Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 6
I. KSIĘGA MGŁY
Rozdział 1
Оглавление1752, Rohatyn
Jest koniec października, wcześnie rano. Ksiądz dziekan stoi na ganku plebanii i czeka na powóz. Przywykł wstawać o świcie, ale tym razem czuje się na wpół przytomny i właściwie nie wie, jak się tu znalazł – sam w obliczu morza mgły. Nie pamięta ani jak wstał, ani jak się ubrał, ani czy już jadł. Patrzy ze zdziwieniem na swoje solidne buty, które wystają spod sutanny, i na nieco obszarpane poły wypłowiałego wełnianego płaszcza, i na rękawiczki, które trzyma w dłoni. Wsuwa lewą; w środku wydaje się ciepła i doskonale pasuje do ręki, jakby dłoń i rękawiczka znały się od lat. Oddycha z ulgą. Dotyka przewieszonej przez ramię torby, mechanicznie obmacuje prostokątne kanty, twarde, pogrubiałe jak blizny pod skórą, i powoli przypomina sobie, co jest w środku – ciężki, znajomy, przyjemny kształt. Coś dobrego, coś, co go tu przywiodło, jakieś słowa, jakieś znaki – wszystko to ma głęboki związek z jego życiem. O tak, wie już, co tam jest, i ta świadomość powoli zaczyna mu rozgrzewać ciało, a mgła staje się przez to jakby bardziej przezroczysta. Za nim ciemny otwór drzwi, jedno skrzydło zamknięte, prawdopodobnie musiały już nastać chłody, może nawet przymrozek zwarzył śliwki w sadzie. Nad drzwiami niewyraźny napis – widzi go, nie patrząc, bo przecież wie, co tam napisano, sam to przecież zlecił; dwóch rzemieślników z Podhajec wyrzynało litery w drewnie przez cały tydzień, kazał je bowiem wykonać ozdobnie:
DZIŚ CO BYŁO, JUTRO PO NIM.
CO UCIEKŁO, NIE DOGOИIM
W słowie „dogonim”, co go bardzo denerwuje, litera „N” jest napisana odwrotnie, jak jej lustrzane odbicie.
Poirytowany tym po raz nie wiadomo który, ksiądz kręci gwałtownie głową – i to budzi go ostatecznie. Owa odwrócona litera to „И”… Co za niedbałość! Trzeba im ciągle patrzeć na ręce, pilnować ich na każdym kroku. A że owi rzemieślnicy to Żydzi, wobec tego napis zrobili jakiś taki żydowski, litery są zbyt kręcone, chwiejne. I jeszcze się jeden z nich wykłócał, że takie „N” też może być, jest nawet ładniejsze, bo poprzeczka idzie z dołu do góry i z lewej do prawej, po chrześcijańsku, a odwrotnie to byłoby właśnie po żydowsku. Drobna irytacja przywraca mu zmysły i teraz ksiądz Benedykt Chmielowski, dziekan rohatyński, widzi, skąd miał to poczucie, że jeszcze śpi – stoi w mgle, która ma kolor jego pościeli, szarawy; złamana biel, którą już dopadł brud, ogromne zasoby szarości, które są podszewką świata. Mgła jest nieruchoma, szczelnie wypełnia całe podwórko, majaczą za nią znajome kształty wielkiej gruszy, murku, a dalej – wiklinowego wozu. To zwykły obłok niebieski, który upadł na ziemię i przywarł do niej brzuchem. Czytał o tym wczoraj u Comeniusa.
Teraz słyszy znajome skrzypienie i turkot, nieuchronnie wprowadzające go w czasie każdej podróży w stan twórczej medytacji. Dopiero za dźwiękiem wyłaniają się z mgły Roszko, który prowadzi konia za uzdę, i kolaska księdza dziekana. Na jej widok ksiądz czuje przypływ energii, uderza rękawiczką o dłoń i gramoli się na siedzenie. Roszko, jak zwykle milczący, poprawia uprząż i rzuca księdzu długie spojrzenie. Mgła poszarza jego twarz i sprawia, że wydaje się księdzu starszy niż kiedykolwiek, jakby postarzał się w ciągu nocy, a przecież to młody chłopak.
W końcu ruszają, ale jest tak, jakby stali w miejscu, o ruchu zaświadcza tylko kołysanie pojazdu i uspokajające skrzypienie. Tyle razy jeździli tą drogą, przez tak wiele lat, że nie trzeba już oglądać widoków i żadne punkty orientacyjne nie będą potrzebne. Ksiądz wie, że teraz wyjechali na drogę, która idzie skrajem lasu, i tak będą się posuwać aż do krzyżówki, gdzie wznosi się kapliczka, postawiona zresztą przez księdza przed laty, gdy objął probostwo w Firlejowie. Długo zastanawiał się nad tym, kogo by w tej kapliczce umieścić, i do głowy przychodził mu święty Benedykt, jego patron, albo Onufriusz, eremita, którego na pustyni cudownie karmiła daktylami palma, a aniołowie każdego ósmego dnia przynosili mu z nieba Ciało Chrystusa. Bo też i Firlejów miał być dla księdza taką pustynią, kiedy tu zjechał po latach edukowania syna Jego Wysokości pana Jabłonowskiego, Dymitra. Po przemyśleniu jednak sprawy ksiądz uznał, że kapliczka nie ma być zbudowana dla niego i zaspokojenia jego własnej próżności, lecz prostemu ludowi, żeby na skrzyżowaniu dróg miał gdzie spocząć i skąd zanieść swe myśli do nieba. Stanęła więc na murowanym pobielonym cokole Matka Boska Królowa Świata z koroną na głowie. Pod jej małym spiczastym pantofelkiem wił się wąż.
Lecz dziś i ona niknie we mgle, i kapliczka, i krzyżówka. Widać tylko czubki drzew, znak, że mgła zaczyna opadać.
– Patrzcież, dobrodzieju, Kaśka nie chce iść – mówi ponuro Roszko, gdy kolaska się zatrzymuje. Roszko schodzi z kozła i żegna się kilka razy zamaszyście.
Potem nachyla się i zagląda w mgłę, jakby patrzył do wody. Spod jego odświętnego czerwonego, acz trochę już wypłowiałego kubraka wychodzi koszula.
– Nie wiem, gdzie jechać – mówi.
– Jak to nie wiesz? Przecież już jesteśmy na rohatyńskim gościńcu – mówi zdziwiony ksiądz.
A jednak! Wysiada z kolaski i podąża za sługą, obchodzą bezradnie powóz, wytężając oczy w biel. Wydaje im się, że coś widzą, ale oczy, które nie mogą zaczepić się na niczym, zaczynają stroić sobie żarty. Że też im się coś podobnego przydarzyło! Przecież to tak, jakby zgubić się we własnej kieszeni.
– Cicho! – mówi nagle ksiądz i podnosi palec do góry, nadsłuchując. I rzeczywiście, gdzieś z lewej strony, z kłębów mgły, dochodzi słaby szum wody.
– Jedźmy za tym szumem. To woda płynie – decyduje ksiądz.
Będą wlec się teraz powolutku wzdłuż rzeki zwanej Gniłą Lipą. Woda ich poprowadzi.
Wkrótce ksiądz rozluźnia się w kolasce, wyciąga przed siebie nogi i pozwala oczom wędrować po morzu mgły. Natychmiast popada w podróżne zamyślenie, bo człowiekowi najlepiej myśli się w ruchu. Wolno, z ociąganiem ożywa mechanizm jego umysłu, zaskakują tryby i przekładki, wprawiając w ruch koła napędowe, zupełnie jak w zegarze, który stoi u niego na plebanii w sieni, zakupiony we Lwowie; słono za niego zapłacił. Za chwilę odezwie się bim-bom. Czy aby świat nie wziął się z takiej mgły, zaczyna się zastanawiać. Przecież historyk żydowski Józef Flawiusz utrzymuje, że świat został stworzony jesienią, podczas aequinoctium jesiennego. Można tak sądzić, bo przecież w raju były owoce; skoro jabłko wisiało na drzewie, musiała to być jesień… Jest w tym jakaś racja. Ale zaraz przychodzi mu do głowy myśl inna: Cóż to za argument? Czyż wszechmocny Bóg takich marnych fruktów nie mógłby stworzyć ekstra, w jakiejkolwiek porze roku?
Gdy dojeżdżają do głównej drogi prowadzącej do Rohatyna, włączają się w strumień pieszych, konnych i wozów wszelakiego rodzaju, które wyłaniają się z mgły, niby figurki z chleba lepione na Boże Narodzenie. Jest środa, targ w Rohatynie, jadą chłopskie wozy obładowane workami z ziarnem, klatkami z drobiem, wszelakimi płodami rolnymi. Między nimi żwawym krokiem maszerują handlarze z każdym możliwym towarem – ich kramiki, sprytnie teraz złożone, dają się nieść na plecach niczym koromysła, a za chwilę staną się stołami pełnymi barwnych materiałów, drewnianych zabawek, jajek skupowanych po wsiach za jedną czwartą ceny… Chłopi prowadzą też kozy i krowy na sprzedaż – zwierzęta, przerażone zgiełkiem, zapierają się w kałużach. Mija ich rozpędzona fura przykryta dziurawą plandeką, pełna hałaśliwych Żydów, którzy ściągają na jarmark do Rohatyna z całej okolicy, a za nimi przedziera się bogata kareta, której we mgle i tłoku na drodze trudno zachować dostojeństwo – jasne lakierowane drzwiczki są czarne od błota, a mina stangreta w niebieskiej pelerynie wydaje się nietęga, nie spodziewał się widać takiego zamieszania i teraz rozpaczliwie szuka wzrokiem okazji, żeby zjechać z tej diabelskiej drogi.
Roszko jest zawzięty i nie da się zepchnąć na pole, trzyma się prawej strony i jadąc jednym kołem po trawie, drugim po drodze, posuwa się sprawnie do przodu. Jego smutna pociągła twarz dostaje rumieńców i spływa na nią jakiś potępieńczy grymas. Ksiądz rzuca na niego okiem i przypomina mu się rycina, którą oglądał nie dalej jak wczoraj – widnieli na niej piekielnicy i mieli takie same grymasy na twarzy jak teraz Roszko.
– Przepuścić jegomościa księdza dobrodzieja. Nu, poszli! Na bok, ludyny! – krzyczy Roszko.
Wyrastają przed nimi pierwsze zabudowania, nagle, bez ostrzeżenia. Widać mgła zmienia poczucie odległości, bo zaskoczona tym wydaje się sama Kaśka. Nagle skacze, szarpiąc dyszlem, i gdyby nie stanowcza reakcja Roszka i jego bat, wywróciłaby kolaskę. Może Kaśkę wystraszyły iskry, które sypią się z paleniska, albo niepokój koni czekających na swoją kolej do podkuwania…
Dalej znajduje się karczma, marna i biedna, podobna do wiejskiej chałupy. Jak szubienica sterczy nad nią żuraw od studni, przebija się w górę przez mgłę, a jego koniec znika gdzieś wysoko. Ksiądz widzi, że zatrzymała się tu zakurzona kareta, zmęczony stangret opuścił głowę prawie do kolan i nie zeskakuje z kozła, nikt też nie wychodzi ze środka. A już stoi przed nią wysoki, chudy Żyd, a obok małe dziewczynki o potarganych włosach. Tyle tylko widzi ksiądz dziekan, bo mgła pochłania każdy mijany widok; przepada on gdzieś, wsiąka jak roztopiony płatek śniegu.
Oto i Rohatyn.
Zaczyna się od lepianek, domków z gliny krytych słomianymi strzechami, które wydają się przyciskać budynki do ziemi; im bliżej rynku jednak, tym domki coraz bardziej smukleją, strzechy stają się delikatniejsze, a w końcu przechodzą w drewniany gont kamieniczek z gliniastej niewypalonej cegły. Są tu też fara, klasztor Dominikanów, kościół Świętej Barbary przy rynku, a dalej dwie synagogi i pięć cerkwi. Wokół rynku tkwią jak grzyby małe domy, a w każdym jakiś interes. Krawiec, powroźnik, kuśnierz, wszyscy Żydzi, a obok piekarz o nazwisku Bochenek, co zawsze cieszy księdza dziekana, bo ukazuje jakiś ukryty porządek, który mógłby być bardziej widoczny i konsekwentny, a wtedy ludzie żyliby cnotliwiej. Obok zakład miecznika zwanego Lubą; fasada wyróżnia się zasobnością, ściany świeżo pomalowane na niebiesko, a nad wejściem wisi wielki zardzewiały miecz – widocznie dobry rzemieślnik z tego Luby i pełne są kieszenie jego klientów. Dalej siodlarz, który wystawił przed drzwi drewniany kozioł, na nim zaś piękne siodło, strzemiona chyba srebrzone, bo tak lśnią.
Wszędzie czuć mdły zapach słodu, przenika każdy towar wystawiony do sprzedaży. Można się nim najeść jak chlebem. Na przedmieściach Rohatyna, w Babińcach, jest kilka małych browarów, to stamtąd roznosi się na całą okolicę ten sycący zapach. Wiele kramików sprzedaje tu piwo, a lepsze sklepy mają na składzie i gorzałkę, i miód pitny, głównie trójniak. Skład żydowskiego kupca Wakszula oferuje wino, prawdziwego węgrzyna i prawdziwe reńskie, i takie trochę kwaskowate, które przywożą tu aż z Wołoszczyzny.
Ksiądz posuwa się wzdłuż straganów skonstruowanych z wszelkiej możliwej materii – desek, kawałków grubo tkanego płótna, koszy wiklinowych, a nawet liści. Jakaś dobra kobieta w białej chustce na głowie sprzedaje dynie z wózka i ich jaskrawy pomarańczowy kolor przyciąga dzieci. Obok inna zachwala gomółki sera ułożone na liściach chrzanu. Dalej stoi wiele innych kramarek, które trudnią się handlem, bo owdowiały albo mają mężów opojów: olejarki, solarki, płótniarki. Wyroby tej pasztetniczki ksiądz zwykle kupuje i teraz śle handlarce miły uśmiech. Za nią są dwa stragany ozdobione zieloną gałęzią, co znaczy, że sprzedaje się tam świeże warzone piwo. A tu bogaty kram ormiańskich kupców – piękne, lekkie materie, noże w zdobionych pochwach, i zaraz – wizina, czyli suszone ryby, których mdły zapach przenika wełniane tureckie makaty. Dalej z pudła zawieszonego na chudych ramionach człowiek w zakurzonym chałacie sprzedaje jajka zapakowane tuzinami w koszyki uplecione z trawy. Drugi oferuje jaja na kopy, w dużych koszach, po konkurencyjnej, prawie hurtowej cenie. Bajgle obwieszają cały kram piekarza – jeden upadł komuś w błoto i teraz zjada go z apetytem mały pies.
Handlują tu czym się da. Także kwiecistymi materiałami, chustkami i szalami prosto z bazaru w Stambule, bucikami dla dzieci, owocami, orzechami. Mężczyzna pod płotem ma pług i gwoździe w różnych wielkościach, od takich jak szpilka aż po wielkie, do budowy domu. Obok dorodna kobieta w nakrochmalonym czepcu na głowie rozłożyła kołatki dla nocnych stróżów: małe – takie, co to ich dźwięk przypomina raczej nocne granie świerszczy niż nawoływanie do snu, i duże – te, przeciwnie, obudziłyby umarłego.
Ile to razy zakazywano Żydom handlowania rzeczami związanymi z Kościołem. Grzmieli w tej sprawie i księża, i rabini, ale nic to nie dało. Są tu więc piękne modlitewniki, ze wstążeczką między stronami, z wytłoczonymi na okładce cudnie srebrzonymi literami, które gdy po nich przesunąć opuszką palca, wydają się ciepłe i żywe. Czysty, prawie elegancki mężczyzna w futrzanej czapie trzyma je jak jakieś relikwie – poowijane w cienki papier, kremową bibułkę, żeby ten brudny, mglisty dzień nie splamił ich niewinnych, chrześcijańskich, pachnących farbą drukarską stron. Ma także woskowe świece, a nawet obrazki świętych z aureolami.
Ksiądz podchodzi do jednego z wędrownych sprzedawców książek, mając nadzieję, że znajdzie coś po łacinie. Wszystkie są jednak żydowskie, bo obok nich leżą rzeczy, których przeznaczenia ksiądz nie zna.
Im dalej zapuści się wzrok w boczne uliczki, tym większa nędza wychodzi na wierzch, jak brudny palec z podartego buta; bieda zgrzebna, cicha, przygięta do ziemi. To już nie sklepy, nie kramy, ale budy jak dla psów, sklecone z cienkich desek uzbieranych gdzieś po śmietniskach. W jednej z nich szewc naprawia buty wiele razy już szyte, zelowane i łatane. W innej, całej obwieszonej żelaznymi garnkami, zasiadł druciarz. Twarz ma chudą i zapadłą, czapka przykrywa czoło pełne jakichś brązowych wybroczyn. Bałby się ksiądz dziekan naprawiać u niego garnki, żeby z dotykiem palców tego nieszczęśnika jaka straszna choroba nie przeszła na innych. Obok stary człowiek ostrzy noże oraz wszelkiego rodzaju sierpy i kosy. Jego warsztat składa się z kamiennego koła uwiązanego u szyi. Gdy dostanie rzecz do ostrzenia, ustawia na ziemi prymitywny drewniany stelaż – kilka skórzanych rzemieni czyni z tego prostą machinę, której koło wprawiane w ruch ręką liże metalowe ostrza. Czasem z tej machiny poleci kilka najprawdziwszych iskier, wpadając w błoto, z czego szczególnie cieszą się brudne, zaświerzbione dzieci. Na fachu swoim zarobi grosze. Może się z pomocą tego koła utopić w rzece, taka jeszcze jest korzyść z tego zawodu.
Kobiety w łachmanach zbierają na ulicy wióry i łajno na opał. Trudno po tych łachach rozróżnić, czy to bieda żydowska, czy cerkiewna, czy katolicka. Tak, bieda nie ma ani wiary, ani narodowości.
Si est, ubi est? – pyta sam siebie ksiądz, myśląc o raju. Na pewno nie tutaj w Rohatynie, ani – jak mu się zdaje – nigdzie na podolskiej ziemi. A jeśliby kto pomyślał, że w dużych miastach jest lepiej, to grubo się pomyli. Wprawdzie ksiądz do Warszawy czy Krakowa nigdy w życiu nie dotarł, ale wie to i owo z opowieści bernardyna Pikulskiego, bardziej bywałego niż on, albo z tego, co zasłyszy gdzieś po dworach.
Raj, czyli ogród rozkoszy, w piękne i nieznane miejsce jest przeniesiony przez Boga. I jak napisane jest w Arca Noe, raj jest gdzieś w kraju Ormian, wysoko w górach, a znowu Brunus twierdzi, że sub polo antarctico, pod biegunem południowym. Znakiem bliskości raju są cztery rzeki: Gebon, Philon, Euphrates i Tygris. I są tacy autorzy, co na ziemi rajowi nie mogąc znaleźć miejsca, lokują go w powietrzu, nad górami z piętnaście łokci. Ale to się akurat księdzu wydaje dość niemądre. Bo jak to? Czy żyjący na ziemi pod rajem widzieliby go od spodu? Czy oglądaliby pięty świętych?
Z drugiej wszakże strony nie można zgodzić się z tymi, co próbują rozgłaszać nieprawdziwe sądy, że tekst święty o raju ma mieć tylko mistyczne znaczenie, to znaczy ma być brany w sensie duchowym albo alegorycznym. Ksiądz – nie tylko dlatego, że jest księdzem, ale z własnego głębokiego przekonania – uważa, że Pismo Święte brać trzeba dosłownie.
Wie o raju prawie wszystko, bo nie dalej jak w zeszłym tygodniu kończył rozdział swej książki wielce ambitnej, rozdział skompilowany ze wszystkich ksiąg, jakie ma w Firlejowie, a ma ich sto trzydzieści. Po niektóre jeździł i do Lwowa, a nawet do Lublina.
Oto jest dom narożny, skromny – tu idzie. Tak mu poradził ksiądz Pikulski. Dwuskrzydłowe niskie drzwi są szeroko otwarte; bije stamtąd zapach korzenny, niespotykany wśród tego smrodu końskich gówien i jesiennej wilgoci, i jeszcze inna drażniąca woń, znana już księdzu dziekanowi – kaffy. Ksiądz kaffy nie pija, ale musi w końcu wejść z nią w bliższą znajomość.
Ksiądz ogląda się za siebie, szukając wzrokiem Roszka; widzi go, jak przerzuca kożuchy z ponurą uwagą, a dalej – cały targ zajęty sam sobą. Nikt nie patrzy na księdza, wszyscy pochłonięci frymarkiem. Hałas i zgiełk.
Nad wejściem do budynku widnieje dość nieudolnie wykonany szyld:
SZOR SKŁAD TOWARÓW
Potem idą litery hebrajskie. Przy drzwiach wisi metalowa plakietka, a obok jakieś znaki, i ksiądz przypomina sobie, że Athanasius Kircher powiada w swej księdze, iż Żydzi, kiedy żona zlegnie i boją się czarownicy, piszą na ścianach słowa: „Adam, Hawa. Huc – Lilit”, co ma znaczyć: „Adamie z Ewą, przybądźcie tu, a ty, Lilit, to jest czarownico, uciekaj”. To musi być to. Zapewne i tu niedawno urodziło się dziecko.
Ksiądz przestępuje wysoki próg i cały zanurza się w ciepły korzenny zapach. Chwilę trwa, nim oczy przyzwyczają się do mroku, bo światło wpuszcza tutaj tylko małe okienko, zastawione na dodatek donicami.
Za ladą stoi wyrostek, któremu dopiero co sypnął się wąs, ma pełne usta, które najpierw lekko drżą na widok księdza, a potem próbują ułożyć się w jakieś słowo. Jest zupełnie zaskoczony.
– Jak masz na imię, chłopcze? – pyta ksiądz śmiało, żeby pokazać, jak pewnie się czuje w tym ciemnym, niskim sklepiku i zachęcić wyrostka do rozmowy, ale tamten nie odpowiada. – Quod tibi nomen est? – powtarza więc oficjalnie, ale łacina, która miałaby służyć porozumieniu, brzmi nagle zbyt uroczyście, jakby ksiądz przyszedł tu odprawiać egzorcyzmy, niczym Chrystus w Ewangelii świętego Łukasza, który tym samym pytaniem traktuje opętanego. Ale chłopak tylko jeszcze szerzej otwiera oczy i powtarza „bh, bh”, a potem nagle czmycha za regały, potrącając warkocz czosnku wiszący na gwoździu.
Ksiądz zachował się niemądrze; nie powinien oczekiwać, że będą tu mówić po łacinie. Ogląda się krytycznie – spod płaszcza wystają czarne włosiane guziki sutanny. Tego zapewne wystraszył się chłopak, myśli ksiądz – sutanny. Uśmiecha się pod nosem i przypomina mu się biblijny Jeremiasz, który też omal nie stracił głowy i wyjąkał: Aaa, Domine Deus ecce nescio loqui! – Panie Boże, oto nie umiem mówić.
Odtąd ksiądz nazywa chłopca w myślach Jeremiaszem. Nie wie, co zrobić, gdy ten zniknął tak nagle. Rozgląda się więc po sklepie, zapinając guziki płaszcza. To ksiądz Pikulski namówił go, by tutaj przyjść; posłuchał, ale teraz nie wydaje mu się, żeby to był dobry pomysł.
Nikt nie wchodzi z zewnątrz, za co ksiądz w myślach dziękuje Bogu. Nie byłby to zwyczajny widok – ksiądz katolicki, dziekan rohatyński w sklepie u Żyda, czekający na obsłużenie niczym mieszczka. Radził mu ksiądz Pikulski iść do rabbiego Dubsa we Lwowie, sam tam bywał i wiele się od niego dowiedział. I ksiądz tam poszedł, lecz stary Dubs miał już chyba dość katolickich księży, którzy go wypytują o książki. Był nieprzyjemnie zaskoczony prośbą i tego, co księdza Benedykta interesowało najbardziej, nie miał albo udawał, że nie ma. Zrobił grzeczną minę i pokręcił głową, cmokając. A gdy ksiądz zapytał, kto mógłby mu pomóc, Dubs zamachał rękami i odwróciwszy głowę do tyłu, jakby kto za nim stał, dał do zrozumienia, że nie wie, a gdyby wiedział, to i tak nie powie. Potem ksiądz Pikulski wyjaśnił księdzu dziekanowi, że to chodzi o żydowskie herezje, a choć oni się sami chwalą, że u nich herezji nie ma, to zdaje się dla tej jednej robią jakiś wyjątek i szczerze jej nienawidzą, bez owijania w bawełnę.
W końcu poradził mu Pikulski, żeby poszedł do Szora. Duży dom ze sklepem przy rynku. Spojrzał jednak przy tym na księdza jakoś krzywo, z ironią albo się tak księdzu wydawało. Może trzeba było załatwiać te żydowskie książki przez Pikulskiego? Choć go ksiądz dziekan nie bardzo lubi. Nie musiałby się teraz tutaj wstydzić i pocić. Ale wiele jest w księdzu przekory, więc poszedł sam. I było jeszcze coś niezbyt rozumnego – mała gierka słowna wdała się w całą sprawę; kto uwierzy, że takie rzeczy mają wpływ na świat. Ksiądz pracował pilnie nad pewnym ustępem Kirchera, gdzie wspomniano o wielkim wole Szoroborze. I być może podobieństwo słów ściągnęło go tutaj – Szor i Szorobor. Dziwne są wyroki Pana.
Lecz gdzież te słynne księgi, gdzie ta postać budząca lękliwy szacunek? Sklep wygląda jak zwykły kram, a przecież właściciel ponoć jest potomkiem słynnego rabina, mędrca wielce szanowanego Zalmana Naftalego Szora. A tu czosnek, zioła, garnce z przyprawami, słoje i słoiczki, a w nich wszelkiej maści przyprawy – tłuczone, mielone albo jeszcze w swoim naturalnym kształcie, jak te laski wanilii albo gwoździki goździków, kulki gałki muszkatołowej. Na półkach na sianie ułożono też bele materiału – to chyba jedwab i atłas, bardzo jaskrawe, przyciągają oko. Ksiądz myśli, czy nie potrzebowałby czasem czego, ale już jego uwagę zwraca nieudolny napis na pokaźnym słoju ciemnozielonym: „Herba the”. Już wie, o co poprosi, kiedy w końcu ktoś do niego wyjdzie – o trochę tego ziela, które wprawia go w lepszy nastrój, co u księdza dziekana znaczy, że może bez zmęczenia pracować. A jeszcze poprawia trawienie. I kupiłby trochę goździków, żeby doprawić nimi wieczorne grzane wino. Ostatnie noce były tak zimne, że zmarznięte nogi nie pozwalały mu się skupić na pisaniu. Szuka wzrokiem jakiejś ławy, a wtedy wszystko dzieje się w tym samym momencie: zza regałów wyłania się dobrze zbudowany, brodaty mężczyzna w długiej wełnianej sukni, spod której wystają tureckie buty o spiczastych noskach. Na ramiona ma zarzucony cienki ciemnoniebieski płaszcz. Mruży oczy, jakby wyszedł ze studni. Zza jego pleców wygląda ciekawie ów Jeremiasz, który spłoszył się wcześniej, i jeszcze jakieś dwie twarze, podobne bardzo do oblicza Jeremiasza, ciekawskie i rumiane. A z drugiej strony, w drzwiach od rynku przystanął właśnie zdyszany drobny chłopiec, czy też młody mężczyzna, bo zarost sypnął mu się obficie jasną kozią bródką. Opiera się o framugę i dyszy, widać biegł tutaj najszybciej, jak mógł. Świdruje księdza dziekana bezczelnie oczami i uśmiecha się szelmowsko, ukazując zdrowe, szeroko rozstawione zęby. Ksiądz nie jest pewny, czy czasem nie jest to uśmiech szyderczy. Woli dostojną postać w płaszczu i to do niej zwraca się nadzwyczaj grzecznie:
– Niech mi waszmość wybaczy to najście…
Tamten patrzy na niego w napięciu, lecz już po chwili wyraz jego twarzy powoli się zmienia. Pojawia się na niej coś w rodzaju uśmiechu. Ksiądz dziekan nagle pojmuje, że tamten nie rozumie, więc zaczyna teraz inaczej, po łacinie, radośnie pewny, że znalazł swój swego.
Żyd powoli przenosi wzrok na chłopca w drzwiach, tego zdyszanego, a tamten śmiało wchodzi do środka, obciąga kurtkę z ciemnego sukna.
– Ja będę tłumaczył – oznajmia niespodziewanie niskim głosem z miękkim rusińskim zaśpiewem i wskazując paluchem księdza dziekana, mówi z przejęciem, że to jest prawdziwy, najprawdziwszy ksiądz.
Nie przyszło do głowy księdzu, że potrzebny będzie tłumacz, jakoś o tym nie pomyślał. Jest speszony i nie wie, jak z tego wybrnąć, bo cała sprawa, w zamierzeniu delikatna, nagle robi się publiczna i za chwilę ściągnie tu cały jarmark. Najchętniej wyszedłby stąd w chłodną mgłę o zapachu końskiego łajna. Zaczyna się czuć osaczony w tej niskiej izbie, w powietrzu gęstym od zapachu korzeni, na dodatek już ktoś z ulicy ciekawie zagląda, by sprawdzić, co też się tu dzieje.
– Miałbym słowo do szanownego Eliszy Szora, jeśli pozwoli – mówi. – Na osobności.
Żydzi są zaskoczeni. Wymieniają między sobą kilka zdań, Jeremiasz znika i dopiero po dłuższej chwili pełnej nieznośnego milczenia wraca. Widocznie ksiądz dostał pozwolenie i teraz wiodą go za regały. Towarzyszą temu jakieś szepty, lekki tupot dziecięcych stóp, tłumione chichoty – jakby za cienkimi ścianami były tłumy innych ludzi, którzy przez szpary w drewnianych ściankach ciekawie patrzą teraz na księdza dziekana rohatyńskiego, wędrującego po zakamarkach żydowskiego domu. I okazuje się też, że sklepik przy rynku jest zaledwie przyczółkiem dużo bardziej rozbudowanej struktury, niejako ula pszczelego: pokoi, korytarzyków i schodków. Cały dom jest większy i zbudowany wokół wewnętrznego podwórka, które tylko kątem oka widzi ksiądz przez małe okienko w izbie, gdzie się na chwilę zatrzymują.
– Ja jestem Hryćko – odzywa się, kiedy tak idą, chłopak z bródką. Ksiądz uświadamia sobie, że gdyby chciał się wycofać, to nawet nie wiedziałby, jak wyjść z tego pszczelego domu. Zaczyna się pocić z powodu tej myśli i wtedy otwierają się ze skrzypieniem jedne z drzwi i staje w nich szczupły mężczyzna w sile wieku, o jasnej, gładkiej, nieprzeniknionej twarzy, z siwą brodą, w sukni za kolana, na stopach ma wełniane skarpety i czarne pantofle.
– To jest właśnie rabbi Elisza Szor – szepcze Hryćko z przejęciem.
Pokój jest mały, niski i bardzo skromnie urządzony. Na środku znajduje się szeroki stół, leży na nim rozłożona książka, a obok w kilku stosach inne – wzrok księdza zachłannie sunie po ich grzbietach, usiłując odczytać tytuły. Ksiądz niewiele wie o Żydach w ogóle, a tych rohatyńskich zna tylko z widzenia.
Księdzu nagle wydaje się sympatyczne, że obaj są niedużego wzrostu. Wobec wysokich czuje się zawsze jakoś skonfundowany. Stają naprzeciwko siebie i przez chwilę ksiądz ma wrażenie, że tamten też kontentuje się tym podobieństwem. Żyd siada miękko, uśmiecha się i wskazuje ręką ławę dla księdza.
– Za pozwoleniem i w tych niezwykłych okolicznościach przychodzę tutaj do waszmości całkiem incognito, zasłyszawszy wiele o waszej wielkiej mądrości i erudycji…
Hryćko zatrzymuje się w połowie zdania i pyta księdza:
– In-co-gnito?
– A jakże, co znaczy, że suplikuję o dyskrecję.
– A cóż to? Su-pli-kuję? Dys-kre-cję?
Ksiądz milknie, nieprzyjemnie zaskoczony. Ale mu się tłumacz trafił, widzi, że tamten go nie rozumie. To jak mają ze sobą rozmawiać? Po chińsku? Będzie się starał mówić prosto:
– Proszę o zachowanie tajemnicy, bo nie ukrywam przecie, żem rohatyński dziekan, ksiądz katolicki. Ale przede wszystkim autor. – Słowo „autor” podkreśla podniesieniem palca. – I wolałbym tu dzisiaj rozmawiać nie jako duchowny, ale autor właśnie, który wytrwale pracuje nad pewnym opusculum…
– O-pu-scu-lum? – dopada go wątpiący głos Hryćka.
– …dziełkiem niewielkim.
– Aha. Niechże ksiądz wybaczy, ja w polskim nieuczony, tylko w takim zwykłym języku, jak ludzie mówią. Tyle znam, ilem zasłyszał wokół koni.
– Od koni? – dziwi się ksiądz niepomiernie, zły na kiepskiego tłumacza.
– No bo przy koniach robię. Handel.
Hryćko mówi, pomagając sobie rękami. Mężczyzna patrzy na niego ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami, a księdzu przychodzi do głowy, że może ma do czynienia z niewidomym.
– Kilkuset autorów już przeczytawszy od deszczki do deszczki – ciągnie ksiądz – tu i ówdzie to pożyczając, to skupując, czuję, że wiele ksiąg mi umknęło i dostępu do nich mieć zupełnie nie mogę.
Teraz przerywa i czeka, aż się tamten odezwie, ale Szor tylko kiwa głową z przymilnym uśmiechem, z którego nic nie wynika.
– A że słyszałem, iż waszmość masz tu wcale udaną bibliotekę, nie chcąc za nic w świecie inkomodować… – poprawia się zaraz niechętnie – …przeszkadzać czy trudzić, zebrałem się na odwagę, wbrew obyczajowi, lecz ku pożytkowi innych, by przyjść tutaj i…
Milknie, bo oto drzwi otwierają się gwałtownie i do tej niskiej salki bez nijakiej zapowiedzi wchodzi kobieta. W ślad za nią do środka zaglądają, szepcząc, twarze na pół widoczne w mroku. Kwili przez chwilę małe dziecko, a potem nagle cichnie, jakby wszystko miało skupić się na kobiecie: z odkrytą głową okoloną bujnymi lokami kroczy śmiało, ze wzrokiem utkwionym gdzieś przed siebie, nie patrząc w ogóle na mężczyzn; niesie na tacy dzban i suszone owoce. Ma na sobie szeroką suknię w kwiaty, a na niej haftowany fartuch. Stuka spiczastymi trzewikami. Jest drobna, ale zgrabna, jej figura przyciąga wzrok. Za nią drepcze mała dziewczynka i niesie dwie szklanki. Patrzy na księdza z takim przerażeniem, że niebacznie wchodzi na idącą przed sobą i przewraca się. Szklanki toczą się po podłodze, dobrze, że są z grubego szkła. Kobieta nie zwraca uwagi na dziecko, rzuca natomiast jedno spojrzenie na księdza, szybkie i bezczelne. Błyskają ciemne, mroczne oczy, duże i jakieś przepastne, a przeraźliwie białą skórę pokrywa w jednej chwili rumieniec. Ksiądz dziekan, który nie miewa kontaktów z młodymi kobietami, czuje się zaskoczony tym nagłym wtargnięciem; przełyka ślinę. Kobieta głośno stawia na stole dzbanek i talerz oraz podniesione z ziemi szklanki i znów patrząc przed siebie, wychodzi. Trzaskają drzwi. Hryćko, tłumacz, też wygląda na zmieszanego. Elisza Szor zrywa się tymczasem, podnosi dziecko, sadza sobie na kolanach, ale dziewczynka wyrywa się i znika za matką.
Ksiądz dałby głowę, że całe to wejście kobiety i dziecka było tylko po to, żeby mogli mu się przypatrzeć. Też coś! Ksiądz w żydowskim domu! Egzotyczny jak salamandra. A co z tego? Czy mnie nie leczy lekarz Żyd? I czy lekarstw mi nie uciera także Żyd? A sprawa ksiąg to też poniekąd sprawa higieny.
– Księgi – mówi ksiądz, wskazując palcem grzbiety leżących na stole foliantów i elzewirów. Na każdym z nich złotawą farbą wypisano dwa znaki, które ksiądz bierze za inicjały właściciela, umie rozpoznać hebrajskie litery:
ץײש
Sięga po swój bilet w tej podróży do ludu Izraela i kładzie ostrożnie przed Szorem przywiezioną księgę. Uśmiecha się tryumfalnie, bo to jest Turris Babel Athanasiusa Kirchera, dzieło wielkie zarówno pod względem treści, jak i formatu, i ksiądz wiele ryzykował, targając je tutaj. A gdyby upadła w to cuchnące rohatyńskie błoto? A gdyby wyrwał mu ją jaki rzezimieszek na targu? Bez niej ksiądz dziekan nie byłby tym, kim jest, ale raczej stałby się jakimś ograniczonym proboszczem, jezuickim nauczycielem na pańskim dworze, próżnym urzędnikiem Kościoła, upierścienionym i niechętnym światu.
Podsuwa książkę bliżej Szora, jakby prezentował mu swą żonę. Puka teraz delikatnie w drewniane okładki.
– Mam ich więcej. Ale Kircher jest najlepszy. – Otwiera na chybił trafił i patrzą na rysunek Ziemi, przedstawionej jako kula, z długim, smukłym stożkiem wieży Babel na niej.
– Kircher udowadnia, że wieża Babel, której opis mamy w Biblii, nie mogłaby być tak wysoka, jak to jest przedstawione. Wieża, która sięga aż do sfery Księżyca, zaburzyłaby cały porządek kosmosu. Jej podstawa, opierająca się na kuli ziemskiej, musiałaby być ogromna. Przesłoniłaby słońce, co miałoby katastrofalne skutki dla całego stworzenia. Ludzie musieliby zużyć całe zasoby drewna i gliny na Ziemi…
Ksiądz czuje się tak, jakby wygłaszał herezję, i właściwie nie wie, dlaczego to mówi milczącemu Żydowi. Chce, żeby tamten go wziął za przyjaciela, nie wroga. Ale czy to będzie możliwe? Może da się porozumieć, mimo że nie zna się swoich języków ani obyczajów, ani siebie nawzajem, ani swych rzeczy i przedmiotów, ani uśmiechów, gestów dłoni czyniących znaki, niczego; więc może da się porozumieć za pomocą książek? Czy to właśnie nie jest jedyna możliwa droga? Gdyby ludzie czytali te same książki, żyliby w tym samym świecie, tymczasem żyją w innych, jak ci Chińczycy, o których pisał Kircher. A są i tacy, całe mnóstwo, co nie czytają wcale, ci mają umysł uśpiony, myśli proste, zwierzęce, jak owi chłopi o pustych oczach. Gdyby on, ksiądz, był królem, nakazałby jeden dzień pańszczyzny na czytanie przeznaczyć, cały stan chłopski zagoniłby do ksiąg i od razu inaczej wyglądałaby Rzeczpospolita. Może to jest nawet kwestia alfabetu – że nie istnieje tylko jeden, lecz jest ich wiele, a każdy inaczej buduje myśli. Alfabety są niczym cegły – z jednych, wypalonych i gładkich, powstają katedry, z innych, gliniastych i szorstkich, zwykłe domy. I choć łaciński z pewnością najdoskonalszy, to przecież, zdaje się, Szor nie zna łaciny. Wskazuje mu więc palcem rycinę, a potem jeszcze jedną, i jeszcze, i widzi, że tamten pochyla się nad nimi z rosnącym zaciekawieniem, aż w końcu wyciąga skądś szkła zgrabnie oprawione w metalowy drut – ksiądz Chmielowski sam chciałby takie mieć, musi go spytać, gdzie je zamówić. Tłumacz również okazuje się zainteresowany, więc we trójkę pochylają się nad ryciną.
Ksiądz zerka na nich zadowolony, że ich obu złapał na haczyk, i widzi w ciemnej brodzie Żyda złote i kasztanowe włosy.
– Moglibyśmy wymieniać się księgami – proponuje.
Mówi, że ma w swojej bibliotece w Firlejowie jeszcze dwa dzieła wielkiego Kirchera, Arca Noe i Mundus subterraneus, zamknięte na klucz, zbyt cenne, żeby do nich sięgać codziennie. Wie też, że są i inne tytuły, ale zna je tylko ze wzmianek tu i ówdzie. I wielu jeszcze myślicieli świata przeszłego zgromadził, także – dodaje, żeby się przypochlebić – żydowskiego historiografa, Józefa.
Nalewają mu kompotu z dzbanka i podsuwają talerzyk z suszonymi figami i daktylami. Ksiądz bierze je do ust z nabożeństwem, dawno ich nie jadł – nieziemska słodycz od razu poprawia mu humor. Rozumie, że już powinien wyłuszczyć swą sprawę, czas najwyższy, więc przełyka słodkości i przechodzi do rzeczy; zanim skończy, już wie jednak, że wyrwał się za wcześnie i wiele tu nie wskóra.
Może poznaje to po nagłej zmianie w zachowaniu Hryćka. Dałby też głowę, że do tego, co tłumaczy, chłopak dorzuca coś od siebie. Nie wie tylko, czy są to jakieś ostrzeżenia, czy przeciwnie – coś, co ma wspierać księdza. Elisza Szor cofa się nieznacznie na krześle, odchyla głowę do tyłu i przymyka oczy, jakby udawał się na konsultacje do swojej wewnętrznej ciemności.
Trwa to aż do momentu, gdy – wbrew swej woli – ksiądz wymienia porozumiewawcze spojrzenie z młodym tłumaczem.
– Rabbi słucha głosów starszych – mówi szeptem tłumacz, a ksiądz kiwa głową jakby ze zrozumieniem, chociaż nie rozumie. Może rzeczywiście ten Żyd ma jakiś magiczny kontakt z różnymi diablikami, mało to ich wśród Żydów, te wszystkie lamie i lility. To wahanie Szora i jego zamknięte oczy przekonują księdza, że lepiej by było, gdyby tu w ogóle nie przychodził. Sytuacja jest delikatna i nietypowa. Oby nie naraził się na infamię.
Szor wstaje i odwraca się do ściany, spuszcza głowę i stoi tak przez chwilę. Ksiądz zaczyna się niecierpliwić – czy to znak, że ma odejść? Hryćko też przymknął oczy i jego długie młodzieńcze rzęsy rzucają teraz cień na pokryte miękkim zarostem policzki. Może oni posnęli? Ksiądz chrząka cicho, ich milczenie odebrało mu resztki pewności siebie. Już żałuje, że tu przyszedł.
Nagle Szor, jak gdyby nigdy nic, rusza w kierunku szaf i otwiera jedną z nich. Z namaszczeniem wyciąga gruby foliał, opatrzony tymi samymi symbolami co wszystkie inne książki, i kładzie go na stole przed księdzem. Otwiera książkę od tyłu i przewraca kartę. Ksiądz widzi pięknie wykonaną stronę tytułową…
– Sefer ha-Zohar – mówi nabożnie i chowa księgę z powrotem do szafy.
– Kto by to księdzu przeczytał… – odzywa się Hryćko pocieszająco.
Ksiądz zostawia na stole u Szora dwa tomy swoich Nowych Aten na zachętę do przyszłej wymiany. Puka w nie wskazującym palcem, potem pokazuje na siebie – mierzy w sam środek swoich piersi: Ja to napisałem. Powinni to przeczytać, gdyby znali język. Wiele by się o świecie dowiedzieli. Czeka na reakcję Szora, ale on tylko lekko unosi brwi.
Ksiądz Chmielowski i Hryćko wychodzą razem w chłodne, nieprzyjemne powietrze. Hryćko coś tam jeszcze plecie, ksiądz zaś patrzy na niego uważnie – na jego młodą twarz z zaczątkami przyszłego zarostu i długie, wywinięte rzęsy, które nadają mu trochę dziecinny wygląd, wreszcie na jego chłopskie ubranie.
– Tyś Żyd?
– E, nie… – odpowiada Hryćko, wzruszając ramionami. – Ja stąd, z Rohatyna, o, z tego domu. Niby prawosławny.
– To skąd znasz ich mowę?
Hryćko przysuwa się bliżej i idzie prawie ramię w ramię z księdzem, wyraźnie czuje się zachęcony do tej poufałości. Mówi, że jego ojciec i matka umarli na zarazę w 1746 roku. Prowadzili z Szorami interesy, ojciec był rzemieślnikiem, garbował skóry, a kiedy umarł, Szor wstawił się za Hryćkiem, jego babką i młodszym bratem, Ołesiem, wykupił długi ojca i roztoczył opiekę nad trójką sąsiadów. No i tak żyją w sąsiedztwie, ma teraz do czynienia więcej z Żydami niż ze swoimi, i jakoś sam nie wie, kiedy pojął ten ich język, i mówi nim jak swoim, płynnie, co często się przydaje w różnych sprawach i interesach, bo Żydzi, zwłaszcza ci starsi, niechętnie podchodzą do polskiego i rusińskiego. Żydzi nie są tacy, jak o nich mówią, a Szorowie w szczególności. Jest ich dużo i dom mają ciepły, gościnny, zawsze dadzą coś do jedzenia i kieliszek wódki, gdy zimno. Teraz Hryćko uczy się rzemiosła swojego ojca, żeby po nim przejąć garbarstwo, zawsze na to będzie zapotrzebowanie.
– A nie masz ty jakiej chrześcijańskiej rodziny?
– Ano mam, ale daleko i nie bardzo się o nas troszczy. O, a to jest mój brat, Ołeś. – Podbiega do nich chłopczyk może ośmioletni, cały piegowaty. – Niech się ksiądz dobrodziej tak nie trapi o nas niepotrzebnie – mówi wesoło Hryćko. – Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu, a nie z tyłu głowy, co znaczy, że człowiek ma się zajmować tym, co będzie, a nie tym, co było.
Ksiądz istotnie uznaje to za dowód przemyślności Boga, choć nie przypomina sobie, gdzie w Piśmie to zostało powiedziane.
– Naucz się przy nich języka, to będziesz tłumaczyć te księgi.
– A gdzie tam, proszę waszmości, mnie do książek nie ciągnie. Nudzi mnie czytanie. Ja bym się raczej handlem zajął, to mi się podoba. Najlepiej końmi. Albo jak Szorowie: wódką i piwem.
– Oj, toś ty się już zbiesił przy nich… – mówi ksiądz.
– A co to, gorsze one od innych towarów? Ludzie pić potrzebują, bo życie ciężkie.
Plecie jeszcze coś, idąc za księdzem, choć ksiądz już chętnie by się go pozbył. Benedykt Chmielowski staje twarzą w stronę jarmarku i szuka wzrokiem Roszka, najpierw przy kożuszkach, a potem po całym targowisku, ale ludzi jeszcze przybyło i właściwie nie ma szans odnaleźć furmana. Postanawia więc iść sam do kolaski. Tłumacz zaś tak mocno wszedł w swoją rolę, że jeszcze mu wyjaśnia niektóre sprawy, zadowolony widocznie, że może. Mówi więc, że szykuje się wielkie wesele w domu Szorów, bo syn Eliszy (ten, którego ksiądz widział w sklepie, ów niby Jeremiasz, a w rzeczywistości Izaak), żeni się z córką Żydów morawskich. Wkrótce przybędzie cała ich familia i wielu krewnych z okolicy, z Buska, Podhajec, Jezierzan i Kopyczyniec, a także ze Lwowa i może nawet z Krakowa, choć późna pora roku i według niego, Hryćka, lepiej brać śluby latem. I mówi Hryćko gaduła, że dobrze by było, gdyby i ksiądz mógł przyjść na taki ślub, a potem widocznie sobie to wyobraża, bo wybucha śmiechem, tym samym, który ksiądz wziął najpierw za szyderczy. Dostaje grosz.
Hryćko patrzy na grosz i znika w jednej chwili. Ksiądz stoi, zaraz jednak zanurzy się w jarmark jak we wzburzoną wodę i utonie w nim, podążając za smakowitym zapachem sprzedawanych gdzieś tutaj pasztetów.