Читать книгу Deniwelacja - Remigiusz Mróz - Страница 8
CZĘŚĆ PIERWSZA
6
ОглавлениеWiktor Forst nie odrywał wzroku od rozkładu lotów. W pewnym sensie stanowił odzwierciedlenie jego życia – destynacji było mnóstwo, ale wybór jedynie pozorny. Tak naprawdę były komisarz mógł wsiąść na pokład tylko jednego samolotu.
Boeing 737-800 linii Ryanair miał wylądować na lotnisku w Alicante po trzech godzinach i czterdziestu pięciu minutach lotu. Wiktor miał znajdować się na pokładzie.
Gdyby cokolwiek od niego zależało, być może obróciłby się na pięcie i opuścił lotnisko. A może kupiłby inny bilet i udał się w zupełnie inne miejsce. Gdzieś, gdzie mógłby się zgubić, uciec przed samym sobą.
Los jednak pozbawił go wyboru.
Nie, nie los. Zrobił to on sam, podejmując się tego, nad czym pracował od dawna. Wrócił do Zakopanego, przez długie miesiące nie ustawał w wysiłkach, aż w końcu udało mu się ustalić wszystko, czego potrzebował.
Pracował w mieszkaniu przy Piaseckiego, szczelnie pokrywając ściany samoprzylepnymi żółtymi karteczkami. Miał ich w nadmiarze, kiedyś właściwie bez nich nie zaczynał śledztwa.
Tyle że kiedyś miał do dyspozycji administracyjne zaplecze i legitymację służbową, nie wspominając już o policyjnym glocku, którego nosił w kaburze. Teraz był zdany wyłącznie na siebie i na to, co mógł pozyskać nielegalnie.
Forst zdał bagaż, przeszedł przez kontrolę bezpieczeństwa, a potem wypił kawę w jednej z lotniskowych kawiarni. Obserwował powoli formującą się kolejkę przed bramkami. Sam miał bilet z pierwszeństwem wejścia na pokład. Nie uśmiechało mu się czekać w grupie ludzi, którzy z nudów zapewne prędzej czy później wciągnęliby samotnego podróżującego w niezobowiązującą rozmowę.
Wsiadł do samolotu z duszą na ramieniu. Miał wrażenie, że w ostatniej chwili pojawi się ktoś, kto go zatrzyma. Po chwili jednak boeing oderwał się od płyty lotniska, a Wiktor odetchnął.
Zdawał sobie sprawę, że nie czeka go nic dobrego, mimo to poczuł pewną ulgę, kiedy maszyna wzbiła się w powietrze. Być może dlatego, że z każdą upływającą sekundą oddalał się o kolejne dwieście metrów od miejsca, w którym tak naprawdę nie chciał być.
Może właśnie z tego powodu opuszczał Polskę. Może wcale nie chodziło o odnalezienie człowieka, którego starał się namierzyć przez ostatnie miesiące. Może wszystko wynikało z tego, że próbował znaleźć sobie miejsce na Pomorzu, ale wszelkie próby okazały się daremne.
Nie miało znaczenia, gdzie się znajdował. Nieustannie myślał o tym wszystkim, z czego odarła go Bestia z Giewontu. I o tym, że stał się jedynie strzępem człowieka, którym niegdyś był.
Gdy boeing podchodził do lądowania w Alicante, Forst był już przekonany, że zmiana miejsca nie ma żadnego znaczenia. Czuł się jeszcze gorzej – i nie wynikało to z tego, że źle znosił świadomość braku kontroli podczas podróży samolotem.
Opuścił halę przylotów, ciągnąc za sobą niewielką torbę podróżną. Mieściła się w niej właściwie cała jego garderoba. W Zakopanem zostawił rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebował i z którymi mógł się pożegnać bez zastanowienia.
Temperatura była wysoka, koszula szybko zaczęła kleić mu się do pleców. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach soli, cała okolica słynęła bowiem z jej przepastnych złóż, masowo wydobywanych ze słonych jezior.
Forst rozejrzał się, a potem skierował w stronę przystanku autobusowego. Na odjazd nie musiał czekać długo, bus kursował osiem razy dziennie. Wiktor miał akurat tyle czasu, by spokojnie wypalić czerwonego westa.
Pojechał w kierunku Torrevieja i po niecałej godzinie był na miejscu, bogatszy o widok bezkresnych słonych jezior i uboższy o siedem euro. Wysiadł na dworcu przy calle Antonio Machado, wyszedł na ulicę i się rozejrzał. Od razu skierował się do sklepu z dużym, sugestywnym napisem „tobaccos”.
Forst zerknął na zegarek. Człowiek, z którym był umówiony, miał na niego czekać za godzinę w jednej z restauracji przy plaży. Wiktor otarł pot z czoła, a potem podniósł głowę i poszukał wzrokiem chmur na lazurowym niebie. Bezskutecznie.
Nie czuł się tutaj dobrze, ale właściwie nie spodziewał się niczego innego. Nie należał do osób, na które promienie słoneczne działały pozytywnie.
Poszedł w kierunku morza, a chwilę później odnalazł restaurację, w której miał się spotkać ze swoim kontaktem. Zajął miejsce w innej, znajdującej się obok. Miał zamiar najpierw dokładnie przyjrzeć się rozmówcy, a dopiero potem do niego podejść.
Tyle że sam zapewne zostanie wcześniej wypatrzony. Jako jeden z nielicznych miał skórę bladą jak trup. Wszyscy inni klienci mogli pochwalić się albo brązową opalenizną, albo czerwoną spalenizną.
Westchnął i zamówił kawę. Dostał espresso, co bynajmniej go nie urządzało. Zanotował sobie w pamięci, by następnym razem poprosić o americano. Z jakiegoś powodu tak nazywano w podobnych miejscach dużą czarną kawę, podczas gdy w Stanach określano ją jako italiano.
Przepychanka kultur, skwitował w duchu, po czym jednym łykiem opróżnił filiżaneczkę, nie fatygując się, by wcześniej przepłukać usta podaną mu wodą.
Wciągnął powietrze nosem, wciąż nie mogąc przywyknąć do zapachu soli. Miał wrażenie, że od niej oraz żaru lejącego się z nieba spuchło mu całe ciało, a przede wszystkim dłonie.
Po chwili zmienił miejsce, uznając, że pod ścianą będzie mniej widoczny. Tym razem zamówił kawę słusznych rozmiarów. Zdążył zjeść niewielką tradycyjną paellę, zanim pojawił się mężczyzna, na którego czekał.
Nie znali się, nie wiedzieli, jak wyglądają, nigdy nawet ze sobą nie rozmawiali. Jedyne wiadomości przekazywali sobie za pośrednictwem Telegramu, rosyjskiej aplikacji, która umożliwiała nie tylko wymianę zdjęć, filmów i tekstu, ale także szyfrowanych treści.
Platforma była dostępna na każdym smartfonie i komputerze. Miesięcznie korzystało z niej przeszło sto milionów użytkowników, wymieniając między sobą ponad piętnaście miliardów wiadomości.
W przeciwieństwie do Facebooka, Twittera czy Instagrama kontrola rosyjskiej aplikacji była znikoma. Nie bez powodu korzystali z niej wszyscy ci, którzy mieli coś do ukrycia.
O ile amerykańskie twory można było z czystym sumieniem nazywać portalami społecznościowymi, o tyle do opisu tego należałoby raczej użyć określenia „antyspołecznościowy”.
Forst i jego kontakt ustalili miejsce spotkania, używając secret chatu, szyfrowanego połączenia, które gwarantowało, że wiadomości znajdują się jedynie w skrzynkach odbiorczej i nadawczej stron, które je nawiązywały. Telegram oferował nie tylko możliwość skasowania wszelkich śladów, ale nawet opcję samozniszczenia treści po zakończeniu secret chatu.
Wiktor spojrzał w stronę pustego zarezerwowanego stolika na uboczu. To tam miał czekać na rozmówcę.
Do umówionej pory został jeszcze kwadrans, ale mężczyzna zjawił się przed czasem. Był mocno opalony, ale wschodnioeuropejskie rysy twarzy nie pozostawiały wątpliwości, że nie urodził się w Hiszpanii.
Forst przyglądał mu się przez chwilę. Rozmówca zamówił espresso, wysączył je trzema łykami, a potem rozłożył gazetę. Po chwili poprosił o niewielki talerz owoców morza i zaczął przegryzać je jakby nigdy nic.
Wiktor odczekał jeszcze trochę, obserwując okolicę. Nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek się na niego czaił. Nie wypatrzył też nikogo, kto mógłby pilnować mężczyzny przegryzającego krewetki.
W końcu Forst uregulował rachunek i przeszedł do restauracji obok. Zbliżył się do stolika i spojrzał z góry na młodego mężczyznę. Ten uśmiechnął się szeroko, jakby wreszcie doczekał się dobrego znajomego.
Podniósł się, wymienił serdeczny uścisk z Wiktorem i poklepał go po plecach. Obaj usiedli naprzeciwko siebie.
– Rób dobre wrażenie – rzucił po angielsku rozmówca.
Forst znał go jako Artioma, ale nie przypuszczał, by było to jego prawdziwe imię.
– Robię – odparł były komisarz.
– Niespecjalnie. Wyglądasz, jakbyś widział mnie pierwszy raz w życiu.
– Bo tak jest.
– Ale nikt nie powinien o tym wiedzieć.
Kiedy podszedł od nich kelner, Wiktor poczekał, aż rozmówca złoży zamówienie. Artiom z uśmiechem polecił mu jakieś danie, Forst nie oponował. Przynajmniej na moment przyjął maskę, której oczekiwał Rosjanin.
Pracownik restauracji przyjął zamówienie, skinął głową i się oddalił.
– Postaraj się bardziej – rzucił Artiom.
Kategoryczny, wręcz agresywny ton głosu nie współgrał z nieznikającym uśmiechem. Forst pomyślał, że jeśli ten człowiek rzeczywiście miał się czego obawiać i ktoś im się przyglądał, to ta szopka z pewnością by go nie przekonała.
– Słyszałeś, co powiedziałem?
– Tak.
– A jednak nie odpowiadasz.
Wiktor skwitował to milczeniem.
– Nie jesteś zbyt rozmowny – zauważył Artiom.
Forst skinął głową.
– To może być pewien problem.
– Nie sądzę.
– A jednak lepiej by było, gdybyś był trochę bardziej wygadany.
– Lepiej? – spytał Wiktor. – Byłem przekonany, że to nie ma żadnego znaczenia.
– Ostatecznie nie – przyznał Rosjanin, rozglądając się. Robił to spokojnie, jakby leniwie. Przywodził na myśl turystę, który niemal machinalnie przypatruje się kuso odzianym kobietom. – W tej chwili jednak wolałbym, żeby wyglądało, że się znamy.
Forst również powiódł wzrokiem po ulicy.
– Ktoś cię obserwuje? – zapytał.
– Nie. Ale ciebie może.
Były komisarz cicho prychnął.
– Nie masz się czego obawiać – zapewnił. – W przeciwieństwie do ciebie nie figuruję na żadnej liście nazwisk, które przykuwają zainteresowanie służb. Przyleciałem z kraju, który z Hiszpanią łączy układ z Schengen. Prosto z lotniska przyjechałem tutaj.
– Nie szkodzi. Ostrożności nigdy za wiele, szczególnie w mojej branży.
Forst popatrzył na niego z powątpiewaniem. Nie spodziewał się problemów, zdając sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, kontrola przylatujących do Alicante z innych krajów Unii Europejskiej w pewnej mierze była iluzoryczna. Po drugie, tajemnicą poliszynela było, że hiszpańskie władze tolerowały wiele rzeczy, które robili tutaj Rosjanie.
Ogromne inwestycje turystyczne w regionie były finansowane z rubli – wprawdzie wypranych, ale pierwotnie brudnych. Szemrani rosyjscy biznesmeni byli właścicielami wielu kurortów, nie wspominając już o tym, że w najmniej ciekawych dzielnicach tutejszych miast słychać było głównie śpiewny wschodni akcent.
Oficjalnie to fundusze unijne spowodowały dynamiczny, imponujący rozwój tej części Hiszpanii. Wiktor nie miał jednak wątpliwości, że tak naprawdę w większej mierze przyczyniły się do tego przepływy finansowe spoza Unii.
Tacy jak Artiom nie mieli się czego obawiać. Przynajmniej dopóki nie przekraczali pewnej granicy.
– Kiedy mogę zacząć? – odezwał się Forst.
– Jak tylko potwierdzę, że się nadajesz.
Wiktor obojętnie pokiwał głową. Przez moment trwali w milczeniu, rozmówca ewidentnie oczekiwał jakichś zapewnień, że Forst jest odpowiednim kandydatem na stanowisko, o które się ubiegał. Były komisarz jednak nie miał zamiaru ich składać.
Kelner podał im jedzenie, a Wiktor otworzył paczkę niedawno nabytych papierosów.
– Miałeś czas kupić fajki, ale chodzisz w… tym? – spytał Artiom, wskazując na czerwono-czarną koszulę.
– Tylko takie noszę.
– Nosiłeś. Teraz to się musi zmienić.
Mógł dyskutować, ale czy był sens?
– Kupisz coś nierzucającego się w oczy, coś przewiewnego. Do kurwy nędzy, tutaj jest prawie trzydzieści stopni, nikt nie chodzi we flanelach.
Po prawdzie on też ubrałby coś innego, gdyby tylko wiedział, że trafi do Torrevieja w tym samym czasie co afrykański front znad Algierii. Przygotowywał się do wyjazdu, robił research – ale wynikało z niego, że powinien spodziewać się temperatur nieznacznie przekraczających dwadzieścia stopni.
Tymczasem trafił do istnego piekła.
Miał nadzieję, że określenie to będzie odnosił wyłącznie do temperatury.
– Przy obwodnicy jest centro commercial, znajdziesz tam wszystkie sklepy.
– Mhm.
– Ale na razie pójdziesz do niewielkiego lokalu, gdzie zaopatrują się miejscowi. – Rozmówca wskazał wąską uliczkę odchodzącą od nadmorskiej promenady. – Prosto, aż do skrzyżowania z calle Caballero de Rodas, potem w lewo. Po minięciu czterech przecznic będziesz na miejscu. Sklep jest wciśnięty między kafejki, nazywa się El Metro.
– Nie możesz mnie tam zaprowadzić?
– Nie. Dam ci wszystko, czego potrzebujesz, a potem będziesz radził sobie sam.
– Myślałem, że…
– Jestem tylko od powitań.
Forst skinął głową. Nie miał zamiaru pytać o więcej, uświadomił sobie bowiem, że ma do czynienia wyłącznie z pośrednikiem. Typowym zderzakiem, który oprócz werbowania nowych ludzi miał niewiele więcej zadań.
– Potwierdzam, że jesteś tym, za kogo się podajesz, przedstawiam ogólne zasady, daję pakiet na start – ciągnął Artiom. – Na tym moja rola się kończy.
– Gdzie ten pakiet?
Rosjanin uniósł brwi.
– Powinieneś raczej zainteresować się tą drugą rzeczą, o której wspomniałem.
– Nie jestem dobry w przestrzeganiu zasad.
– Więc musisz się sporo nauczyć.
– W tym też nie radzę sobie najlepiej.
Artiom popatrzył na niego z niedowierzaniem. Najwyraźniej nie był przyzwyczajony do tego, że potencjalni kandydaci traktują te sprawy lekko. Tyle że w przypadku Forsta nie powinien spodziewać się nadmiernej powagi i przejęcia sytuacją. Z pewnością skrupulatnie go prześwietlili, a Wiktor zadbał o to, by jawić się jako człowiek bezkompromisowy i gotowy na wszystko. Właściwie na użytek tej sprawy stworzył zupełnie nową wersję siebie.
A przynajmniej chciał tak myśleć.
– Słuchaj… – zaczął Artiom. – Albo będziesz robił, co trzeba, albo to się skończy szybciej, niż sądzisz.
– W jaki sposób?
– Co?
– W jaki sposób się skończy?
Rosjanin się rozejrzał.
– Bo jeśli to ma być groźba, musisz być bardziej precyzyjny.
Artiom przez moment milczał, marszcząc czoło. Potem nagle się rozchmurzył, jakby przypomniał sobie, że dla postronnych nie powinien sprawiać wrażenia, że coś jest nie w porządku.
– To była tylko dobra rada.
– Rozumiem.
– Świetnie. I musisz zrozumieć ich jeszcze kilka, zanim przekażę ci przesyłkę.
Forst potwierdził zdawkowym ruchem głowy. Przesyłką niewątpliwie był niewielki plecak oparty o nogę stołu. Najpewniej znajdowało się w nim wszystko, czego potrzebował, by rozpocząć nowe życie w Torrevieja.
– Samochód czeka na ciebie przy Plaza de la Constitución. Po jednej stronie jest kościół, po drugiej parking – oznajmił Rosjanin. – To pierwsze auto za pasami, stoi tuż pod Mäklarringen.
– Pod czym?
– Pod szwedzką agencją nieruchomości. Nieistotne.
– Jaki to samochód?
– Opel astra.
Forst nie skomentował.
– Zanim wsiądziesz, musisz pozbyć się komórki. Wyrzucisz ją do kubła na skrzyżowaniu Gallud i Chapaprieta.
Mężczyzna urwał i zmierzył wzrokiem Polaka.
– To istotne. Zrozumiałeś?
– Tak.
– Cel podróży masz już wprowadzony do nawigacji – ciągnął Artiom. – Czekają cię trzy postoje. Nie możesz pominąć żadnego.
Rozmówca urwał, czekając na potwierdzenie.
– Rozumiem.
– Na każdym masz sprawdzić, czy nikt za tobą nie jedzie – dodał Rosjanin. – Na miejsce powinieneś dotrzeć po godzinie od momentu uruchomienia odbiornika GPS. Jeśli zajmie ci to więcej czasu, nie zostaniesz wpuszczony na teren rezydencji.
Artiom kontynuował jeszcze przed chwilę, rozwodząc się nad środkami bezpieczeństwa, o które miał zadbać Wiktor. Były komisarz raz po raz kiwał głową i pozorował najwyższą uwagę. W rzeczywistości jednak nie przywiązywał wielkiej wagi do słów rozmówcy. Już na Okęciu sprawdzał, czy nie ma ogona. Nie żeby się tego spodziewał, wynikało to raczej z przyzwyczajenia.
Kilka minut zajęło Artiomowi wyłuszczenie wszystkiego, co uznał za istotne. Pożegnali się jak dwaj starzy znajomi, Forst zabrał plecak, a potem ruszył w kierunku sklepu z odzieżą. Trafił bez problemu, a za euro znalezione w jednej z kieszeni plecaka kupił jasną, przewiewną koszulę.
Nie czuł się w niej dobrze.
Uczucie spotęgowało się, gdy zajął miejsce za kierownicą astry. Nie chciał myśleć o ostatnim razie, kiedy siedział w tym modelu opla. Silnik zaskoczył za drugim razem i niepokojąco zarzęził.
Bak był pełny, mimo to Wiktor zatrzymał się na stacji benzynowej w centrum, potem pod fast foodem na obwodnicy i ostatecznie na parkingu Lidla w Orihuela Beach. Przeciął miejscowość, przejechał nad autostradą łączącą największe miasta Murcji i wjechał do Villamartín.
To tutaj znajdował się cel podróży. Z zewnątrz ogrodzony teren przywodził na myśl enklawę zieleni na pustyni. W rzeczywistości jednak tutejsza oaza była ekskluzywnym klubem golfowym, w którym bawili najbogatsi.
Forst stanął przed główną bramą i poczekał, aż podejdzie do niego ochroniarz. Mężczyzna przez chwilę przyglądał się samochodowi, a potem kierowcy.
– Pan Robert Krieger?
Wiktor skinął głową.