Читать книгу Księgi Jakubowe - Olga Tokarczuk - Страница 16

II. KSIĘGA PIASKU
Rozdział 11

Оглавление

Jak w mieście Krajowie Moliwda-Kossakowski spotyka Jakuba

Po dwóch latach Moliwda ma teraz, wiosną 1753 roku, trzydzieści pięć lat i nieco zeszczuplał na diecie bogomiłów. Oczy ma jasne, wodniste, trudno wyczytać z nich cokolwiek. Jego broda jest rzadka, szaroruda, koloru jutowego worka, twarz ogorzała od słońca. Na głowie biały turecki zawój, bardzo przybrudzony.

Idzie zobaczyć tego szaleńca, bożego głupca, o którym wszyscy Żydzi mówią, że weszła w niego dusza Mesjasza, dlatego nie zachowuje się po ludzku. Widział już takich wielu, jakby dusza Mesjasza lubiła wcielać się w kogoś co kilka dni.

Nie podchodzi za blisko. Staje po drugiej stronie uliczki, opiera się o mur, nabija fajkę spokojnymi, powolnymi ruchami. Paląc, przygląda się całemu zamieszaniu. Kręcą się tu głównie młodzi mężczyźni, młokosy Żydzi, Turcy. Coś dzieje się wewnątrz budynku, grupka mężczyzn przedziera się przez drzwi, słychać wybuchy śmiechu.

Skończywszy palić, Moliwda decyduje się wejść do środka. Musi schylić głowę, przejść przez ciemną sień aż do podwórka, na którym małą studnię zmieniono w coś w rodzaju fontanny. Jest tu chłodno, rośnie drzewo o szerokich liściach, pod którym rozłożyli się mężczyźni, prawie wszyscy w tureckich ubraniach, ale jest i kilku w żydowskich chałatach – ci nie siedzą na ziemi, lecz na stołeczkach. Są tu też po wołosku ubrani i wygoleni mieszczanie i dwaj Grecy, których poznaje po charakterystycznych wełnianych płaszczach. Zebrani przez chwilę patrzą na Moliwdę podejrzliwie, w końcu zaczepia go szczupły mężczyzna z ospowatą twarzą, pytając, po co tu przyszedł. Wtedy Moliwda czystą turecczyzną odpowiada: „Posłuchać”. Tamten odsuwa się, ale niechęć w jego oczach pozostaje. Odtąd zerka na Moliwdę podejrzliwie. Na pewno myślą o nim, że to szpieg. Niech myślą.

Wewnątrz szerokiego, luźnego półokręgu stoi wysoki, postawny mężczyzna, ubrany z turecka. Mówi dość niedbale donośnym, wibrującym głosem, w taki sposób, że trudno mu przerwać. Mówi po turecku – powoli, z jakimś dziwnym, obcym akcentem, przy tym nie jak uczony, ale jak kupiec, a może nawet włóczęga. Używa słów rodem z targu końskiego, ale znienacka wtrąca wyrazy greckie i hebrajskie, niewątpliwie uczone. Moliwda krzywi się mimowolnie, kontrast jest zbyt duży i robi nieprzyjemne wrażenie. To nie może być nic ciekawego, myśli, ale potem nagle zdaje sobie sprawę, że to jest język tych wszystkich, którzy go tu otaczają, tej mieszanki ludzi, którzy ciągle są w drodze, nie zaś język ksiąg złożonych w jednym miejscu do użytku nielicznych. Moliwda jeszcze nie wie, że w każdym języku, którego używa Jakub, słychać obcy akcent.

Twarz tego Franka jest pociągła, dość jasna jak na Żyda tureckiego, skóra na niej nierówna, zwłaszcza policzki pokryte są drobnymi zagłębieniami, niby bliznami, jakby świadectwem czegoś niedobrego, jakby płomień jej dotknął w dalekiej przeszłości. Coś niepokoi w tej twarzy, myśli Moliwda, i budzi mimowolny respekt – wzrok Jakuba jest zupełnie nieprzenikniony.

Kossakowski z wielkim zaskoczeniem rozpoznaje starca, który siedzi najbliżej tego niby-proroka i pali fajkę, zamykając oczy przy każdym zaciągnięciu się. Jego broda jest gęsta, siwa, zażółcona od tytoniu; stary nie ma turbanu, lecz zwykłą turecką czapkę, spod której wystają równie bujne i siwe włosy. Daje sobie trochę czasu, żeby sobie przypomnieć, gdzie go widział.

– Jaki świat mały – mówi do starego po turecku niby obojętnym tonem. Tamten odwraca się do niego i po chwili z jego gęstej siwej brody wyłania się serdeczny uśmiech.

– A to, patrzcie, nasz wielki pan, arystokrata – mówi reb Mordke ironicznie, wskazując Moliwdę palcem i zwracając się do jednookiego mężczyzny, smagłego jak Arab. – To udało ci się uciec, widzę. – Śmieje się głośno, ucieszony, że coś może zdarzyć się dwa razy.

Obejmują się i witają znacznie bardziej zażyle, niż się się rzeczywiście znają.

Zostaje z nimi do wieczora i obserwuje nieustanny ruch – mężczyźni przychodzą i odchodzą, wpadają na chwilę, a potem wracają do własnych interesów, do karawan, do straganów. Na boku dają sobie adresy i nazwiska urzędników tureckich, których można przekupić. Spisują je w małych zeszycikach, które można nabyć tu na straganach. Potem przyłączają się do rozmów, jakby nigdy stąd nie odchodzili. Dysputa trwa cały czas, pada jakieś pytanie, czasem głupie, czasem prowokacyjne, i zaczyna się wyścig: każdy chce na nie odpowiedzieć, przekrzykują się. Czasem się nie rozumieją – niektórzy złapali skądś taki akcent, że teraz muszą powtarzać wszystko po dwa razy; są też tłumacze – wtedy Moliwda rozpoznaje żydowski język z Polski, dziwną mieszankę niemieckiego, polskiego i hebrajskiego. Kiedy to słyszy, ogarnia go nagle wzruszenie. Nachman mówi tak, jak mówiły ukochana Malka i jej siostry, i naraz Moliwdę przykrywa jakby ciepły płaszcz obrazów z dawnych czasów. Na przykład: zboże, zboże po horyzont, jasnożółte, a w nim ciemnoniebieskie punkty chabrów; dopiero co udojone mleko i świeżo ukrojona pajda chleba leżąca na stole; i bartnik w aureoli pszczół, wyciągający plastry oblepione miodem.

Cóż z tego, miód jest przecież także w Turcji, i chleb. Moliwda jest sam sobą zawstydzony. Upycha rozkwitły niespodziewanie bukiet obrazów gdzieś z tyłu głowy i wraca znowu tu, gdzie dyskusja właśnie się sama wyczerpuje i gdzie teraz prorok opowiada historyjki, a kiedy opowiada, na jego twarzy czai się złośliwy uśmieszek. Mówi, jak walczył ze stoma rozbójnikami, jak ich siekł niby pokrzywy. Ktoś mu przerywa, wykrzykuje coś nad głowami zebranych. Inni odchodzą albo odsuwają się dalej, w głąb oliwkowego cienia, i tam, paląc fajki, półgłosem komentują to, co usłyszeli. W pewnym momencie głos zabiera Nachman. Mówi uczenie i składnie. Przywołuje Izajasza. Trudno go przegadać. Ma dowody na wszystko. Kiedy cytuje odpowiedni fragment z pism, podnosi oczy do góry, jakby gdzieś tam w powietrzu wisiała niewidoczna dla innych biblioteka. Jakub żadnym gestem nie reaguje na wykłady Nachmana. Kiedy ten kończy, Jakub nawet nie skinie ku niemu głową. Dziwna to szkoła.

Gdy widownia się przerzedza, jest już ciemno, a wokół Franka tworzy się niewielka, acz głośna grupa młodych mężczyzn. Wychodzą na miasto. Krążą hałaśliwie po jego wąskich uliczkach, szukając guza. Zaczepiają przechodniów, komentują występy linoskoczków, piją wino, rozrabiają. Moliwda z reb Mordkem suną za nimi, kilka kroków z tyłu, na wszelki wypadek, żeby się do nich nie przyznawać, gdy wywołają jaką burdę. Ma ta grupka z Jakubem na czele jakąś dziwną moc, niczym młode samce, które w przepychankach testują swoje prawdziwe możliwości. Moliwdzie to się podoba. Chciałoby się być w środku między nimi, uderzać o ich ramiona własnymi ramionami, klepać ich po plecach, poruszać się w obłoku ich zapachu – cierpkiego młodzieńczego potu, wiatru, kurzu. Jakub ma na twarzy zawadiacki uśmieszek, który sprawia, że przypomina rozbawionego chłopca. Moliwda łapie na moment jego spojrzenie i chce podnieść dłoń, żeby mu pomachać, ale tamten już się odwraca. Umykają przed tym orszakiem przekupki z owocami i sprzedawcy placków. Nagle cały pochód na chwilę przystaje, Moliwda nie widzi, co się tam dzieje z przodu, ale cierpliwie czeka, aż rzecz się wyjaśni; kupuje sobie placek polany słodkim syropem i zjada go ze smakiem. A tam na przodzie jakiś zgiełk, podniesione głosy, wybuch śmiechu. Kolejna awantura Jakuba. O co tym razem poszło, nie wiadomo.


Historia IWM Pana Moliwdy, Antoniego Kossakowskiego herbu Ślepowron, przydomek Korwin

Pochodzi ze Żmudzi, z ojca husarza w wojsku koronnym. Ma pięciu braci: jeden z nich jest wojskowym, dwóch – księżmi, a o dwóch kolejnych nie wie nic. Z księży jeden mieszka w Warszawie, raz do roku piszą do siebie.

Nie ma go w Polsce od ponad dwudziestu lat. Musi się już wysilać, żeby złożyć w miarę zgrabne zdanie w ojczystym języku, ale jakimś cudem wciąż myśli po polsku. Na wiele jednak spraw brakuje mu słów. A ponieważ sporo przeżył, nie starcza mu polszczyzny na opisanie siebie samego. Robi to za pomocą mieszaniny greckiego i tureckiego. Teraz, gdy pracuje dla Żydów, dochodzą do tego słowa hebrajskie. Moliwda opisany tymi językami jawi się hybrydą, jakimś dziwnym stworem z antypodów.

Po polsku potrafi opowiedzieć o dzieciństwie w domu stolnika kowieńskiego Dominika, wuja Kossakowskiego, który po nagłej śmierci obojga jego rodziców wziął go razem z pięcioma braćmi na wychowanie. Wuj był wymagający i miał ciężką rękę. Gdy złapał na kłamstwie czy krętactwie, bił na odlew całą dłonią w twarz. W razie większych przewinień (gdy na przykład Antoni wyjadł trochę miodu z kanki, a żeby się nie wydało, dolał wody, co sprawiło, że miód się popsuł) wyciągał skądś batog rzemienny, chyba do biczowania, bo bardzo świętobliwa była ta rodzina, i ciął przez nagie plecy i pośladki. Najbardziej krzepkiemu z braci przeznaczył karierę wojskową, dwóch spokojniejszych i bardziej spolegliwych wysłał na księży, lecz Antoni ani na wojskowego, ani na księdza się nie nadawał. Kilka razy uciekał z domu i służba ścigała go potem po wsi albo wygrzebywała z chłopskich stodół, gdzie zmęczony płaczem usypiał w sianie. Ciężkie i dotkliwe były metody wychowawcze wuja Dominika, ale w końcu pojawiła się nadzieja, że Antoni wyjdzie na ludzi. Wpływowy wuj dobrze go przecież wykształcił i piętnastoletniego zaprotegował do kancelarii króla Stanisława Leszczyńskiego. Sprawiono mu odpowiednie ubranie, zakupiono kuferek i buty. Dostał komplety bielizny, chustek do nosa i tak pojechał do Warszawy. Nikt bliżej nie wiedział, co miałby tam robić taki wyrostek, toteż swym ładnym pismem przepisywał dokumenty i świecom obcinał knoty. Opowiadał pisarczykom, że wuj znalazł go w lesie żmudzkim, gdzie przez parę lat wychowywała go wilczyca, stąd dobrze zna język i psi, i wilczy, że jest synem sułtana, poczętym, gdy ten incognito peregrynował do Radziwiłłów. W końcu, gdy nie chciało mu się już przepisywać raportów, schował cały ich plik za ciężki mebel pod oknem, gdzie z powodu nieszczelności szyb zawilgły i zniszczały. Były też inne sztubackie przewinienia, jak to, gdy go starsi koledzy upili i porzucili w burdelu na Powiślu, a on o mało nie umarł i dochodził do siebie trzy dni. Wreszcie zabrał pieniądze, które mu nieopatrznie powierzono, i przez czas jakiś królował na Powiślu, dopóki mu reszty nie ukradziono, a jego nie pobito.

Moliwda często ostatnio myśli, co by było, gdyby został w kancelarii, i kim by teraz był – może panem, stołecznym urzędnikiem królewskim, pod nowym królem, który rzadko bywał w Rzeczpospolitej, najczęściej pojawiał się w przygranicznej Wschowie. A teraz kim jest?

Powiedziano mu w kancelarii, żeby się tam więcej nie pokazywał, i zawiadomiono wuja. Ten przyjechał po synowca, lecz nie śmiał go już obić, jak to robił do tej pory – młody Antoni był przecież, bądź co bądź, urzędnikiem królewskim.

Wysłał go więc za karę do posagowego majątku jego świętej pamięci matki, jako że był zarządzany tylko przez miejscowego ekonoma, i tam kazał się przyuczać do agronomii – do uprawy ziemi, żniw, wykotów owiec, hodowli kur. Majątek nazywał się Bielewicze.

Antoni, wciąż nastoletni, młody pan, przyjechał tam pod koniec zimy, kiedy ziemia była jeszcze zamarznięta. Przez pierwsze tygodnie był tak pełen poczucia winy i straconych szans, że prawie nie wychodził z domu, modląc się żarliwie i myszkując po pustych pokojach w poszukiwaniu śladów zmarłej matki. Dopiero w kwietniu pojechał po raz pierwszy do młyna.

Młyn w Bielewiczach był arendowany przez Mendla Kozowicza, który miał same córki, a jedna z nich nazywała się Malka i już była przyrzeczona jakiemuś łachmycie. Wkrótce miało się odbyć ich wesele. Antoni jeździł tam codziennie, niby z ziarnem, niby sprawdzić, jak idzie mielenie, nagle zrobił się z niego bardzo wielki gospodarz, potem doglądał mielenia tego ziarna i sprawdzał mąkę. Brał ją w palce, szczyptę po szczypcie, podnosił do nosa, czy żyto nie zatęchłe, wychodził oprószony mąką, jakby postarzały. Ale wszystko to czynił nie dla mąki, tylko z powodu owej Malki. Powiedziała mu, że jej imię znaczy królowa, choć na królową nie wyglądała, raczej na królewnę – drobna, szybka, czarnooka, o niebywale suchej i ciepłej skórze, niczym jaszczurka, tak że gdy raz otarły się o siebie ich ramiona, Antoni usłyszał szelest i trzask.

Nikt nie zauważył, że romans trwa, może przez te chmury mąki w powietrzu, a może dlatego, że dziwny to był związek. Zakochało się w sobie dwoje dzieci. Ona starsza była od niego niewiele, wystarczająco dużo jednak, żeby podczas wspólnych spacerów pokazywać mu, pod którymi kamieniami są raki i gdzie rosną rydze w zagajniku. To raczej jakby się dwoje sierot połączyło.

W czas żniw letnich nikt nie widział Antoniego w polu, a i w domu rzadko bywał. Na żydowski Nowy Rok, we wrześniu, już było jasne, że Malka jest w ciąży, i ktoś poradził mu, jakiś szaleniec, żeby ją porwał, ochrzcił i ożenił się z nią, wtedy obie rodziny zostaną postawione przed nieodwołalnym, co zgasi ich gniew.

Więc rzeczywiście porwał ją z domu, zawiózł do miasta i tam, przekupiwszy księdza, iżby ją pospiesznie ochrzcił, wziął z nią ślub. Sam był świadkiem jej chrztu, drugim zaś – zakrystian. Na imię dali jej Małgorzata.

To wszakże było mało. To było nic. Gdy tak stali koło siebie przed ołtarzem, rzekłby ktoś – najlepiej taki jak Jenta, która wszystko widzi – że to chłopiec i dziewczyna w podobnym wieku. Ale w rzeczywistości była między nimi przepaść nie do zasypania, przepaść tak głęboka, że sięga do samego środka ziemi, albo i dalej. Trudno ją słowami wytłumaczyć. Powiedzieć, że ona Żydówka, a on chrześcijanin – to mało. To niewiele znaczy, bo w istocie reprezentują jakby dwa rodzaje ludzi, czego na pierwszy rzut oka nie widać, dwie istoty łudząco do siebie podobne, ale skrajnie odmienne: ona wszakże nie zostanie zbawiona, a on będzie żył wiecznie. Więc ona, jeszcze wciąż w swojej postaci, już jest popiołem i zjawą. Z kolei z punktu widzenia młynarza Kozowicza, który arenduje młyn od pana Dominika – różnią się jeszcze bardziej: Malka jest prawdziwym człowiekiem, Antoni zaś tworem do człowieka tylko podobnym, fałszywym i w prawdziwym świecie niewartym nawet uwagi.

Młodzi, jakby nieświadomi tych różnic, pokazali się w młynie w Bielewiczach, ale tylko raz. Od początku stało się jasne, że nigdy nie będzie tu dla nich miejsca. Ojciec Malki tak lamentował, że osłabł i zachorował. Malkę usiłowano uwięzić w piwnicy, lecz uciekła.

Antoni z młodą żoną wprowadzili się więc do dworu, do Bielewicz, ale jak się okazało, zaledwie na parę miesięcy.

Z rezerwą powitała ich służba. Do Malki zaraz zaczęły przychodzić jej siostry; coraz śmielej zaglądały pod serwety, szperały w szufladach, gładziły kapy. Siadały z nimi do stołu: pięć dziewcząt i chłopiec, któremu ledwie sypnął się wąs. Nakrywały do stołu z siostrą, a potem przed jedzeniem, gdy młodzi robili znak krzyża, dziewczynki modliły się po swojemu. Republika żydowsko-dziecięca. Dziewczęta szczebiotały po żydowsku, Antoni szybko chwycił ten szczególny ton i słowa niejako mu same przychodziły na język. Wyglądało, jakby byli dobrą rodziną, idealną, same dzieci, bez pierwszej przyczyny.


Po kilku miesiącach wzburzony takim biegiem wydarzeń ekonom wysłał listy do wuja Dominika i ten nadciągnął, groźny jak chmura gradowa. Kiedy młody Antoni uświadomił sobie, że oberwie lanie przy ciężarnej żonie, małżonkowie spakowali się i pojechali do młyna. Kozowicz jednak, ze strachu przed panem, od którego zależała jego arenda, po ciemku i pospiesznie wyprawił ich do rodziny na Litwie. I tam ślad po młodych zaginął.


O tym, co ciągnie ludzi do siebie, i pewne uzgodnienia na temat wędrówki dusz

Moliwda spędza coraz więcej czasu w składzie, gdzie pracuje Jakub. Handel odbywa się tu w godzinach porannych, gdy upał nie jest jeszcze tak duży, albo późnym wieczorem. Wtedy też, ze dwie godziny po zachodzie słońca, zamiast herbaty pojawia się wino dla starych klientów.

Moliwda zna dobrze Osmana z Czerniowców. Zna go dzięki pewnym Turkom, nie powie skąd, ślubował milczenie. Tajemnica, ukrywanie, maska. Jeśli spojrzeć na te tajemnice oczami Jenty, która widzi wszystko, jasne jest, że spotykali się kiedyś na tajnych zebraniach bektaszytów. Teraz tylko pozdrawiają się lekkim skinieniem głowy, nie wdając się nawet w rozmowę.

Tak też przedstawia się Moliwda – jako stary klient. Robi największe wrażenie tym, że jest – jak to sam chętnie podkreśla – polskim hrabią. Na twarzach żydowskich rozmówców pojawia się wtedy wyraz niedowierzania i jakiegoś dziecinnego szacunku. Rzuca kilka słów po turecku i hebrajsku. Jego śmiech jest głęboki, zaraźliwy. Przez cały wrzesień Moliwda bywa u Jakuba codziennie. Do tej pory kupił zaledwie spinkę z turkusem, a i tak Jakub sprzedał mu ją skandalicznie tanio, ku oburzeniu Nachmana. Lubi też z nimi przesiadywać reb Mordke, omawiając jakiś temat; im dziwniejszy, tym lepiej.

Wchodzą jacyś przybysze z Północy, mówią obcym językiem. Nussen skupia uwagę na nich i z uczonego zmienia się w handlarza. To kupcy żydowscy ze Śląska, interesują ich malachity, opale i turkusy. Jakub pokazuje im też perły; kiedy sprzedaje towar, podnosi głos. Zawieranie transakcji trwa godzinami, leje się herbata, młody Herszełe przynosi ciastka i szepcze Jakubowi do ucha, że Abraham kazał zaprezentować im jeszcze kobierce. Kupcy marudzą i wybrzydzają w swoim języku, naradzają się półgłosem, przekonani, że nikt ich nie rozumie. Nie powinni być tacy pewni siebie. Nussen słucha z przymkniętym jedynym okiem i potem za zasłoną, gdzie siedzi Nachman, zdaje mu relację:

– Tylko perły ich obchodzą, resztę już mają, i to drożej kupione. Żałują, że nie trafili tu wcześniej.

Jakub wysyła Herszełe po perły do Abrahama i do innych kramów. I kiedy późnym wieczorem kończą się transakcje i dzień zostaje uznany za wyjątkowo dobry, w największej izbie w domu przyjaciele rozkładają dywany i poduszki, by zjeść późną kolację, która przeradza się natychmiast w ucztę.

– Tak, lud Izraela pożre Lewiatana! – wykrzykuje Jakub, jakby wznosił toast, i wsuwa upieczony kawał mięsa do ust; tłuszcz spływa mu po brodzie. – Wielkie, ogromne cielsko potwora, pyszne i mięciutkie jak mięsko przepiórek, jak mięso delikatnych ryb. Lud będzie pożywał Lewiatana tak długo, aż nasyci swój wielusetletni głód.

Wszyscy zajęci jedzeniem śmieją się i żartują.

– Wiatr będzie trzepotał białymi obrusami, a kości będziemy rzucać pod stół dla psów – dodaje pod nosem Moliwda.

Nachman, rozluźniony dobrym winem z piwniczki Jakuba, mówi do Moliwdy:

– Gdy patrzysz na świat jak na dobry, to zło staje się wtedy wyjątkiem, brakiem i błędem, i nic ci nie pasuje. Ale gdyby założyć odwrotnie, że świat jest zły, a dobro to wyjątek, wtedy wszystko układa się zgrabnie i rozumnie. Dlaczego nie chcemy widzieć tego, co oczywiste?

Moliwda podchwytuje temat.

– U mnie na wsi uważają, że świat podzielony jest na dwoje, na dwie siły rządzące: tę dobrą i tę złą…

– Co to za „twoja wieś”? – dopytuje się Nachman z pełnymi ustami.

Moliwda zbywa go niecierpliwym ruchem ręki i ciągnie dalej:

– …Nie ma człowieka, który nie życzyłby źle drugiemu, państwa, które nie cieszyłoby się z upadku innego państwa, kupca, który by nie chciał, żeby drugi poszedł z torbami… Dajcie mi tego, kto to stworzył. Kto spartolił robotę!

– Moliwda, daj spokój – uspokaja go Nachman. – Masz, jedz. Nie jesz, tylko pijesz.

Wszyscy mówią teraz jeden przez drugiego, widać Moliwda włożył kij w mrowisko. Moliwda odrywa kawałek podpłomyka i macza go w przyprawionej ziołami oliwie.

– Jak tam u was jest? – odważa się spytać Nachman. – Pokazałbyś nam, jak żyjecie.

– No nie wiem – wykręca się Moliwda. Jego oczy są lekko zamglone od nadmiaru wina. – Musiałbyś przysiąc, że dochowasz tajemnicy.

Nachman bez wahania kiwa głową. To wydaje mu się oczywiste. Moliwda dolewa im wina; jest tak ciemne, że na wargach pozostaje fioletowy osad.

– U nas jest tak, ja ci to prosto powiem – zaczyna Moliwda, język mu się plącze. – Wszystko jest poziome: jest światło i ciemność. I ciemność napada na to światło, a Bóg tworzy ludzi ku pomocy, żeby bronili światła.

Nachman odsuwa talerz i podnosi wzrok na Moliwdę. Moliwda patrzy w jego ciemne, głębokie oczy, odgłos ucztowania odpływa gdzieś poza nich obu, a Nachman cichym głosem opowiada o czterech największych paradoksach, które należy rozważyć; inaczej nigdy nie będzie się myślącym człowiekiem.

– Po pierwsze, Bóg, żeby stworzyć skończony świat, musiał siebie ograniczyć, lecz wciąż pozostaje nieskończona część Boga zupełnie w stworzenie niezaangażowana. Czyż nie tak? – pyta Moliwdę, aby się upewnić, że rozumie on ten język.

Moliwda potakuje, więc Nachman ciągnie dalej, że jeżeli przyjmie się, iż idea stworzonego świata jest jedną z nieskończonej liczby idei w nieskończonym boskim umyśle, to z pewnością jest marginalna i nieważna. Możliwe, że Bóg nawet nie zauważył, iż coś stworzył. Nachman znowu bacznie bada wzrokiem reakcję Moliwdy. Moliwda bierze głęboki oddech.

– Po drugie – ciągnie Nachman – stworzenie jako nieskończenie mała część boskiego umysłu wydaje się Mu obojętne i jest tylko ledwie w to stworzenie zaangażowany; z ludzkiego punktu widzenia ową obojętność możemy postrzegać wręcz jako wrogość.

Moliwda wypija duszkiem wino i głośno odstawia kubek na stół.

– Po trzecie – ciągnie Nachman cichym głosem – Absolut, jako nieskończenie doskonały, nie miał żadnego powodu, żeby stworzyć świat. Ta jego część, która jednak do stworzenia doprowadziła, musiała przechytrzyć resztę i nadal ją przechytrza, a my bierzemy w tych podchodach udział. Chwytasz? Bierzemy udział w wojnie. I po czwarte: jako że Absolut musiał się ograniczyć, żeby powstał skończony świat, nasz świat jest dla Niego wygnaniem. Rozumiesz? Żeby stworzyć świat, wszechmocny Bóg musiał się zrobić słaby i bezwolny, jak kobieta.

Siedzą w milczeniu, wyczerpani. Odgłosy ucztowania wracają; słychać głos Jakuba, który opowiada sprośne kawały. Potem całkiem już pijany Moliwda długo klepie Nachmana po plecach, aż staje się to przedmiotem niewybrednych żartów; w końcu kładzie mu na ramieniu twarz i mówi w rękaw:

– Ja to wiem.

Moliwda znika na kilka dni, potem wraca na dzień, dwa. Nocuje wtedy u Jakuba.

Gdy siedzą do wieczora, Herszełe wsypuje gorący popiół do tandiru, glinianego pieca w ziemi. Opierają na nim stopy; miłe, łagodne ciepło wędruje z krwią wyżej i rozgrzewa całe ciało.

– Czy on jest cibukli? – pyta Moliwda Nachmana, patrząc na Herszełe. Tak Turcy nazywają obojnaków, wyposażonych przez Boga w taki sposób, że równocześnie mogą uchodzić za kobietę i za mężczyznę.

Nachman wzrusza ramionami.

– To dobry chłopiec. Bardzo oddany. Jakub go kocha.

Po chwili, czując, że jego szczerość zobowiązuje Moliwdę do podobnej szczerości, mówi:

– A czy to prawda, co powiadają o tobie, że jesteś bektaszytą?

– Tak gadają?

– I że byłeś w służbie u sułtana… – Nachman waha się chwilę – szpiegiem.

Moliwda patrzy na swoje splecione dłonie.

– Ty wiesz, Nachman, że to dobra rzecz trzymać z nimi. I ja z nimi trzymam. – Po chwili dodaje: – Także i szpiegiem być nic złego, byleby się tym jakiemu dobru przysłużyć. To też wiesz.

– Wiem. Czego ty chcesz od nas, Moliwda?

– Niczego nie chcę. Ciebie lubię, a Jakuba podziwiam.

– Ty, Moliwda, jesteś umysł wysoki, w doczesne rzeczy zaplątany.

– To jesteśmy do siebie podobni.

Nachman nie wydaje się jednak przekonany.

Kilka dni przed wyjazdem Nachmana do Polski Moliwda zaprasza ich do siebie. Przyjeżdża konno i ma też ze sobą dziwną bryczkę, na którą ładują się Nussen, Nachman i cała reszta. Jakub i Moliwda jadą z przodu konno. Trwa to ze cztery godziny, bo droga jest trudna, wąziutka i prowadzi pod górę.

W drodze Jakub ma dobry humor i śpiewa swoim ładnym, mocnym głosem. Zaczyna od pieśni uroczystych, w starym języku, a kończy na żydowskich przyśpiewkach, jakie na weselach wykonuje barchan, dowcipniś, żeby rozbawić gości:

Czymże jest życie,

jak nie tańcem na grobach?

Gdy kończy, intonuje świńskie piosenki o nocy poślubnej. Mocny głos Jakuba odbija się echem od skał. Moliwda jedzie pół kroku za nim i nagle uświadamia sobie, dlaczego ten dziwny człowiek tak łatwo skupia ludzi wokół siebie. Jakub we wszystkim, co robi, jest do końca prawdziwy. Jest jak ta studnia z bajki, w którą to studnię, gdy się cokolwiek krzyknie, ona zawsze odpowie tak samo.


Opowieść Jakuba o pierścieniu

Odpoczywają po drodze, w cieniu drzew oliwnych, mając przed sobą widok na Krajowę. Jakie malutkie wydaje się teraz to miasto – jak chustka do nosa. Nachman siada koło Jakuba i przygarnia do siebie jego głowę, niby w zabawie, Jakub poddaje się temu i przepychają się przez chwilę jak młode psy. Moliwda myśli wtedy o nich: dzieciaki.

Na takich postojach w podróży zawsze musi być jakaś opowieść. Nawet taka, co to ją już wszyscy znają. Herszełe, trochę naburmuszony, domaga się tej o pierścieniu. Jakub nigdy nie daje się prosić i zaczyna opowiadać.

– Był sobie raz pewien człowiek – zaczyna. – Miał on niezwykły pierścień, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten, kto ów pierścień nosił, był szczęśliwym człowiekiem, dobrze mu się wiodło, jednak przez ten dobrobyt nie zatracał współczucia dla innych i nie uchylał się od pomagania im. Pierścień należał więc do dobrych ludzi i każdy z nich przekazywał go swojemu dziecku.

Lecz zdarzyło się, że jednym rodzicom urodziło się naraz trzech synów. I dorastali zdrowo i w miłości braterskiej, dzieląc się wszystkim i we wszystkim się wspomagając. Rodzice zachodzili w głowę, jak to będzie, gdy dorosną i trzeba będzie jednego z nich obdarować pierścieniem. Długo rozmawiali po nocach, aż w końcu matka dzieci zaproponowała takie rozwiązanie: trzeba zanieść pierścień do najlepszego złotnika i kazać zrobić jeszcze dwa takie same. Złotnik musi zadbać o to, żeby pierścienie były identyczne i żeby nie dało się rozpoznać, który z nich był pierwowzorem. Długo szukali, aż znaleźli jednego, niezwykle zdolnego, któremu z wielkim staraniem i mozołem udało się wykonać to zadanie. Kiedy rodzice przyszli odebrać pierścienie, złotnik pomieszał przed nimi wszystkie trzy tak, że nie mogli rozpoznać, który był pierwszy, a które na jego wzór wykonane. Toż samo i złotnik – sam się zdziwił, nie mogąc odróżnić, który jest który.

Kiedy synowie osiągnęli pełnoletność, odbyła się huczna uroczystość, na której rodzice wręczyli chłopcom pierścienie. Chłopcy wcale nie byli zadowoleni, choć starali się tego nie okazać, żeby nie sprawić przykrości rodzicom. Każdy z nich w głębi serca uważał, że to on dostał prawdziwy pierścień, i zaczęli patrzeć na siebie podejrzliwie i nieufnie. Po śmierci rodziców natychmiast poszli do sędziego, żeby to on raz na zawsze rozstrzygnął wątpliwości. Ale i mądry sędzia nie zdołał tego uczynić i zamiast wydać wyrok, powiedział im: „Podobno klejnot ma właściwość czynienia jego posiadacza miłym Bogu i ludziom. Jako iż wydaje się to nie stosować do żadnego z was, to możliwe, że autentyczny pierścień się zagubił. Dlatego żyjcie tak, jakby to wasz pierścień był prawdziwy, a życie pokaże, czy to prawda”.

I tak jak te trzy pierścienie, tak są i trzy religie. A kto się w jednej urodził, powinien wziąć dwie pozostałe jak dwa pantofle i w nich iść do zbawienia.

Moliwda zna tę opowieść. Ostatnio słyszał ją od muzułmanina, z którym robił interesy. Jego samego przejęła zaś bardzo modlitwa Nachmana – podsłuchiwał go, jak ten się modlił śpiewnie po hebrajsku. Nie wie, czy spamiętał wszystko, a to, co spamiętał, ujął w polskie słowa, ułożył i teraz, kiedy tę modlitwę sobie w głowie przepowiada, rozsmakowując się w jej rytmie, usta zalewa mu fala przyjemności, jakby jadł co dobrego, słodkiego.

Bije skrzydłami i eteru szuka

Niezwyciężona ma dusza,

Nie przypomina żurawia ni kruka,

Gdy w otchłań nieba wyrusza.


Nie da się zamknąć w siarce i żelazie,

W serca kaprysach nie zbłądzi

I nigdy nie zemrze w murów zarazie,

W ludzkiej płochości i sądzie.


Mury rozwali i poleci dalej,

Nad gładkie słówka i plotki,

Bo nie chce ulic, nie chce alei,

Frunie zaś nad opłotki.


Wolna bez granic buja w wszechbycie,

Z mądrości ludzkich się śmieje,

To co piękne, brzydkim nazywa skrycie,

Każdą ułudę rozwieje.


Wstrząsa piórami i za światłem patrzy,

Takim, co nie zmieścisz w słowach,

Nieważne dla niej, kto i jakie raczy

W tym świecie miejsce piastować.


Dopomóż, Ojcze, w językiem władaniu,

Pozwól mi ból mój wysłowić

I prawdy dodać ludzkiemu gadaniu,

By duszą boski sens złowić.


I ta słodkość dawno nieużywanego języka po chwili zmienia się w trudną do zniesienia tęsknotę.


RESZTKI. COŚMY ZOBACZYLI U BOGOMIŁÓW MOLIWDY

Choć bardzo bym tego pragnął, nie umiem spisać wszystkiego, bo przecież rzeczy są ze sobą tak ściśle powiązane, że gdy tylko tknę końcem pióra jedną, to ona potrąca inną i za chwilę już rozlewa się przede mną wielkie morze. Jakąż to dla niego tamą są granice mojej kartki papieru czy szlak, jaki zostawia na niej moje pióro? Jak miałbym więc wyrazić to wszystko, co otrzymała moja dusza w tym życiu, i to w jednej książce?

Abulafia, któregom studiował z zapałem, mówi, że ludzka dusza jest częścią wielkiego strumienia kosmicznego, który płynie przez wszystkie stworzenia. To jest jeden ruch, jedna siła, ale gdy rodzi się człowiek w materialnym ciele, gdy przychodzi na świat jako pojedynczy byt, owa dusza musi się oddzielić od reszty, inaczej człowiek taki nie mógłby żyć – dusza utonęłaby w Jednym, a człowiek oszalałby w kilka chwil. Dlatego dusza taka zostaje z a p i e c z ę t o w a n a, to znaczy wyciśnięte są na niej pieczęcie, które nie pozwalają jej zlać się z jednością i pozwalają działać w skończonym, ograniczonym świecie materii.

Trzeba nam umieć zachować równowagę. Jeżeli dusza będzie zbyt zachłanna, zbyt lepka, to zbyt dużo form do niej przeniknie i oddzieli ją od boskiego strumienia.

Powiedziane jest przecież: „Kto jest pełen samego siebie, nie ma w nim miejsca dla Boga”.

Wioska Moliwdy składała się z kilkunastu niedużych, schludnych, zbudowanych z kamienia i krytych łupkiem domów, między którymi biegły ścieżki obłożone kamyczkami; domy stały nieregularnie wokół zadeptanej łączki, przez którą przepływał strumień, tworząc niewielkie rozlewisko. Wyżej było ujęcie wody, konstrukcja zbudowana z drewna, która jak młyńskie koło napędzała jakieś maszyny, pewnie do mielenia ziarna. Za domami ciągnęły się ogródki i sady, gęste, zadbane, i mogliśmy od wejścia zobaczyć dojrzewające dynie.

Na suchej już o tej porze roku trawie bieliły się wielkie prostokąty płótna, które wyglądało, jakby tej wsi przydano białe świąteczne kołnierze. Jakoś tu było dziwnie jak na wioskę i szybko uświadomiłem sobie, że nie ma tu ptactwa, tego co tak oczywiste w każdej wsi: grzebiących w ziemi kur, kołyszących się niezgrabnie kaczek, gęgających nieustannie gęsi i atakujących wściekle gąsiorów.

Nasze nadejście spowodowało prawdziwy rwetes, najpierw wybiegły ku nam dzieci czujki, które pierwsze zauważyły przybyszów. Stropione obecnością obcych, garnęły się do Moliwdy, jakby były jego dziećmi, a on do nich mówił czule jakąś mową chropowatą, nieznaną nam. Potem pojawili się skądś mężczyźni, brodaci, przysadziści, w koszulach z surowego lnu, łagodni, dopiero za nimi przybiegły ze śmiechem kobiety. I wszyscy byli ubrani na biało, w len, i widocznie sami ten len uprawiali, bo na błoniach wokół wsi świeciły wszędzie w słońcu rozłożone do wybielenia świeżo tkane sztuki.

Moliwda zdjął worki z tym, co zakupił w mieście. Kazał włościanom przywitać gości, co ci chętnie uczynili, otaczając nas kołem i śpiewając jakąś krótką radosną pieśń. Gestem powitania była tutaj dłoń położona na sercu, a potem przeniesiona do ust. Ujęli mnie swoją powierzchownością i zachowaniem chłopi, choć słowo to, przywiezione z Podola, zdawało się dotyczyć jakiejś innej odmiany ludzi, ci byli bowiem pogodni i zadowoleni, i widać było, że syci.

Staliśmy zupełnie zaskoczeni i nawet Jakub, którego zwykle nic nie było w stanie zadziwić, wyglądał na zbitego z tropu – na chwilę jakby zapomniał, kim jest, wobec ogromu tej serdeczności. I to, że my byliśmy Żydami, w niczym im nie wadziło, a wręcz przeciwnie, właśnie dlatego, żeśmy byli obcy, zdawali się do nas dobrze nastawieni. Tylko Osman wydawał się nie dziwić niczemu i ciągle wypytywał Moliwdę a to o zaopatrzenie, a to o podział pracy, a to o dochody z upraw warzyw i tkania, lecz Moliwda wcale się dobry w odpowiedziach na te pytania nie czuł i okazało się ku naszemu zdziwieniu, że najwięcej do powiedzenia o tych sprawach miała tutaj kobieta, o której mówili Matka, choć nie była stara.

Zaprowadzono nas do dużej izby, gdzie młodzi ludzie, dziewczyny i chłopcy, usługiwali nam, gdyśmy jedli. Jedzenie było proste i smaczne – stary miód, suszone owoce, oliwa i pasta z bakłażanów, nakładana na placki pieczone wprost na gorącym kamieniu, a do tego źródlana woda.

Moliwda zachowywał się godnie i spokojnie, ale zauważyłem, że choć go traktowano z szacunkiem, to jednak nie jak pana. Wszyscy mówili do niego „brate”, a on się zwracał do nich także „brate” i „sestro”, co znaczyło, że uważają się za braci i siostry, niczym wielka rodzina. Gdyśmy już byli syci, przyszła do nas kobieta, też cała w bieli, którą oni nazywali Matką, siadła z nami i uśmiechała się do nas ciepło, ale niewiele mówiła. Widać było, że pan Moliwda poważa ją bardzo, bo gdy tylko zaczęła się zbierać, on wstał, a za nim myśmy wstali i rozprowadzono nas do izb, gdzieśmy mieli nocleg. Wszystko tu było bardzo skromne i czyste, spało mi się doskonale, a byłem tak zmęczony, żem już sił nie miał, żeby zapisywać wszystko na bieżąco. Jak na przykład to, że w mojej izbie były tylko posłanie na drewnianej podłodze i kij zawieszony na sznurach jako szafa, gdzie mogłem powiesić swoje ubranie.

Na drugi dzień oglądaliśmy z Jakubem, jak sobie to wszystko dobrze Moliwda urządził.

Ma wokół siebie dwunastu braci i dwanaście sióstr – to oni są zarządem tej wsi, na równych prawach, kobiety i mężczyźni. Kiedy trzeba coś ustalić, zbierają się na placyku nad stawem i głosują. Gdy coś akceptują, podnoszą rękę. Wszystkie chaty i dobrodziejstwa, jak studnia, wozy, konie, należą do wszystkich, do ogółu – każdy, czego tylko potrzebuje, bierze to sobie niejako w arendę, pożycza, a potem, gdy już skorzysta, oddaje. Dzieci jest niewiele, bo dla nich płodzenie dzieci to grzech, a te, które są, nie pozostają przy matkach, ale też traktuje się je niczym wspólne, zajmuje się nimi kilka starszych kobiet, bo młodsze pracują w polu albo przy domu. Widzieliśmy, jak malowały ściany domów i dodawały do bielidła jakiegoś barwnika, tak iż domy były niebieskie. Dzieciom nie mówi się, kto jest ich ojcem, i ojcom też nie; mogłoby to rodzić niesprawiedliwości, forowanie swoich potomków. A ponieważ kobiety to wiedzą, mają tu ważną rolę, równą mężczyznom, i widać, że przez to te kobiety są tutaj jakieś inne – spokojne bardziej i rozumne, roztropne. Rachunki gminne prowadzi kobieta: pisze, czyta i liczy – bardzo uczona. Moliwda zwraca się do niej z szacunkiem.

Zastanawialiśmy się wszyscy, jaka tu jest rola Moliwdy, czy on tu rządzi, czy pomaga, czy jest na usługach tej kobiety, a może to ona na jego. Lecz on nas obśmiał i drwił z nas, że wszystko widzimy w stary, najgorszy sposób: że wszędzie ma być drabina, jeden stoi nad drugim i przymusza go do wszystkiego. Ten ważniejszy, ten mniej ważny. A oni tutaj, w tej wiosce pod Krajową, zupełnie inaczej to ułożyli. Wszyscy są równi. Każdy ma prawo do życia, jedzenia, radości i pracy. Każdy może odejść w każdej chwili. Czy ktoś odchodzi? Czasami, rzadko. Gdzie miałby pójść?

A jednak mieliśmy przemożne wrażenie, że Moliwda tu współrządzi razem z tą kobietą o łagodnym uśmiechu. Wszyscyśmy się od razu cicho zastanawiali, czy ona nie jest jego żoną, lecz on nas szybko wyprowadził z błędu: jest siostrą, tak jak każda tutaj kobieta. „Czy z nimi sypiasz?”, zapytał go Jakub prosto z mostu. Moliwda tylko wzruszył ramionami i pokazał nam wielkie, starannie utrzymane warzywniki, w których plony osiąga się dwa razy w roku, i powiedział, że z tego właśnie wspólnota żyje, z darów słońca, bo jakby spojrzeć na to tak, jak on patrzy, to wszystko jest ze słońca, ze światła, za darmo i dla każdego.

Księgi Jakubowe

Подняться наверх