Читать книгу Deniwelacja - Remigiusz Mróz - Страница 4
CZĘŚĆ PIERWSZA
2
ОглавлениеKolejność osób zjawiających się na miejscu zdarzenia zawsze była podobna. Jako pierwsi stawiali się policjanci patrolowi, zaraz po nich wzywano tych dyżurujących, a potem przyjeżdżali technicy. Prokurator zazwyczaj docierał jako ostatni.
Tym razem jednak było inaczej – ostatni przyjechał nowo powołany komendant rejonowy policji. Edmund Osica był starym wyjadaczem, który karierę zaczynał jeszcze w milicji. Widział wiele, spodziewał się wszystkiego, ale nie mógł wyobrazić sobie gorszego zainaugurowania nowego etapu kariery. Zrozumiał to tuż po tym, jak wysiadł z samochodu TPN-u.
Wystarczyło spojrzeć na minę młodego prokuratora, który odpowiadał za przeprowadzenie oględzin. Młokos czekał na niego na parkingu, sprawiając wrażenie, jakby stanął na minie i usłyszał niepokojący chrzęst pod stopami.
Osica zlustrował go wzrokiem. Gdyby minął chłopaka na Krupówkach, nigdy nie powiedziałby, że ma cokolwiek wspólnego z organami ścigania. Był chuderlawy, nosił kremowy polar, miał łagodne rysy twarzy i jasne, kręcone włosy. Wyglądał niewinnie.
Zbyt niewinnie, biorąc pod uwagę widok, jaki musiał zastać na zboczu Giewontu. Ciała z pewnością były dobrze zakonserwowane przez niskie temperatury, ale nawet bez zmian gnilnych niewątpliwie tworzyły makabryczną mozaikę.
Edmund podniósł wzrok i spojrzał w stronę krzyża górującego nad Polaną Strążyską. Jak dziś pamiętał wisielca, od którego rozpoczął się najgorszy okres w jego życiu. Okres, po którym jeszcze do końca się nie podniósł.
Tymczasem teraz zanosiło się na powtórkę. A być może nawet na gorszą wersję tego, czego dopuściła się Bestia z Giewontu.
Inspektor potrząsnął głową. Niepotrzebnie snuł takie myśli, na tym etapie nic nie było jeszcze przesądzone. Szybko złożył to na karb pogody. Nad odległymi szczytami wisiały ciemne, ołowiane chmury, które sprawiły, że nawet szumiący tuż obok Strążyski Potok robił złowrogie wrażenie.
– Wszystko w porządku? – zapytał prokurator.
Osica potrzebował chwili, by przypomnieć sobie, jak nazywa się młodzik. W końcu wyłowił z pamięci imię i nazwisko. Jacek Rapacz. Zaczął pracę w prokuraturze rejonowej zaraz po tym, jak zniknął Wiktor Forst. Po tym, jak wszystkie pożary wygasły. Od tamtej pory w Zakopanem było spokojnie, wydawało się nawet, że dochodziło do mniejszej liczby wypadków w górach. Ludzie byli jakby ostrożniejsi.
Aż do teraz.
– Panie inspektorze?
– Tak, w porządku – odburknął Edmund, a potem ruszył w stronę Giewontu. – Gdzie leżą te ciała?
Rapacz podążył za nim.
– Na zachodnim stoku.
– Widziałeś je już?
Nawet gdyby prokurator nie pokiwał głową, jego trupioblada twarz mówiłaby sama za siebie.
– Ile ich tam jest?
– Pięć.
– Wszystkie ubrane?
Prokurator zawahał się, jakby było to trudne pytanie.
– Tak.
– W co? – dopytał Osica. – Ciuchy górskie, bieliznę, worki pokutne?
Jacek Rapacz spojrzał na niego z rezerwą. Właściwie nie miał obowiązku odpowiadać na jakiekolwiek pytania. To on był panem i władcą na miejscu zdarzenia, to on kontrolował i nadzorował wszystko, co się działo.
I mógł po prostu zignorować bardziej doświadczonego policjanta. Wielu początkujących oskarżycieli publicznych na jego miejscu z pewnością tak by postąpiło. Wydawało im się, że skoro ustawy przyznają im określone kompetencje, w pakiecie wyposażają ich także w umiejętności śledcze.
Praktyka jednak nauczyła Osicę, że w takiej sytuacji to od takich jak on zależy najwięcej. Dlatego pofatygował się osobiście na miejsce. Dlatego wspinał się teraz czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy w Grzybowcu, sapiąc coraz głośniej. I coraz bardziej obawiając się tego, co zastanie na miejscu.
– Wygląda na to, że wszystkie ofiary były względnie dobrze przygotowane do wędrówki – podjął Rapacz. – Miały buty trekkingowe, kurtki nieprzemakalne i…
– Jakiej firmy?
– A to ma jakieś znaczenie?
– Może mieć.
– Wydaje mi się, że… Quechua?
Wymówił to jako „keczła”, co niegdyś świadczyłoby o jego obyciu i znajomości wymowy obcych słów. Teraz jednak dowodziło jedynie tego, że swego czasu zapewne przeglądał fanpage na Facebooku, na którym radzono, jak wymawiać nazwy zagranicznych firm.
– To chyba marka własna Decathlonu – dodał.
– Mhm.
Osica oddychał z coraz większym trudem.
– Ale dlaczego pan pyta?
– Bo mniej więcej wiem, co producenci montują w kurtkach.
Prokurator uniósł brwi i popatrzył na Edmunda pytająco.
– W większości jest recco – oznajmił komendant. – Niewielka blaszka, która odbija sygnał z nadajnika. Urządzenie pasywne, ale pomaga w poszukiwaniach. Niektóre modele mają elementy aktywne, pozwalające na lokalizację… ale raczej nie te z Decathlonu.
Osica urwał, nie mając zamiaru kontynuować. Jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia, a Rapacz narzucił żwawe tempo.
– Dąży pan do tego, że ofiary mogły przeleżeć tam całą zimę. Nieodkryte.
– Tak.
– I nikt nie zgłosiłby zaginięcia?
Edmund charknął, a potem zaniósł się kaszlem. Niepotrzebnie po latach niepalenia coś podpowiedziało mu, żeby na powrót sięgnąć po papierosy. Nie, nie coś. Głupstwo, rzecz zupełnie prozaiczna. Usłyszał w radiu, że Leonard Cohen nie palił przez trzydzieści lat, a potem – tuż przed osiemdziesiątymi urodzinami – oznajmił, że zamierza wrócić do nałogu. I że czekał na ten moment przez całe te trzy dekady.
Właściwie w tym wieku nie mogło to już chyba niczego zmienić. Osica wyszedł z podobnego założenia, a poza tym nie widział już wielu powodów, by ciągnąć egzystencję na tym padole łez. Po stracie córki jedyną bliską osobą, która mu została, był Forst. Stanowiło to dość dojmującą sytuację.
Wszystko zmieniło się z momentem otrzymania awansu. Nie spodziewał się, że obejmie schedę po komendancie rejonowym, a jednak to właśnie jego wytypowano w komendzie wojewódzkiej.
Początkowo chciał odmówić, ale ostatecznie uznał, że zrobi, co może, żeby Zakopane znów zaczęło być kojarzone z góralskim folklorem, rozrywką i turystyką, a nie krwią niewinnych ludzi spływającą po stokach.
Pracę zaczął w poniedziałek. Dwa dni temu.
– Chce pan zrobić przerwę? – odezwał się Rapacz.
– Tak.
Prokurator się zatrzymał.
– Ale w życiu, nie we wspinaczce – wysapał Edmund, wskazując na szczyt. – Idziemy dalej.
Utrzymując dobre tempo, dotarliby na miejsce po niecałych dwóch godzinach. Koniec końców płuca Osicy kazały mu jednak zrobić kilka przerw. Wraz z prokuratorem stanął pod zboczem po niemal trzech godzinach od opuszczenia Polany Strążyskiej. Na miejscu pracował już zespół policjantów i techników. Wszyscy jak jeden mąż przerwali czynności i wyprostowali się, widząc komendanta.
Edmund odnalazł odpowiednio wiele sił, by zbyć to machnięciem ręki. Jednocześnie kątem oka dostrzegł, że Jacek Rapacz trzymał się dwa kroki za nim.
Osica westchnął.
– Jest pan jednym z tych, co haftują, tak? – zapytał mrukliwie.
– Słucham?
– Rzyga pan na widok śmierci?
– Nie, skąd, po prostu…
Komendant odwrócił się i miał wrażenie, że Rapacz pobladł jeszcze bardziej. A zatem rzeczywiście należał do tych, którzy z kostuchą jeszcze się nie oswoili. Właściwie powinien zdać sobie z tego sprawę już wtedy, gdy prokurator oznajmił, że po niego wyjdzie.
Klasyczne zagranie. Ci słabsi robili wszystko, by opuścić miejsce zdarzenia, mimo że formalnie to oni odpowiadali za zabezpieczanie śladów. W skrajnych przypadkach bywało, że prokuratorzy czekali kawałek dalej, a policjanci przynosili im zdjęcia, referując podejmowane czynności.
Bogiem a prawdą, niewielu było takich śledczych. Dziś jednak najwyraźniej właśnie taki się trafił.
– Niechże pan podejdzie, rzuci okiem.
– Miałem już okazję…
Osica obrócił się, złapał młodego za rękaw i przyciągnął. Wskazał na ciało leżące najbliżej.
Kobieta nie mogła mieć więcej niż trzydzieści lat. Widok zwłok nie był odpychający, przynajmniej nie dla Edmunda, który w życiu naoglądał się gorszych rzeczy. Niska temperatura doskonale zakonserwowała ofiarę. Nie doszło do rozdęcia gazami gnilnymi, co często skutkowało wybałuszeniem trupich oczu. Nie pojawiły się smugi dyfuzyjne, z nozdrzy ani z ust nie wypływały ociekliny gnilne, naskórek nie zaczął schodzić z ciała.
Kobieta wyglądała spokojnie, choć Osica przypuszczał, że w spokoju nie odeszła.
– Co jest z tobą nie tak? – zapytał komendant.
– Po prostu…
– Dziękuj Najwyższemu – wpadł mu w słowo Edmund. – Frigor mortis to niemal błogosławieństwo dla śledczego. Naoglądasz się znacznie gorszych rzeczy.
– Wiem.
Nie zabrzmiało to, jakby rzeczywiście miał taką świadomość. Osica przyjrzał mu się, starając się stwierdzić, ile czasu minie, nim młokos zorientuje się, że wybrał złą ścieżkę kariery. To się zdarzało. Rezultaty ludzkiego wynaturzenia szybko weryfikowały, czy ktoś nadaje się do tego zawodu, czy nie.
Edmund przeniósł wzrok na kobietę. Skórę miała białą, jakby spowił ją nieskazitelny całun. W szeroko otwartych oczach Osica dostrzegł kryształki lodu, a w ustach śnieg. Ubranie było nietknięte, podobnie jak plecak, który leżał kawałek dalej, przed kolejnym ciałem.
W powietrzu nie unosił się żaden smród, choć komendant spodziewał się, że to niebawem się zmieni. Śnieg wciąż topniał, ciało nie pozostanie długo w takim stanie. Temperatura wzrośnie, a bakterie natychmiast się uaktywnią, jakby przez ten cały czas od śmierci kobiety tylko czekały, by rozpocząć procesy rozkładu.
Osica przykucnął przy ciele. Coś strzeliło mu w kolanach, poczuł też ból w okolicy kostek. Wyciągnął paczkę viceroyów i zapalił jednego. Stać go było na lepsze papierosy, ale wychodził z założenia, że ostatecznie smak nie ma znaczenia. Trucizna jest trucizną, każda działa tak samo.
Wypuścił dym w bok, jakby w jakiś sposób mógł na świeżym powietrzu doprowadzić do kontaminacji materiału dowodowego. Obejrzał się przez ramię, skinął na Rapacza i wskazał rękę kobiety.
– Wygląda na to, że palce są w całości.
– Słucham?
– Nie doszło do autoamputacji – burknął Osica. – Innymi słowy, kobita się nie połamała podczas zamarzania. Znaczy to najpewniej, że zginęła już wcześniej.
Prokurator ukucnął kawałek za nim.
– Jest pan pewien?
– Nie – odparł bez wahania Edmund. – Pewność będą mieli sekciarze.
– Kto?
– Na litość boską… ci od sekcji zwłok.
– Nie słyszałem, by ktokolwiek tak ich nazywał.
Osica właściwie także nie. Wydawało mu się jednak, że to adekwatne określenie. Ilekroć zachodził do zakładu medycyny sądowej, odnosił wrażenie, że pracujący tam ludzie należą do jakiejś mrocznej sekty.
Sam uważał się za osobę obytą ze śmiercią. Oni jednak zdawali się zaznajomieni z nią lepiej niż z życiem.
– Trzeba szybko przenieść te ciała – zauważył. – Zaraz zacznie się gnicie i będzie po śladach.
Rapacz się rozejrzał.
– No, dzwoń po przewozówkę.
– Tyle że żadna firma pogrzebowa tu nie dojedzie…
– Mam na myśli TOPR – odparł ciężko Osica. – Nie mamy wprawdzie z nimi żadnej umowy, ale pomogą. Sprawdziliśmy to już w praktyce.
Prokurator pokiwał głową, doskonale zdając sobie sprawę, co Edmund ma na myśli.
– Pogoda jest dobra, może podlecą śmigłem – dodał komendant, a potem z trudem się podniósł. Spojrzał na Rapacza. Ten nadal sprawiał wrażenie zagubionego.
Bez wątpienia przyswoił sobie wszystkie procedury, przepisy ustaw i należytą kolejność podejmowania czynności na miejscu zdarzenia. Z jeszcze większą pewnością Osica mógł stwierdzić, że prokurator zapomniał niemal o wszystkim, czego się nauczył na studiach i po nich.
– Jak tylko zabiorą truchła, a technicy powiedzą ci, że ślady zostały zabezpieczone, najważniejsze będzie posprzątanie – bąknął, ruszając powoli ku kolejnej ofierze. – Urządzicie sobie tu ognisko.
– Ognisko?
– Zazwyczaj tak robimy przy oględzinach na otwartym terenie. Palimy wszystko, co zostało użyte do czynności.
Szczególnie lateksowe rękawiczki techników. – Osica zatrzymał się i wymierzył palcem w Rapacza. – To ważne, rozumiesz?
Prokurator niepewnie pokiwał głową.
– Rękawiczki… – mruknął.
– Tak. Jeśli ich nie spalisz, ktoś może je później odnaleźć – ciągnął Edmund, ruszając z powrotem w stronę zwłok. – A jak odnajdzie, może je podłożyć na innym miejscu przestępstwa. Tymczasem to bogactwo śladów. Od daktyloskopijnych przez zapachowe aż po biologiczne. Jasne?
– Tak.
Podeszli do następnej kobiety. Ta była młodsza, miała może dwadzieścia kilka lat. Była ubrana inaczej niż poprzednia, nie wydawała się odpowiednio przygotowana do górskich wędrówek.
Osica zmarszczył czoło i przez moment trwał w bezruchu.
– Coś nie tak? – odezwał się Rapacz.
Edmund milczał.
– Panie komendancie?
Policjant potrząsnął głową, jakby chciał usunąć sprzed oczu powidoki koszmaru, który przed momentem mu się przyśnił. Zbliżył się o krok, przyglądając się dziewczynie coraz uważniej.
– Co to ma być, do cholery? – mruknął.
Potoczył wzrokiem dokoła, po czym przywołał jednego z techników. Wziąwszy od niego parę rękawiczek, naciągnął jedną na dłoń i kucnął przy ofierze. Delikatnie odgiął jej kołnierz i znów na moment znieruchomiał.
– Panie komendancie? – powtórzył Rapacz.
Osica po raz kolejny zignorował pytanie. Wlepiał wzrok we flanelową, czerwono-czarną koszulę w kratę, która jednoznacznie przywodziła na myśl tę noszoną przez Wiktora Forsta.
W pierwszej chwili komendant powiedział sobie, że to niemożliwe. Zwykły przypadek, nic więcej.
Kiedy jednak zobaczył metkę ze Springfielda, opadło go dziwne uczucie. Tym bardziej że koszula nie wyglądała na nówkę. Przeciwnie, zdawała się nawet przetarta w tym samym miejscu, gdzie ta noszona przez Forsta.
Osica przełknął ślinę. Nie, to zupełnie absurdalne, skwitował w duchu. Zresztą takich koszul musiało być na pęczki. Tylko dlaczego ta kobieta ma na sobie męskie ubranie?
Oderwał od niej wzrok i zobaczył leżącą obok czapkę. Starą, zniszczoną czapkę z daszkiem, która z przodu i po bokach miała ślady farby. Edmund sięgnął po nią trzęsącą się ręką.
– O co chodzi? – spytał zaniepokojony prokurator.
– To… to moja czapka.
– Co takiego?
– To znaczy… ja…
Dopiero teraz Rapacz przykucnął obok. Przypatrywał się Osicy, jakby nagle zaczął podejrzewać, że to on odpowiada za wszystko, co tu się wydarzyło. Czapka świadczyła jednak o czymś zupełnie innym.
– Dałem ją Forstowi, kiedy…
Urwał, uświadamiając sobie, że nie może powiedzieć więcej. Pożyczył mu ją, kiedy pomagał mu się ukryć. Forst nigdy jej nie zwrócił. Najwyraźniej zabrał ją ze sobą tam, gdzie się udał.
A teraz była tutaj, pod śniegiem na zboczach Giewontu. Razem z jego czerwono-czarną koszulą.