siebie i już próbuje ją ułożyć w zgrabne zdanie… Łatwiej mu jest pisać o całym świecie niż o sobie samym. Ciągle czymś zaabsorbowany, sobą się nie zajmował, wydarzeń z życia nie spisywał i teraz zdaje mu się, że nie ma żadnej biografii. Gdyby go zapytała ta dama, która pisze tak ponure wiersze, kim on jest, jakże przeżył swoje lata, to co by odpowiedział? I gdyby chciał to spisać, nie byłoby tego wiele więcej niż kilka stron, więc nawet nie książeczka, nawet nie taki mały elzewir, zaledwie tylko broszura, świstek, żywocik nieświętego z obrazkiem. Ani peregrynant, ani lustrator obcych krain.

Macza pióro w atramencie i trzyma je przez chwilę nad arkuszem, a potem z rozmachem zaczyna:

Historia życia JMć Xiędza Joachima Benedykta Chmielowskiego herbu Nałęcz, proboszcza na Firlejowie, Podkamieniu i Janczynie, dziekana rohatyńskiego i na ubogiej owczarni pasterza chudego, własną ręką spisana i nie sadząc się na wysoką polszczyznę, aby nią nie ćmić sensów, Czytelnikowi ad usum dedykowana.

Tytuł zajmuje mu pół strony, więc sięga ksiądz po kolejny arkusz papieru, ale jego ręka jakby zdrętwiała i nic więcej napisać już nie chce albo nie może. Kiedy napisał „czytelnikowi”, przed oczami stanęła mu Drużbacka, ta drobna starsza pani o czerstwej cerze i wyrazistych oczach. Ksiądz obiecuje sobie przeczytać jej wiersze, ale nie spodziewa się po nich wiele. Płochość. Musi być płochość i jeszcze niemożliwe zastępy bogów greckich.

Żal mu, że pojechała.

Przysunąwszy sobie kolejną kartę, zanurza pióro w atramencie. Co by miał tu napisać, zastanawia się. Historia życia księdza jest historią książek, które przeczytał i napisał. Matka, widząc, że mały Benedykt taki chętny do książek, wysłała go do jezuitów do Lwowa w wieku piętnastu lat. Decyzja ta znacznie polepszyła jego relacje z ojczymem, który go nie lubił. Odtąd prawie się już nie spotykali. Potem od razu poszedł do seminarium i wkrótce został wyświęcony. Swoją pierwszą pracę podjął na dworze u Jabłonowskich jako preceptor tylko o pięć lat od siebie młodszego Dymitra. Tam nauczył się, jak udawać starszego, niż się jest, i mówić tonem wiecznego pouczania, co mu niektórzy do dziś biorą za złe. Pozwolono mu też korzystać z biblioteki gospodarza, całkiem sporej, i tam odkrył Kirchera oraz Orbis pictus Komenskiego. Na dodatek ręka, krnąbrna służka, sama wyrywała się do pisania, zwłaszcza pierwszej wiosny, jaką tam spędził, wilgotnej i dusznej, szczególnie gdy gdzieś niedaleko znajdowała się jejmość Joanna Maria Jabłonowska, matka Dymitra i żona gospodarza (o czym to ksiądz starał się nie myśleć). Zakochany do nieprzytomności, ogłuszony uczuciem, nieobecny duchem, słaby, toczył ze sobą straszną walkę. Żeby nie dać poznać nic po sobie, cały poświęcał się pracy i napisał dla ukochanej książkę do nabożeństwa. Tym zabiegiem udało mu się oddzielić ukochaną od siebie, unieszkodliwić ją niejako, uświęcić i zanielić, i kiedy jej wręczał rękopis (dobrych parę lat przed tym, zanim to zostało wydane we Lwowie, a potem osiągnęło sporą popularność i jeszcze kilka nakładów), to czuł się tak, jakby ją poślubił, połączył się z nią i teraz dawał jej dziecię tego związku. Bieg roku całego – modlitewnik. W ten sposób zrozumiał, że pisanie ocala.

Joanna była w niebezpiecznym dla wielu mężczyzn okresie życia między wiekiem ich matki a wiekiem kochanki. Erotyczny powab macierzyńskości nie był więc wystarczająco jawny i można się w nim było pławić do woli. Wyobrażać sobie własną twarz wtuloną w miękkość koronek, słaby zapach wody różanej i pudru, delikatność skóry pokrytej brzoskwiniowym meszkiem, już nie tak jędrnej i napiętej, ale ciepłej, łagodnej, miękkiej jak zamsz. Za jej wstawiennictwem otrzymał od króla Augusta II probostwo w Firlejowie i jako dwudziestopięciolatek, ze złamanym sercem objął tę niedużą parafię. Tu przytaszczył swoją bibliotekę i zbudował dla niej piękne rzeźbione gabloty. Własnych ksiąg miał czterdzieści siedem; inne pożyczał z bibliotek klasztornych, z biskupstwa, z pałaców magnackich, gdzie najczęściej leżały zupełnie nierozcięte, jako pamiątki z wypraw za granicę. Dwa pierwsze lata były trudne. Zwłaszcza zimy. Wtedy nadwerężył sobie oczy, bo zmrok zapadał szybko, a on nie mógł przestać pracować. Napisał dwie dziwne książeczki: Ucieczkę przez świętych do BogaWyprawę na tamten świat, której nie odważył się wydać pod swoim nazwiskiem. W przeciwieństwie do modlitewnika nie zrobiły wielkiej kariery i przepadły gdzieś w świecie. Ksiądz trzyma ich po kilka egzemplarzy tu, w Firlejowie, w specjalnym kufrze, który kazał obić blachą i opatrzyć porządnymi zamkami na wypadek pożaru, kradzieży i wszelkich kataklizmów, na jakie nieodporne są zwyczajne ludzkie biblioteki. Pamięta dokładnie kształt modlitewnika i zapach jego okładki – z ciemnej, zwyczajnej skóry. To dziwne, pamięta też dotyk dłoni Joanny Jabłonowskiej, miała taki zwyczaj – przykrywała swoją dłonią jego dłoń, gdy chciała go uspokoić. I jeszcze coś: pamięta delikatną miękkość jej chłodnego policzka, gdy zupełnie oszalały z miłości, odważył się go kiedyś pocałować.

I to tyle jego życia, nie zajęłoby mu to chyba więcej miejsca niż sam tytuł. Jego ukochana umarła przed wydaniem Nowych Aten, a one też były pisane z miłości.

Ale to dziwne zrządzenie Boskie z ostatniego czasu stało się jego udziałem chyba dlatego, żeby zaczął już rozpamiętywać swoje życie. W rysach Kossakowskiej rozpoznał jej starszą siostrę, a pani Drużbacka całe lata była u niej na służbie, właśnie u księżnej Jabłonowskiej, siostry Kossakowskiej, aż do końca. Powiedziała mu nawet, że była przy jej śmierci. To wprawiło księdza w jakieś pomieszanie – teraz Drużbacka okazała się posłanką z przeszłości. Dotyk, policzek, dłoń tamtej przeszły jakoś na nią. Nic nie jest już tak intensywne i barwne, stało się rozmyte i bez konturów. Jak sen, który znika po przebudzeniu, który ulatuje z pamięci niczym mgła znad pól. Nie bardzo to ksiądz rozumie, ale i nie chce rozumieć. Ludzie, którzy piszą księgi, myśli, nie chcą mieć własnej historii. No bo i po co? W porównaniu z tym, co jest zapisane, zawsze będzie nudna i nijaka. Ksiądz siedzi z piórem już wyschłym, aż wypala się świeca i z krótkim syknięciem gaśnie. Wtedy zalewa go ciemność.


Ksiądz Chmielowski próbuje napisać list do JWM Pani Drużbackiej

Ksiądz Chmielowski czuje się nieusatysfakcjonowany tym, co udało mu się wypowiedzieć podczas odwiedzin pani Drużbackiej. Bo też niewiele mu się udało, chyba z wrodzonej nieśmiałości. Przechwalał się tylko, ciągnął niewiastę po kamieniach, w zimnie i wilgoci. Sama myśl, że ta mądra i wykształcona kobieta miałaby go brać za idiotę i ignoranta, rozdrażnia go. Dręczy go to, aż postanawia do niej napisać list i wyłuszczyć swoje dowody.

Zaczyna od pięknego zwrotu:

Przewodniczko Muz, Ulubienico Apollona…

Ale na tym zatrzymuje się na cały dzień. Zwrot podoba mu się gdzieś do obiadu. Przy kolacji wydaje mu się żałosny i napuszony. Dopiero wieczorem, gdy gorące korzenne wino rozgrzewa jego umysł i ciało, siada śmielej do czystej karty papieru i pisze jej podziękowania za to, że go odwiedziła w „firlejowskiej samotni” i dodała nieco światła jego monotonnemu szaremu życiu. Wierzy, że „światło” rozumieć będzie pani Drużbacka szeroko i poetycznie.

Pyta jeszcze o szczeniaki i sam zwierza się z kłopotów, że mu lis wydusił wszystkie kurki i teraz po jajka musi posyłać do chłopa. Ale nowych boi się brać, bo je znowu skaże na śmierć w lisich szczękach. I takie tam.

Nie chce się do tego przyznać, ale potem czeka i czeka na odpowiedź. Liczy w myślach, ile to poczta może iść do Buska, bo tam teraz pani Drużbacka bawi. Ale to przecież niedaleko. List już powinien być.

Wreszcie przychodzi. Roszko szuka adresata po całej plebanii i trzyma list w sztywno wyciągniętej ręce. Znajduje księdza w piwnicy, gdy ten zlewa wino.

– Aleś mnie przestraszył – wzdraga się dobrodziej. Wyciera ręce o fartuch, który zawsze zakłada, gdy bierze się do gospodarskich czynności, i ostrożnie chwyta list w dwa palce. Ale go nie otwiera. Przygląda się pieczęci i własnemu imieniu wykaligrafowanemu pięknym, świadczącym o pewności siebie pismem, którego zawijasy powiewają na papierze jak chorągwie bitewne.

Dopiero potem, z godzinę później, gdy jego biblioteka już rozgrzała się od pieca, gdy przyrządził sobie wino z korzeniami, a stopy przykrył futrem, delikatnie otwiera list i czyta:


Elżbieta Drużbacka pisze do księdza Chmielowskiego

Boże Narodzenie 1752, Busk


Jaśnie Wielmożny Mości Dobrodzieju,

Oto przychodzi ta wielka sposobność, aby w czasie narodzin Pana Naszego Zbawiciela życzyć Ci wszelakiej pomyślności, a nadto ochrony zdrowia Twojego i dobrego samopoczucia, bośmy przecież tak krusi, że byle co powalić nas może. Oby Ci się darzyło we wszystkim i oby łaska Dzieciątka Jezus sprzyjała Ci nieskończenie.

Pod wielkim wrażeniem pozostaję od czasu wizyty w Firlejowie i przyznać muszę, żem sobie tak słynnego Księdza inaczej imaginowała: że masz wielką bibliotekę, a w niej wielu sekretarzów siedzi i wszyscy oni dla Ciebie pracują, piszą, przepisują. A tu Waszmość skromny niczym Franciszek.

U Waszmości podziwiam kunszt ogrodniczy, pomysłowość wszelką i erudycję Waszmości ogromną. Od razu po przyjeździe z wielką przyjemnością zajęłam swoje wieczory powtórnym czytaniem Nowych Aten, które przecież dobrze znam, bom się w nich zaczytywała, gdy po raz pierwszy były wydane. I gdybyż na to moje oczy pozwoliły, czytałabym godzinami. Bo teraz jest to bardziej szczególne, bo przecież znam Autora osobiście, i nawet zdarza mi się, że słyszę jego głos, jakbym czytanie na głos miała od Ciebie, Dobrodzieju. A i książka ta jest dziwnie magiczna – można ją czytać bez przerwy, to tu, to tam, i zawsze coś ciekawego w głowie zostaje, i ma się wszelkie preteksta do pomyślenia, jaki to świat jest wielki i skomplikowany, że myślą się go nijak objąć nie da, chyba tylko wyrywkami, drobinami małych zrozumień.

Teraz jednak zmrok tak szybko zapada i codziennie połyka nam chwile naszego życia, światło świec zaś jest tylko nędzną imitacją światła, której nasze oczy znieść długo nie mogą.

Wiem jednak, że zamysł Nowych Aten jest zamysłem wielkiego geniuszu i odwagi ogromnej i wielką ma zasługę dla nas wszystkich, jak żyjemy w Polszcze, bo to prawdziwe kompendium naszej wiedzy.

Jest jednakże rzecz, która mi przeszkadza w dobrej lekturze Twego dzieła, Mości Dobrodzieju, i o tym już mówiliśmy, kiedyśmy siedzieli u Ciebie w Firlejowie – a to ta łacina, a nie ona sama, lecz jej nieprzebrana obfitość, wszędzie wtrącona, niczym sól, co się zbyt obficie sypie do potrawy i zamiast podnieść jej smak, czyni ją trudną do przełknięcia.

Ja rozumiem, Mości Dobrodzieju, że łacina to język ze wszystkim otrzaskany i słów w niej poręcznych więcej niż w polskim, lecz ten, kto jej nie zna, czytać Twojej książki mógł nie będzie, zgubi się zupełnie. A myślałeś o tych chętnych do czytania, którzy łaciny nie znają, jak owi kupcy, drobni ziemianie niezbyt kształceni, a nawet i co bystrzejsi rzemieślnicy – to im przydałaby się ta wiedza, którą tak skrupulatnie zbierasz, nie zaś Twoim konfratrom, księżom i akademikom, oni i tak mają dostęp do ksiąg. Jeśli chcą oczywiście, bo chce im się nie zawsze. Nie mówię już o białogłowach, które najczęściej czytać nawet dobrze potrafią, a jako że do szkół ich nie posyłano, w łacinie od razu grzęzną.


Biskup Sołtyk pisze list do nuncjusza papieskiego

Zostawił sobie ten list do napisania wczoraj jako ostatni, ale zmogło go zmęczenie, dlatego dziś musi zacząć swój dzień od tak nieprzyjemnej sprawy. Sekretarz zaspany, tłumi ziewanie. Bawi się piórem i wypróbowuje grubość linii, gdy biskup zaczyna dyktować:

Biskup Kajetan Sołtyk, koadiutor kijowski, do nuncjusza papieskiego Mikołaja Serry, arcybiskupa mityleńskiego…

Wtedy wchodzi chłopiec podręczny od palenia w piecach i zabiera się do wygarniania popiołu. Szuranie szufelki wydaje się biskupowi nie do zniesienia i wszystkie myśli z jego głowy ulatują niczym chmura owego popiołu. I jak popiół smakuje mu ta sprawa.

– Przyjdź z tym później, chłopcze – odzywa się do niego łagodnie i przez chwilę zbiera rozpierzchnięte myśli. Pióro rusza do ataku na niewinny papier:

Jeszcze raz wielce winszuję Waszej Eminencji stanowiska nowego w Polszcze, mając nadzieję, że będzie ono okazją do wszechstronnego umacniania wiary w Jezusa Chrystusa na ziemiach tak szczególnie umiłowanych przez Niego, bośmy tu, w Rzeczypospolitej, najwierniejsi z Jego stajni, najbardziej oddani Mu sercem…

Teraz biskup Sołtyk zupełnie nie wie, jak przejść do rzeczy. Najpierw chciał całą sprawę potraktować ogólnie – nie spodziewał się wyraźnej prośby o raport, i to od nuncjusza. Dziwi się temu, bo nuncjusz wszędzie ma swoich szpiegów i choć sam swojego dużego włoskiego nosa nigdzie nie wściubia, to wysługuje się nosami innych, gorliwych.

Sekretarz czeka z uniesionym piórem, na którego koniuszku już gromadzi się spora kropla. Ale człowiek ten, bardzo doświadczony, zna dobrze zwyczaje kropel atramentu, i czeka do końca, by dopiero w ostatniej chwili strząsnąć ją z powrotem do kałamarza.


Jakże to opisać, myśli biskup Sołtyk i przychodzą mu do głowy jakieś zgrabne zdania typu: „Świat jest pielgrzymowaniem bardzo niebezpiecznym dla tych, którzy wzdychają do wieczności”, co ukazałoby tę niewygodną i męczącą sytuację biskupa, który musi się teraz tłumaczyć z uczynków swoich, słusznych, acz przykrych, podczas gdy powinien swoje myśli oddawać modlitwie i duchowym potrzebom swej owczarni. Jak zacząć? Może od znalezienia dziecka i że działo się to pod Żytomierzem, we wsi Markowej Wolicy, tego właśnie roku, niedawno.

– Studziński, czy tak?

Sekretarz kiwa głową i dodaje jeszcze imię chłopca: Stefan. W końcu znalazł się, ale jako martwe ciało, posiniaczone i pełne ran, jakby kłutych. W krzakach przy trakcie.

Teraz biskup skupia się w sobie. Zaczyna dyktować:

…chłopi, znalazłszy dziecię, nieśli je do cerkwi, przechodząc koło tej karczmy, w której umęczone być musiało. Krew się z boku lewego z najpierwszej rany puściła, i tak z tego, jako i innych na Żydów suspicji, zaraz wzięto w tej wsi dwóch Żydów karczmarzów i ich żony, którzy się do wszystkiego przyznali i innych powołali. Sprawa wynikła więc sama z siebie, dzięki boskiej sprawiedliwości.

Dano mi natychmiast znać o całej sprawie i nie omieszkałem się wdać w nią z wszelką usilnością, i już in crastinum[4] kazałem dyspozytorom dóbr okolicznych i panom wydać innych winnych, a gdy ci się okazali opieszałymi, sam po tych dobrach jeździć jąłem i perswadować Imościom aresztowanie. Tak zaaresztowano trzydziestu jeden mężczyzn i dwie kobiety, i sprowadziwszy ich okutych w kajdany do Żytomierza, osadzono w dołach specjalnie na ten cel wykopanych. Po wyprowadzeniu inkwizycji odesłałem oskarżonych do sądu grodzkiego. Sąd dla zupełniejszego złośliwych morderców aktu niegodziwego docieczenia postanowił przystąpić do badania strictissime stawionych przed nim Żydów, a to tem bardziej że niektórzy zmieniali swe zeznania, uczynione przed sądem konsystorskim, oraz zbijali obciążające ich świadectwa chrześcijan. Brano tedy oskarżonych na tortury i przez mistrza świętej sprawiedliwości po trzykroć przypaleniem potraktowani byli. Z tych korporalnych konfessat okazało się rychło, iż Jankiel i Ela, arendarze karczmy w Markowej Wolicy, namówieni przez Szmajera, rabina z Pawlaczy, schwycili jakoby to dziecię, uprowadzili je do karczmy, spoili wódką, poczem rabin scyzorykiem lewy bok przebił. Potem zaś w książkach swe modlitwy czytali, a inni Żydzi ćwieczkami i wielkimi szpilkami kłuli i ze wszystkich żył krew niewinną wyciskali do miski, którą to krwią rabin obdzielił obecnych, we flaszeczki im rozlewając.


Biskup robi teraz przerwę w dyktowaniu i każe sobie podać odrobinę węgrzyna, który mu zawsze na krew dobrze robi. To nic, że na pusty żołądek. Czuje też, że czas śniadania zamieni się zaraz w czas obiadowania, a on zaczyna się robić głodny. A więc i zły. Cóż począć. List musi pójść dzisiaj. Dyktuje więc dalej:

Gdy więc oskarżyciel w sprawie nieletniego Stefana, opisując jego dolenda fata[5], według procedury złożył z siedmioma świadkami przysięgę, iż rzeczeni Żydzi śmierci i krwi wylania dzieciątka są przyczyną, sąd skazał ich na śmierć okrutną.

Siedmiu motorów tej zbrodni i hersztów tego pogańskiego okrucieństwa miał mistrz z rynku od pręgierza z miasta Żytomierza z okręconymi konopiami i oblanymi smołą obiema rękami, zapaliwszy, prowadzić przez miasto pod szubienice. Tam z każdego po trzy pasy drzeć, potem ćwiartować, głowy na pal powbijać, ćwierci porozwieszać. Sześciu skazano na ćwiartowanie, jednego zaś – jako że do wiary katolickiej świętej z żoną i dziećmi w ostatniej chwili przystąpił, skazano na lżejszą karę, aby był tylko ścięty. Pozostałych uniewinniono. Sukcesorowie skazanych na śmierć mieli zapłacić ojcu ofiary 1000 złotych polskich pod karą banicji wiecznej.

Spośród pierwszych siedmiu – jednemu udało się zbiec, drugi zaś chrzest przyjął i wraz ze skazanym na ścięcie został przeze mnie od śmierci wyproszony.

Na reszcie wyrok został sprawiedliwie wykonany. Trzech winnych w złości swej zatwardziałych poćwiartowano, trzem zaś, którzy się ochrzcili, karę zamieniono na ścięcie i ich ciała sam z licznym klerem odprowadziłem na cmentarz katolicki.

Na drugi dzień odprawiłem ceremonię chrztu świętego trzynastu Żydów i Żydówek, dla zamęczonego zaś dziecięcia kazałem przygotować epitupticum, a święte ciało niewiniątka i męczennika z całą solennością kazałem pogrzebać w katedralnych grobach.

Ista scienda saris, strasznych, acz ze wszech miar koniecznych dla ukarania sprawców tak haniebnego czynu. Ufam, że Jego Ekscelencja w tych wyjaśnieniach znajdzie wszystko, co pragnął wiedzieć, i uśmierzy to Jego wyrażony w liście niepokój, żeśmy coś tutaj przeciw Kościołowi, Matce Naszej Świętej uczynili.


Zelik

Ten, który uciekł, po prostu zeskoczył z wozu, którym ich, skrępowanych, wieziono do aresztu na tortury. Okazało się to nietrudne, bo związano ich byle jak. Los czternaściorga więźniów, w tym dwóch kobiet, był właściwie przesądzony, uważano ich za prawie martwych i nikomu nie przyszło do głowy, że mogliby próbować zbiec. Wóz konwojowany przez oddział konnych tuż przed Żytomierzem wjechał na milę w las. Tam właśnie uciekł Zelik. Wysupłał jakoś dłonie z postronka, wyczekał na właściwy moment, a gdy znaleźli się najbliżej zarośli, jednym susem zeskoczył z wozu i zniknął w lesie. Wszyscy pozostali więźniowie siedzieli cicho ze spuszczonymi głowami, jakby celebrując własną bliską śmierć, strażnicy zaś nie od razu zorientowali się, co zaszło.

Ojciec Zelika, ten sam, który pożyczał pieniądze Sołtykowi, zamknął oczy i zaczął się modlić. Zelik, kiedy jego stopa dotykała już poszycia lasu, obejrzał się za siebie i dobrze zapamiętał ten widok: zgarbiony starzec, stare małżeństwo siedzące blisko siebie, ich ramiona dotykają się, młoda dziewczyna, dwóch sąsiadów ojca z białymi brodami kontrastującymi z czernią płaszczy, biało-czarna plama tałesu. Tylko ojciec patrzy na niego spokojnie, jakby to wszystko wiedział od początku.

Teraz Zelik wędruje. Czyni to tylko w nocy. Za dnia śpi; kładzie się o świcie, kiedy ptaki robią największy hałas, i wstaje o zmierzchu. Idzie, idzie – nigdy drogą, ale zawsze obok, zaroślami, próbując omijać odkryte połacie. A jeśli już musi przejść przez otwartą przestrzeń, stara się, żeby rosło na niej choć zboże, bo jeszcze nie wszystko zebrano z pól. W czasie tej wędrówki prawie nie je – niekiedy tylko jabłka, gorzkie ulęgałki – ale też nie czuje głodu. Wciąż drży, tyleż ze strachu, co z oburzenia i gniewu, ręce mu drżą i nogi i ściska go w brzuchu, we wnętrznościach, dlatego czasem wymiotuje żółcią, spluwając potem długo ze wstrętem. Zdarzyło się kilka nocy bardzo jasnych z powodu pełnego, zadowolonego z siebie Księżyca. Widział wtedy z daleka stado wilków, słyszał ich wycie. Przyglądały mu się stada saren – zdziwione, spokojnie sunęły za nim wzrokiem. Dostrzegł go też jakiś wędrowny dziad ślepy na jedno oko, brudny i kudłaty; ten przeraził się go nie na żarty, przeżegnał się tylko i szybko czmychnął w krzaki. Z daleka Zelik obserwował małą grupkę zbiegłych chłopów, którzy we czterech przeprawiali się przez rzekę, do Turcji – na jego oczach nadjechali konni, złapali ich i powiązali sznurami jak bydło.

Kolejnej nocy zaczyna padać deszcz i chmury przesłaniają Księżyc. Zelikowi udaje się wówczas przejść rzekę. Cały następny dzień próbuje wysuszyć ubranie. Zziębnięty, słaby, myśli bez przerwy o tym samym. Jak to się stało, że pan, któremu prowadził rachunki związane z wyrębem lasu – ludzki pan, jak uważał – okazał się zły? Dlaczego zeznawał nieprawdę przed sądem? Jak to możliwe, że kłamał pod przysięgą, i to nie w sprawie pieniędzy czy interesu, ale tu, gdzie szło o ludzkie życie? Zelik nie potrafi tego pojąć; cały czas powracają mu również przed oczy te same obrazy: aresztowany, wywleczony z domu wraz z innymi, z jego starym, zupełnie głuchym ojcem, który nie rozumiał, co się dzieje. A potem potworny ból, który ma władzę nad ciałem i rządzi rozumem; ból, który jest królem tego świata. I jeszcze wóz drabiniasty, wożący ich z aresztu na tortury, przez miasteczko, gdzie ludzie pluli na nich, otępiałych i poranionych.

Mniej więcej po miesiącu Zelik dociera do Jassów, gdzie odnajduje znajomych matki. Przyjmują go, wiedząc już, co się stało; tam przez jakiś czas dochodzi do siebie. Ma kłopoty ze spaniem, boi się zamknąć oczy; we śnie, kiedy już weń wpadnie – jakby się pośliznął na gliniastym brzegu bajora i runął do wody – widzi ciało swojego ojca, ukryte gdzieś w mule, niepochowane, straszne. Nocami dręczy go lęk, że śmierć czyha na niego w ciemności i może go znowu capnąć – tam, w mroku, są jej rewiry, koszary jej wojsk. Skoro uciekł jej tak banalnie, skoro ani się obejrzała, jak zniknął z gromady tych, co już do niej należeli, będzie miała na niego zakusy już zawsze.

Dlatego Zelika nie da się już zatrzymać. Rusza na południe, piechotą, jak pątnik. Puka po drodze do żydowskich domostw, gdzie zatrzymuje się na nocleg. Opowiada przy kolacji swoją historię i ludzie przekazują go sobie z domu do domu, z miasta do miasta, jak kruchy delikatny towar. Wkrótce wieść leci przed nim – znają jego opowieść i wiedzą, gdzie idzie, więc otaczają go swego rodzaju czcią. Każdy pomaga mu, jak umie. Odpoczywa w szabat. Jeden dzień w tygodniu pisze listy – do rodziny, do gmin żydowskich, do rabinów, do Sejmu Czterech Ziem. Do Żydów i chrześcijan. Do polskiego króla. Do papieża. Zdziera wiele par butów i wypisuje z kwartę atramentu, zanim udaje mu się dotrzeć do Rzymu. I jakimś cudem, jakby czuwały nad nim potężne siły, już następnego dnia staje twarzą w twarz z papieżem.


3

(łac.) lud oświecony i obyczajny (…) mędrzec

4

(łac.) nazajutrz

5

(łac.) niefortunny los (…) Dość tych wiadomości

Księgi Jakubowe

Подняться наверх