Читать книгу Oskarżenie. Joanna Chyłka. Tom 6 - Remigiusz Mróz - Страница 11

Rozdział 1
Sigma
8
Gabinet Chyłki, Skylight

Оглавление

W kancelarii czuła się lepiej niż w domu. Choć może powinna w ten sposób określać to miejsce, a mieszkanie przy Argentyńskiej jako sypialnię. Wprawdzie w ostatnim czasie zaszyła się właśnie tam, ale gdyby to zależało wyłącznie od niej, wybrałaby raczej swój gabinet w Skylight.

W otoczeniu kodeksów i komentarzy, w minimalistycznym, biurowym wnętrzu czuła się najlepiej. Rzadko wprawdzie sięgała po któreś tomiszcze, ale sam fakt, że ją otaczały, wiązał się z komfortem.

Chyłka otworzyła laptopa i weszła na portal „Rzepy”. Prognoza medialnej pogody na dziś była jednoznaczna – nadciągał huragan Tadeusz. Dzień po wizycie na komendzie wszystkie redakcje wprost oszalały. Nad Polską znalazł się front masowego rozgrzeszania byłego opozycjonisty, a największe opady niechęci zanotowano nad prokuraturą i policją.

Był to przyjemny klimat. Przynajmniej dla niej. Wszystko wskazywało na to, że po perturbacjach związanych z Al-Jassamem jej życie znów wychodziło na prostą. Joanna na moment zamyśliła się, zawieszając wzrok za oknem. Z odrętwienia wyrwało ją pukanie do drzwi.

Zerknęła na zegarek. Minuta po dwunastej.

Oznaczało to, że ktokolwiek przyszedł, orientował się w jej rozkładzie dnia. Jeszcze sześćdziesiąt sekund wcześniej gość naraziłby się na burę, bo Chyłka pozwalała zawracać sobie gitarę dopiero od południa.

– Włazić! – poleciła.

Drzwi się otworzyły, w progu stanął Oryński. Znów wyglądał, jakby całą noc nie zmrużył oka.

– Egzaminy już oblałeś, Zordon – powitała go. – Nie musisz dłużej ślęczeć do białego rana z nosem w książkach.

Rozpiął guzik marynarki i opadł ciężko na krzesło przed biurkiem, zupełnie jakby to on nosił dodatkowy balast.

– Do kolejnej próby został ci rok, zdążysz jeszcze opanować podstawy.

– Nie wiem nawet, czy…

– Podejdziesz do egzaminów, to oczywiste.

Nie odpowiedział.

– I będziesz to robił do skutku. Od wejścia w życie ustawy Gosiewskiego nie ma limitu, możesz dobijać się do zawodu, ile wlezie.

– A jednak…

– W twoim wypadku strzelałabym na jakieś… – urwała i zmrużyła oczy. – Trzy, cztery podejścia. W końcu się uda.

Słowa same wychodziły z jej ust. Zdawała sobie sprawę, że doszło do zauważalnego regresu w ich relacjach. Tuż po zakończeniu ostatniej sprawy wszystko wydawało się przesądzone, oboje byli pewni, w którym kierunku pójdą. Teraz jednak w jakiś sposób wrócili do punktu wyjścia.

Przez moment patrzyła na Oryńskiego w milczeniu, kiedy ten wpatrywał się w widoczny z jej okna Pałac Kultury.

– Jaki mamy plan? – zapytał.

Pytanie było wieloznaczne, ale tym razem Chyłka uznała, że brzytwa Ockhama będzie odpowiednim narzędziem.

– Doprowadzamy do wznowienia postępowania, miażdżymy prokuraturę w sądzie, a potem występujemy o odszkodowanie i zadośćuczynienie od tego bandyckiego państwa.

– W wysokości dwudziestu pięciu milionów.

– Zgadza się.

– To dość sporo.

– Co ty?

– Dążę do tego, że Bogucki po oczyszczeniu z zarzutów zabójstwa Papały dostał… ile? Ponad milion?

– Nie pamiętam. Możliwe.

– A przesiedział w więzieniu kawał czasu.

– Za zabójstwo „Pershinga” – odparła pod nosem Chyłka. – Zresztą to zupełnie inna sprawa. Ja wykażę, że państwo nie tyle się pomyliło, co z premedytacją zniszczyło legendę opozycji.

„Ja” było w tej sytuacji kluczowe – i to nie tylko ze względu na egocentryzm Chyłki. Aż do następnego egzaminu Kordian nie mógł występować przed sądem, tracił niemal wszystkie uprawnienia, jakie wiązały się z robieniem aplikacji.

Oboje zamilkli, jakby w tym samym momencie zaczęli rozważać wszystkie implikacje tego, co się stało.

– Żaden sędzia o zdrowych zmysłach nie przyzna tyle Tesarewiczowi – mruknął Oryński.

– O zdrowych zmysłach nie – potwierdziła Chyłka. – Ale ilu takich jest?

– Z pewnością kilku się znajdzie.

Machnęła ręką, jakby prawdopodobieństwo rzeczywiście było nikłe. Tak naprawdę jednak sama nie liczyła na to, że uda się wydoić fiskusa na tak dużą kwotę. Nie o to chodziło.

– To wszystko strategia pod tytułem „pięścią w ryj” – zadeklarowała.

Kordian zmarszczył czoło.

– Nie słyszałeś o niej?

– Nie.

– Nic dziwnego, że nie zdałeś. Nie masz pojęcia o zawodzie adwokata.

– I wszystko wskazuje na to, że nie będę mieć – odparł cicho. – Co to za quasi-strategia?

– Nie żadna quasi, a prawdziwa przedsądowa taktyka, oparta na pogłębionych badaniach naukowych.

– I kto nazwał ją „pięścią w ryj”?

– Ja, ale to nie ma znaczenia – powiedziała, odginając oparcie fotela. – Polega ona na tym, że najpierw walisz kogoś w ryj, a potem go szczypiesz. Szczypanie w porównaniu z ciosem między oczy jest niczym, więc ofiara nie zwraca na to uwagi.

Oryński nie odpowiadał.

– Walniemy więc sąd dwudziestoma pięcioma milionami, a potem zaproponujemy mniej.

– To jest technika „drzwiami w twarz”, Chyłka.

– E tam.

– Jeśli chcę pożyczyć od ciebie stówę, powinienem zacząć od jakiejś absurdalnej kwoty, poprosić choćby o tysiąc. Będziemy schodzić w dół, a tobie w końcu zrobi się głupio i tę stówę mi dasz.

– Mnie nigdy nie jest głupio.

– Nie szkodzi. Tak to obrazują normalni ludzie.

Rzeczywiście tak było, ale nie miała zamiaru tego przyznawać. Koncepcja z tłuczeniem ofiary znacznie bardziej do niej przemawiała.

– Na ile realnie liczymy? – spytał Oryński.

– Na mendel.

– Nie jestem oblatany w staropolskim.

– Rzeczywiście – przyznała. – Zapomniałam, że znacznie lepiej posługujesz się mową lokalsów ze Zbawiksa.

– Mówiłem ci, że nikt już tak…

– Ja cały czas to słyszę.

– Może to jakieś głosy w twojej głowie?

Rzucił tę uwagę lekko, niemal mimowolnie, a jednak było w niej coś, co świadczyło, że ma do niej pretensje. Nie dziwiła się. Na jego miejscu w ogóle nie podjęłaby się wspólnego prowadzenia sprawy. Co więcej, pewnie zerwałaby na dobre wszystkie kontakty.

– Tuzin to dwanaście, tyle pewnie wiesz – odezwała się. – Mendel piętnaście.

– Mhm.

– Kopa sześćdziesiąt, czyli pięć tuzinów lub cztery mendle. A gros to sto czterdzieści cztery, czyli tuzin tuzinów. Wszystko proste.

Oryński pokiwał głową z nadzwyczajną wdzięcznością.

– Dzięki – rzucił. – Znając już staropolskie miary, mogę spokojnie umierać.

– Spokojnie. Poczekaj na koniec sprawy Tesarewicza. Potem popełnisz jakieś efektowne prawnicze seppuku czy co tam masz w planach.

Ona też rzuciła uwagę luźno, ale na dobrą sprawę jego blada cera, podkrążone i przekrwione oczy pasowały do wizerunku osoby, której przynajmniej chwilowo przyszło do głowy, żeby ze sobą skończyć.

Szybko odsunęła tę absurdalną myśl. Przesadzała, a wszystko przez niepotrafiące się uspokoić hormony. Uznała, że najwyższa pora skupić uwagę na sprawie. Swoją i Zordona.

– Kormak wyczarował coś z tych cyfr? – spytała.

Oryński drgnął nerwowo, jakby powiedziała coś niepokojącego albo wyrwała go z głębokiego zamyślenia. Najwyraźniej nie ona jedna miała problemy ze skupieniem się. A on z deficytem snu odpływał zapewne jeszcze bardziej.

– Nie – powiedział. – Mogą właściwie odnosić się do czegokolwiek. Od oznaczenia uszczelki samoprzylepnej do drzwi i okien aż po kod pocztowy pewnej gminy w południowo-wschodnim Meksyku.

Chyłka zabębniła palcami o blat.

– Trzeba to zawęzić – odparła.

– Jak?

– Zapytać Tesarewicza, co mówią mu te liczby.

– Może nic.

– Nie – zaoponowała stanowczo. – Nieprzypadkowo znaleziono je przy młodym.

– Nieprzypadkowo, to znaczy…

– Dostaliśmy je jako wskazówkę, Watsonie.

Oryński spojrzał na nią z powątpiewaniem.

– Coś ci nie pasuje? Sherlock nie może być kobietą?

– Jakoś…

– Teraz płeć nie ma już żadnego znaczenia, Zordon – odparła, unosząc wzrok, jakby ubolewała nad kierunkiem, w którym zmierzał świat. – Brytyjskie Stowarzyszenie Medyczne wydało nawet zalecenie, byś nie mówił o mnie jako o „kobiecie w ciąży”, ale o „osobie w ciąży”.

– Zrobi się.

– W przeciwnym wypadku możesz przecież urazić tych wszystkich mężczyzn, którzy też zaszli.

– Tego byśmy nie chcieli.

– Nie, oczywiście, że nie. Natomiast chcielibyśmy poznać znaczenie tych cyfr, nieprawdaż?

– Mhm.

– A to osiągniemy tylko dzięki rozmowie z Tesarewiczem.

– Skąd ta pewność?

– Stąd, że skoro jest to wskazówka, to zaadresowano ją do konkretnej osoby. Stanowi sygnał przeznaczony dla kogoś, kto zna znaczenie tych liczb. A tym kimś jest właśnie nasz były opozycjonista.

– Może.

Jego rezerwa była dla niej niezrozumiała. Nie twierdziła przecież, że to zakonspirowana wiadomość, którą potrafił rozszyfrować jedynie Tadeusz.

– Ale możliwe jest też, że to przypadkowy świstek papieru. Skrawek faktury, rachunku…

– Technicy twierdzą, że nie.

– Raczej Szczerbiński twierdzi, że oni twierdzą – poprawił ją cicho.

– Nie ufasz mu, Zordon? Konkurentowi w walce o względy wybranki twojego serca? Nie może być.

– Byłemu.

– Co?

– O ile mnie pamięć nie myli, ta rywalizacja się zakończyła.

W gabinecie zaległa niewygodna cisza. Chyłka przypuszczała, że jeszcze kilka takich podchodów, a rzeczywiście będą musieli skończyć z żartami i porządnie się rozmówić. Problem polegał na tym, że nie miała pojęcia, czym by się to skończyło. I czym chciałaby, by się skończyło.

– Nie mamy teraz czasu na słonie w pokoju – oznajmiła.

Kordian uniósł brwi.

– Gigantyczne stworzenia, Zordon, które stoją obok nas, a my udajemy, że ich nie widzimy.

– Tak, wiem, co oznacza elephant in the room. Ale nie…

– Co? Chcesz udawać, że nie mamy o czym rozmawiać?

– Przeciwnie.

– W takim razie nie trzaskaj takich zdziwionych grymasów.

– Trudno tego nie robić, kiedy ma się do czynienia z wyjątkowo…

– I trzymaj nerwy na wodzy.

– W porządku – odparł, poprawiając nerwowo poły marynarki. – Ale mogę to robić jeszcze tylko przez pewien czas.

Westchnęła i podniosła się zza biurka. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że do umówionego spotkania z Tesarewiczem nie ma wystarczająco dużo czasu, by uporać się z tutejszym słoniem.

– Nadal nie wiem nawet, kim jest ojciec – dodał Kordian, też się podnosząc.

Stanęła przy oknie i wyjrzała na plac Defilad. Najpierw sprawa, potem osobiste problemy. Tak to zawsze wyglądało i powinno wyglądać nadal.

– Nie wiesz? – odbąknęła. – Kormak nie puścił pary?

– Nie.

– Myślałam, że wykaże się męską solidarnością.

– Przegrała w starciu z instynktem samozachowawczym.

Położyła dłonie na brzuchu i powiodła wzrokiem wzdłuż korkujących się Alei Jerozolimskich. Za chwilę powinni wyjść, o ile nie mieli zamiaru się spóźnić na widzenie.

– A potrzebne ci to do czegoś? – spytała. – On i tak nie dowie się, że jest ojcem.

– Może powinien.

– Na dobrą sprawę nawet go nie znam, Zordon – odparła, obracając się. – I nie mam zamiaru wpuszczać nieznajomego do mojego życia tylko dlatego, że…

– A jednak wpuściłaś go do…

– Hola – powstrzymała go, unosząc dłoń. – Masz prawo być wkurwiony, ale jak tylko zaczniesz szarżować, wszystkie wynikające z tego korzyści odgalopują w siną dal.

Przez moment miała wrażenie, że odpuści, ale ostatecznie emocje musiały wziąć górę.

– Powinnaś się z tym zmierzyć – odparł. – Chociaż z tym, skoro z pozostałymi sprawami nie potrafisz.

– Ta?

Skinął nerwowo głową.

– On ma prawo wiedzieć.

– On jest dla mnie zupełnie obcą osobą.

– Jeśli nie liczyć drobnego, niemalże zupełnie nieistotnego faktu, że cię zapłodnił.

Prychnęła cicho, a potem energicznym ruchem zerwała żakiet z oparcia fotela.

– Pieprzę to – rzuciła, ruszając w stronę drzwi.

Oryński poszedł za nią. Wyszli na korytarz, a potem bez słowa skierowali się w stronę wind. Kilka osób spojrzało ukradkiem na dwójkę prawników sunących przez korytarz jak buldożer. Większość jednak udawała, że ich nie widzi, zawczasu usuwając się z drogi.

– To anonimowy, nic nieznaczący gość – rzuciła Joanna, wciskając guzik.

Kordian stanął obok.

– Który z czasem powinien stać się mniej anonimowy, skoro to ojciec twojego dziecka.

Obróciła się do niego i posłała mu długie spojrzenie, na które nie odpowiedział.

– Wiesz, jak go poznałam, Zordon? Wiesz, dzięki czemu chudzielec w ogóle go namierzył?

– Nie.

– Po pijaku dla zabawy założyłam konto na Tinderze.

– Co?

– Tak, tak. Wszystko przez aplikację, której dziesiątki milionów ludzi używają, żeby umówić się na randkę lub szybki seks.

Rozległ się sygnał dźwiękowy, drzwi windy się rozsunęły. Kordian drgnął dopiero, kiedy Chyłka weszła do środka.

– I właściwie chyba nie powinnam dziwić się swojej pijanej wersji, że się zdecydowałam – dodała po chwili Joanna. – W końcu Tinder to narzędzie idealne. Zaoszczędza czas, pozwala znaleźć…

– To zwyczajne sito dla potencjalnych partnerów seksualnych.

– No tak – przyznała. – Ale takie samo masz w głowie, kiedy siedzisz w barze czy stoisz na przystanku i rozglądasz się za atrakcyjnymi kobietami. W realnym świecie przesuwasz wzrokiem po ludziach, w Tinderze palcem po ekranie.

Dojechali na parter w milczeniu.

– Nie wierzę, że zaszłaś w ciążę po pierwszym użyciu Tindera – odezwał się Oryński, kiedy drzwi windy się rozsunęły.

– Pierwszym i ostatnim. Po pijaku skasowałam aplikację i zapomniałam o całej sprawie. – Zrobiła pauzę i pogładziła się po brzuchu. – No, może prawie o całej. Sporo czasu zajęło Kormakowi dojście, w jaki sposób poznałam „W”. Potem miał już z górki.

Wyszli na korytarz, ale natychmiast się zatrzymali, widząc Artura Żelaznego. Był w pełnym umundurowaniu, miał kamizelkę, brustaszę i nieodłączne spinki na mankietach wysuniętych za rękawy marynarki na odpowiednią długość.

Spojrzał na Chyłkę, jakby zobaczył ducha.

– Właśnie do ciebie szedłem – oznajmił.

– W takim razie minęliśmy się.

– Mam sprawę.

– Nie wątpię – odparła, przewracając oczami. – I to raczej poważną, skoro gotów byłeś zjawić się we własnej osobie w mojej oazie spokoju. Oku prawniczego cyklonu, które co do zasady zamknięte jest dla takich mącicieli jak ty.

Zrobił krok w jej kierunku i stanął nadzwyczaj blisko.

– Musimy porozmawiać.

– Nie ma problemu. Lubię rozmawiać z ludźmi, jestem też dobrym słuchaczem.

– Mówię poważnie.

– Ja też, Zordon potwierdzi.

Spojrzała na Oryńskiego, ale ten zdawał się bagatelizować rozmowę tak, jak Żelazny ignorował jego obecność.

– Masz chwilę? – zapytał Artur, choć na dobrą sprawę nie zabrzmiało to jak pytanie.

– Nie.

– Posłuchaj, naprawdę musimy…

– Jadę teraz do klienta – wpadła mu w słowo. – Jak wrócę, przyjdę do paszczy lwa.

Ruszyła przed siebie, nie czekając na odpowiedź. Wychodząc ze Skylight, obróciła się przez ramię i zobaczyła, że Żelazny odprowadził ich wzrokiem. Zachowywał się dziwnie, najwyraźniej coś istotnego rzeczywiście było na rzeczy.

Świetnie, uznała, tylko tego było jej w tej sytuacji potrzeba.

Do daihatsu poszli w milczeniu. Chyłka przypuszczała, że cisza nie potrwa długo, bo trudno jej będzie powstrzymać się przed komentarzem, gdy samochód ponownie nie zapali. Silnik zaskoczył jednak od razu, a dźwięk zapłonu sugerował, że akumulator jest nowy.

Nie odezwała się słowem. Przez całą podróż na Białołękę kilkakrotnie odnosiła wrażenie, jakby Kordian miał zamiar coś powiedzieć. Była zadowolona, że jednak się na to nie zdecydował. I tak zmarnotrawili wystarczająco dużo czasu na zajmowanie się sprawami, które ostatecznie rozwiążą się same. A przynajmniej powinny.

Weszli do sali widzeń i dostrzegli Tesarewicza przy tym samym stoliku, co poprzednio. Sprawiał jednak zupełnie inne wrażenie.

Usiedli naprzeciwko, ale więzień nawet na nich nie spojrzał.

– Następny – mruknęła do siebie Joanna.

– Słucham?

– Otaczają mnie mruki.

Tadeusz zerknął na Oryńskiego, nie odpowiadając. Chyłka nie miała zamiaru ciągnąć tematu – ani tego, ani jakiegokolwiek zastępczego. Po zmitrężeniu czasu i energii na relacje międzyludzkie oczekiwała wyłącznie konkretów.

– Siedem, sześć, siedem, pięć, pięć – wyrecytowała. – Co to znaczy?

Tesarewicz przez moment się zastanawiał. Wyglądało na to, że w istocie stara się znaleźć odpowiedź na pytanie. Ostatecznie jednak wydął lekko usta i pokręcił głową.

– Nic mi to nie mówi.

– Niech pan się zastanowi.

– Właśnie to zrobiłem.

Nachyliła się do niego.

– To z jakiegoś powodu istotny ciąg – podkreśliła. – Policja znalazła kartkę z tymi cyframi w kieszeni Maćka Lewickiego.

Jeśli były opozycjonista wiedział więcej, niż dotychczas zdradził, to nie dał tego po sobie poznać. Joanna przypatrywała się każdemu mięśniowi jego twarzy. Wszystkie układały się w wyraz rzeczywistej konsternacji.

– Kartkę? – spytał.

– Ktoś zostawił panu wiadomość.

– Mnie?

– Będzie pan tak dopytywał czy zaczniemy się głowić nad tym kto i dlaczego?

Jeszcze przed momentem Tadeusz wyglądał, jakby wizyta obrońców była mu w najlepszym wypadku obojętna, a w najgorszym stanowiła utrapienie. Teraz jednak w jego oczach pojawiło się pewne ożywienie.

– Nie rozumiem, co ktokolwiek miałby w ten sposób osiągnąć – powiedział. – I kto właściwie miałby wysyłać mi jakąkolwiek wiadomość?

– Z pewnością ktoś, kto za to wszystko odpowiada.

– Sądzi pani, że jest taka osoba?

– A co, ci chłopcy sami się zgwałcili i zabili?

Przez moment miała nadzieję, że tylko to pomyślała, a nie powiedziała na głos. Tylko przez moment.

Kiedy Tesarewicz się podniósł, zrozumiała, że uwaga była niepotrzebna.

– To chyba wszystko, co powinniśmy omówić – oznajmił.

– Zaraz…

– Nie wiem, co znaczą te liczby.

– Niech pan siada.

Nie miał najmniejszego zamiaru. Kiedy tylko podszedł strażnik, Tadeusz skinął im głową, a potem się oddalił. Chyłka miała nieodparte wrażenie, że to spotkanie miałoby identyczny finał bez względu na to, czy rzuciłaby tę uwagę o chłopcach, czy nie.

– Coś jest na rzeczy, Zordon – mruknęła.

Oryński nie odpowiadał.

– Słyszysz?

Spojrzała na niego, ale zobaczyła, że jest myślami daleko. Zdawał się nawet nie odnotować, że Tesarewicz ich zostawił. Co tu się działo, do cholery?

Oskarżenie. Joanna Chyłka. Tom 6

Подняться наверх