Читать книгу Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 - Remigiusz Mróz - Страница 7
Rozdział 1
2
ОглавлениеStanąwszy przed biurkiem Anki z recepcji młody zastanawiał się, czy zaryzykować zrobienie z siebie idioty. Gra toczyła się o niemałą stawkę – w razie zwycięstwa otrzymałby łatkę człowieka świetnie przygotowanego, bo znającego kulturę organizacyjną w kancelarii Żelazny & McVay. Sytuacja aż prosiła się o to, by powiedzieć „Dzień dobry, poproszę talon na kurwę i balon”. Potem opowiadano by, jak to chłopak antycypował tutejsze zwyczaje i opanował je, zanim jeszcze usadził się na swoim stołku. Ale z drugiej strony, jeśli Chyłka raczyła drzeć sobie z niego łacha, kompletnie by się skompromitował.
– Dzień dobry, byłem tu wczoraj – odezwał się, po cichu licząc, że to wszystko wyjaśni. Zrezygnował z wejścia smoka.
Recepcjonistka zmrużyła oczy i zmarszczyła nos.
Dopiero teraz Kordian uzmysłowił sobie, że otwierając usta, za każdym razem musi rozprowadzać po korytarzu zapach wypalonego przed momentem davidoffa. Wypadałoby pomielić po drodze jakąś mocniejszą gumę – najlepiej z gatunku tych, które wypalają przełyk – ale był tak zaaferowany tamtą stukniętą kobietą, że nawet o tym nie pomyślał.
– A, tak – odparła Anka z recepcji bez większego zainteresowania, a potem zamilkła.
Zastanawiał się, ilu takich jak on pojawia się tu tygodniowo. Pewnie około dziesięciu, z czego wytrzymuje może jeden lub dwóch. Cała reszta uznaje, że nie warto dawać sobą pomiatać i pracować od świtu do zmierzchu.
Odchrząknął, uznając, że chyba powinien coś powiedzieć, bo kobieta milczała, a jej i tak nikłe zainteresowanie topniało coraz bardziej.
– Przyszedłem po talon – odezwał się konspiracyjnie.
– Co takiego? – zapytała Anka z recepcji, krzywiąc się. – Idź do drugiego pokoju po prawej, tego z tabliczką HR. Tam dopełnisz formalności.
Skinął głową i uśmiechnął się, choć wydawało mu się, że całą papierologię załatwił już wczoraj. Ruszył we wskazanym kierunku, zadowolony z siebie, że jednak nie wyskoczył z tekstem o kurwie i balonie. Wybrał drogę pośrednią – i chyba właśnie to było sposobem na przeżycie w tym miejscu.
Stanął przed drzwiami wskazanego pokoju i zapukał. Gdy nikt nie odpowiadał, omiótł wzrokiem korytarz i szybko stwierdził, że jest tu jasno jak w szpitalu – wszystko w kolorze écru, czyli generalnie bez koloru. Tu i ówdzie stała donica z jakimiś badylami; żadnych kwiatów nie dostrzegł. Dodatkowo korytarz wypełniało światło słoneczne – gdzie nie spojrzeć, wzrok natrafiał na niemal całkowicie przeszklone ściany, które potęgowały wrażenie oślepiającej jasności.
Dopiero po kilku minutach drzwi się otworzyły. Kordian spodziewał się, że po drugiej stronie znajduje się siedlisko zła, gdzie urzędują ludzie, których głównym zadaniem było wymyślanie zawoalowanych sposobów na wyrzucanie innych ludzi z roboty. W firmie prawniczej stanowiło to o tyle duże wyzwanie, że pracownik z zasady orientował się w prawie pracy. Każdy wiedział, że na dobrą sprawę wystarczyło udawać, że nie widzi się wypowiedzenia – niedostarczone, nie miało mocy prawnej. Młody przypuszczał, że w korporacjach takich jak Żelazny & McVay outsourcinguje się takie usługi, zatrudnia zewnętrzną firmę i po sprawie. Najwyraźniej jednak szefowie lubili mieć bezpośrednią kontrolę również nad tą sferą korporacyjnego życia.
– Oryjski? – zapytał mężczyzna w garniturze tak obcisłym, że aż wystawały mu żebra. Twarz miał zapadniętą i gdyby nie to, że był chodzącym krzykiem mody, mógłby pojawić się na zdjęciu z Auschwitz-Birkenau, perfekcyjnie wpasowując się w tłum więźniów.
– Oryński – poprawił go młody.
– Wchodź i siadaj. Nie mam całego dnia.
Kordian uznał, że najwyższa pora wziąć się w garść. Tamta prawniczka mogła go musztrować, ale z pewnością nie pozwoli na to temu facetowi. Usiadł na krześle przed biurkiem, a potem założył nogę na nogę. Skrzyżowawszy dłonie, spojrzał wyczekująco na rozmówcę.
Haerowiec znał ten wzrok nader dobrze – pojawiał się w oczach wszystkich tych chojraków, którym wydawało się, że złapali pana Boga za nogi. Wreszcie skończyli studia, zaczęli aplikację, świat stanął przed nimi otworem.
Może i była to prawda… dziesięć lat temu, gdy zajęcie się prawem gospodarczym, energetycznym czy nowoczesnymi technologiami cokolwiek gwarantowało. Teraz nie było już żadnej niszy do zagospodarowania.
– Podpisz tu, tu i tu – powiedział, podsuwając młodemu kilka dokumentów.
– Okej – odparł Kordian, nachylając się nad pierwszą z kartek.
Rozmówca uniósł brwi.
– Co robisz? – zapytał.
– Czytam.
– Miałeś podpisać, a nie czytać – zaoponował haerowiec, podnosząc kubek ze Starbucksa. Pociągnął łyk kawy, odstawił pojemnik, a potem spiorunował wzrokiem milczącego chłopaka. – Oj, załatw to szybko, człowieku, bo i tobie się śpieszy, i mnie.
– Muszę się zapoznać z treścią tego, co podpiszę – odrzekł bez przekonania Oryński. Rozmówca pokręcił głową i westchnął. Przez moment trwali w milczeniu.
Nie chcąc się zbłaźnić, po chwili Kordian machnął podpisy w odpowiednich miejscach.
Gdyby skupił się na treści, zauważyłby, że jego patronem miała być mecenas Joanna Chyłka. Może udałoby mu się jakoś zmienić przydział… Może zastanowiłby się dwa razy nad podpisaniem cyrografu. Może los sprawiłby, że jakimś cudem uniknąłby wpadnięcia w wir wydarzeń, które miały zmienić jego życie.
– Super – bąknął haerowiec, zbierając kartki w cienki plik. Stuknął nim kilkakrotnie o blat, a potem schował do teczki z nazwiskiem Kordiana. – Będziesz pracował w pokoju dla stażystów i praktykantów.
– Słucham?
– Normalnie aplikantów umieszczamy w gabinetach opiekunów albo obok, ale twoja patronka nie życzy sobie takiej sytuacji.
– Mam siedzieć… Czekaj, czekaj, to jakiś błąd – zaoponował Kordian.
Przez myśl przemknęły mu same czarne wizje. Składały się z reminiscencji długich godzin spędzonych na zakuwaniu do niezliczonych egzaminów, zarwanych nocy, wspomagania się wszystkim, co mogło pomóc, zdawania na aplikację… I wszystko po to, żeby siedzieć z praktykantami? Lepiej już było iść do małej kancelaryjki radcowskiej na Bródnie i mieć święty spokój.
Wybrał kancelarię Żelazny & McVay, bo ten prawniczy moloch oferował coś, co było na rynku unikalne – martwy przepis przekuwał w rzeczywistość. Teoretycznie każdy aplikant miał swojego patrona, w praktyce jednak ten wielki i szacowny mentor najczęściej ledwo orientował się, jak wygląda jego pupil. Aplikanci zwykle niewiele mieli wspólnego z osobą, pod której skrzydłami formalnie się znajdowali. Tutaj miało być inaczej – obiegowa opinia głosiła, że w „Żelaznym Makweju” naprawdę funkcjonuje współpraca na linii patron – pupil.
Naraz uzmysłowił sobie, kto został jego opiekunem.
– Dostałem Chyłkę?
– O proszę, już się co nieco orientujesz – odparł z zadowoleniem haerowiec. Odchrząknął, otworzył szufladę, a potem wyciągnął kolejny świstek papieru, który zamaszyście położył przed Kordianem. – Talon na kurwę i balon. A teraz do roboty. Macie podobno jakiegoś psychopatycznego klienta.