Читать книгу Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 - Remigiusz Mróz - Страница 8
Rozdział 1
3
Оглавление– Wejść – poleciła prawniczka, którą dziekan okręgowej rady adwokackiej wyznaczył na patronkę nieszczęśnika znanego jako Kordian Oryński.
Nie ulegało wątpliwości, kto kołacze do drzwi jej gabinetu. Wszyscy inni doskonale zdawali sobie sprawę, że w godzinach porannych jest niedostępna. Zupełnie, absolutnie, nieustannie niedostępna. Nie było żadnych wyjątków – pierwsze kilka godzin Joanna spędzała na buszowaniu po Lexie i opracowaniach naukowych. Ten modus operandi pozwalał jej na efektywniejszą pracę, bo nie dość, że najgorsze miała z głowy na samym początku roboty, to jeszcze nastawiała się bojowo na cały dzień.
– Dzień dobry, pani adwokat – powiedział aplikant, przestępując próg.
– Już się witaliśmy.
Nie przypominał sobie, by ich wcześniejsze spotkanie miało cokolwiek wspólnego z powitaniem. Mimo to przybrał poprawny uśmiech i założył ręce za plecami.
– Co tak stoisz jak jełop?
– Czekam na rozkazy.
– Siadaj – poleciła Chyłka, a młody ciężko opadł na krzesło przed jej biurkiem.
Niezbyt wygodne, stwierdził w duchu Kordian, co świadczyło o tym, że to miejsce przeznaczone było jedynie do pracy, nie do spotkań z klientami. Żadna kancelaria, a szczególnie Żelazny & McVay, nie sadzałaby kur znoszących złote jaja na tak twardej grzędzie.
– Dobrze – zaczęła. – A teraz mów, co tak właściwie tutaj robisz?
Przypuszczał, że Chyłka pyta o ogólny powód, dla którego znalazł się akurat w tej firmie. Wziął głęboki oddech i wyprostował się na krześle. Nim jednak zdążył wystrzelić z siebie standardową formułkę, prawniczka od razu sprostowała:
– Nie, nie. Chodzi mi o to, dlaczego zawracasz mi dupę w godzinach pracy?
– Ja… ale…
– Y… e… a… musisz tak dukać?
– Ale… kiedy mam zawracać?
– Od dwunastej w górę – odparła, biorąc do ręki paczkę marlboro. Wystrzeliła jednego tak fachowo, że trudno było nie zauważyć wieloletniej wprawy. – Do południa pracuję. Potem już tylko pozoruję robotę. Spotkania z klientami, negocjacje ze stroną przeciwną, rozprawy. Czysta przyjemność, o ile lubisz horrory spod znaku gore. Ale gdybyś nie lubił, nie pchałbyś się do prawa karnego, prawda?
– Mo…
– Zapamiętaj więc sobie to, co powinien powiedzieć ci ten hipster z haeru: twojej patronce, Joannie Chyłce, nie przeszkadza się od rana do dwunastej, bo zapiernicza wtedy jak wół. Jasne?
– Ja…
– Świetnie. W takim razie czas na kilka innych rad. Na dole jest Hard Rock Cafe, chodzisz tam, żeby się zrelaksować.
– Nie interesują mnie takie klimaty.
Spojrzała na niego spode łba.
– Słucham innej muzyki – dodał.
– Niby jakiej?
– Willa Smitha.
– Kogo? Tego aktora?
Kiwnął głową bez przekonania.
– Nie – powiedziała. – Absolutnie nie.
– Co „nie”?
– Nie słuchasz żadnego Willa Smitha – wyjaśniła. – Po pierwsze, ten gość jest gwiazdą Hollywood, nie muzykiem. Po drugie, jest czarny, a czarni robią imitację muzyki zwaną rapem albo hip-hopem, nigdy nie wiem, jaka jest różnica. Po czwarte, jeśli już musisz, to słuchaj jakiegoś Eminema czy innego Donatana… albo nie, zapomnij o nich. Tutaj się słucha tylko i wyłącznie Iron Maiden.
Trwali przez moment w milczeniu. Kordian powiódł wzrokiem po gabinecie.
– Nie słuchasz, nie nucisz, nie wspominasz w mojej obecności o rapujących pseudoartystach. Iron Maiden, koniec kropka. Na jutro chcę wiedzieć, o jakiej historycznej postaci śpiewają przez osiem minut. Zrobię kolokwium.
Skinął głową, zupełnie skołowany.
– Mowę ci odjęło? – zapytała, strzepując popiół do popielniczki. – Czy zdziwiony jesteś, że z piosenek Ironsów można robić kolokwia? Można, można, a nawet trzeba. Jako na twojej patronce, wręcz ciąży na mnie taki obowiązek.
Wyciągnął papierosy, ale Chyłka momentalnie zaoponowała, unosząc dłoń.
– Tu się nie smrodzi.
– Pani pali.
– Bo palę marlboro, a ty wyskakujesz mi z jakimś syfem.
Spojrzał na paczkę papierosów leżącą na biurku, a Joanna niemal bezwiednie podsunęła mu zapalniczkę.
– Dziękuję – powiedział, odpalając marlborasa.
– Daj sobie spokój z tym formalizmem – odparła. – I nie chcę słyszeć o żadnej „pani”, bo czuję się wtedy, jakbym prowadziła tutaj przybytek płatnej miłości. Wyglądam ci na naczelną heterę tego miejsca, młody… ech, jak ci tam w ogóle na imię?
– Kordian.
– Kiepsko – odparła, wypuszczając dym. – Mnie mów po prostu Chyłka, jak każdy. Nie chcę nigdy słyszeć, że zwracasz się do mnie lub mówisz o mnie per Asia, Aśka czy jakkolwiek inaczej. Mam na imię Joanna, a nie Asianna czy Aśkanna.
– To mogę mówić per Joanna?
– Nie, to jest zarezerwowane dla rodziny. Chyłka.
Oryński przełknął ślinę. Przemknęło mu przez myśl, że to wszystko tylko taktyka wstępna – zniechęcić aplikanta, przygotować go na najgorsze, a potem pokazać, że jednak nie jest tak źle.
– Dobra, to tyle z mojej strony – powiedziała, wskazując mu drzwi. – I nigdy więcej nie pukaj do mnie przed południem.
Kordian wstał, zaciągnął się jeszcze głęboko, po czym zgasił papierosa.
Podszedł do drzwi i złapawszy za klamkę, uświadomił sobie, że właściwie nie bardzo wie, czego oczekuje od niego patronka. Odwrócił się do niej.
– Co mam robić?
– Powiedziałam, co masz robić. Wywalać z mojego gabinetu. Idź do noryobory i przydaj się na coś – odparła Joanna i na moment zawiesiła głos. – A, noraobora to miejsce, gdzie tłoczą się wszyscy praktykanci i stażyści. Tam dostaniesz swoje rozkazy, żołnierzu. No, ruchy, ruchy!
– Tak jest – odburknął Oryński, otwierając drzwi. – Ale podobno mieliśmy spotkać się z klientem – dodał na odchodnym.
– My? W sensie: ja i ty? Jesteś tu pierwszy dzień i chcesz się spotykać z klientem?
– Tak mówili w haerze…
– Dobra, w porządku. Nie ma sprawy, pójdziesz ze mną.
Znów znacząco spojrzała na drzwi, a Kordian szybko odebrał niezwerbalizowane polecenie. Po chwili stanął zdezorientowany na korytarzu i pomyślał, że nic dobrego z tego nie będzie. Wiedział, że z psychiką adwokatów nie jest najlepiej – pełno w niej zboczeń zawodowych, a ci od prawa karnego dawno zapomnieli, co znaczy „empatia”. Ale żeby na samym początku spotkać taką wariatkę? Nie wieszczył sobie świetlanej kariery.
Jeszcze wczoraj wyobrażał sobie, jak będzie dumnie kroczyć jasnym korporacyjnym korytarzem, o ścianach w kolorze écru. Teraz powłóczył nogami po tunelu wzdłuż i wszerz zasranym na beżowo.
W końcu dotarł do noryobory i znalazł się w świecie, który przypominał korporacyjną farmę – boks przy boksie, zero prywatności i minimum przestrzeni życiowej.
Brojlernia.
Wydawało mu się, że takie rzeczy widuje się tylko w serialach i na filmach, ale najwyraźniej w przyrodzie również występowały. Nikt z zapracowanych młodych ludzi nie zainteresował się jego przybyciem, co specjalnie go nie zdziwiło. Wszyscy pochłonięci byli tym, by wypracować dwieście procent normy – choć na dobrą sprawę nie było żadnego sensownego powodu, by to robić. Praktykanci z pewnością gryźli tę prawniczą ziemię za darmo, a stażyści za półdarmo. Jedynymi gratyfikacjami były pochwała lub świstek papieru. A ostatecznie kancelaria i tak zatrudni tych, którzy wypadną najlepiej w assessment center czy innym wynalazku zarządzania zasobami ludzkimi.
Ostatecznie Oryński uznał, że te rozważania są tak samo sensowne, jak robota tych ludzi. Rozejrzał się za wolnym boksem.
Wypatrzył tylko jeden. Podszedł do niego, po czym dostrzegł żółtą karteczkę ze swoim imieniem i przekręconym nazwiskiem. Wykaligrafowane „Oryjski” nie pozostawiało wątpliwości, kto był autorem.
Młody prawnik zerwał samoprzylepną kartkę – marny substytut tych wszystkich złotych blaszek z korytarza. Przeszło mu przez myśl, że na wszystko przyjdzie pora. Chyłka pewnie też zaczynała w podobnym miejscu.
Zasiadł za biurkiem i zobaczył kolejny świstek papieru obok klawiatury. Odczytał z niego swój login i tymczasowe hasło, a potem zalogował się do wewnętrznej bazy danych kancelarii Żelazny & McVay. Otworzył zakładkę z bieżącą sprawą, do której przydzielona była „mec. Asia Chyłka”. Najwyraźniej miała na pieńku z informatykiem.
W normalnej firmie przynajmniej kilka osób obległoby już jego boks – zaczęłoby się ględzenie na temat kultury organizacyjnej, długie powitania, anegdotki, żarciki, cenne rady… Tutaj jednak nikt nie odrywał się od swojej roboty, choćby na moment.
Dzięki temu Oryński mógł jednak w spokoju przeanalizować szczegóły sprawy, w którą się władował. Już po lekturze pierwszej linijki poczuł, jak przyspiesza mu serce.
Oskarżony nazywał się Piotr Langer. W zasadzie Piotr Langer junior, bo na imię miał tak samo, jak ojciec. Starego Langera kojarzył każdy, kto działał w branży prawniczej, doradczej czy deweloperskiej. Ostatnio jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w umowach dotyczących intratnych terenów inwestycyjnych. Ponieważ naprawdę znał się na tym, co robił, jego firma utrzymywała całe zastępy piekielne prawników, doradców, prokurentów i pośredników.
O jego synu zrobiło się głośno dopiero trzy miesiące temu, kiedy policja otrzymała wezwanie od jednego z sąsiadów młodego Langera. Podobno z jego mieszkania wydobywał się odór tak ohydny, że dwóch czy trzech policjantów nie wytrzymało i pokazało reszcie, co jedli na śniadanie.
Nakaz nie był potrzebny – Piotr Langer sam otworzył funkcjonariuszom drzwi. Ubrany w jasnoniebieski szlafrok, beztrosko zaprosił ich do środka. Chwilę później leżał na ziemi, przyciskany policyjnymi butami.
– Zordon! – dało się słyszeć wołanie w norzeoborze.
Oryński je zignorował, myśląc o tym, że niebawem przyjdzie mu spojrzeć Langerowi prosto w oczy. W przeciwieństwie do Chyłki, ten człowiek był prawdziwym psychopatą – dziesięć dni spędził z trupami sam na sam. Nie pokroił ich na kawałki, nie powkładał niektórych partii do zamrażarki. Po prostu siedział tam z nimi, jakby zapomniał, że ich zabił.
Kordian mimowolnie wyobraził sobie tę sytuację. Zwłoki leżały w przestronnym salonie i rozkładały się w najlepsze. Najpierw, kiedy zwieracze puściły, musiało zrobić się naprawdę śmierdząco. Ciała szybko zsiniały, pojawiły się plamy opadowe. Nastały złote czasy dla wszelkiego rodzaju robactwa – okno w pokoju było uchylone, więc insekty ściągały tam masowo. Zaczęła się prawdziwa gnilno-fermentacyjna uczta.
– Zordon!
Widok musiał być makabryczny, a fetor paraliżujący. Mimo to Langer wysiedział tam dziesięć dni, po upływie których jak gdyby nigdy nic otworzył drzwi policji.
– Zordon!
Dopiero teraz Oryński uświadomił sobie, że zna ten głos. Obejrzał się przez ramię i zobaczył idącą ku niemu Chyłkę.
– Wołam cię już któryś raz – powiedziała.
– Mam na imię Kordian.
– Zordon, Kordon, jeden pies – rzuciła. – Zbieraj się, jedziemy do klienta. O ile nie zemdlejesz, bo widzę, że już na samą myśl jesteś blady jak trup. Potrzymać cię za rękę?
Reszta zgromadzonych w norzeoborze ignorowała wymianę zdań, ale Oryński był przekonany, że wieczorem, przy piwku, będą komentować to zajście. Dodatkowo właśnie wzbogacił się o przydomek „Zordon”. Zaklął w duchu, a potem oboje ruszyli do windy.
Gdy weszli do środka, Kordian zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę.
– Masz jakiś problem? Tylko nie mów, że to klaustrofobia.
– Zastanawiam się nad klientem.
– To się nie zastanawiaj, będziesz miał większą niespodziankę.
Rozważał, czy zadać jej pytanie, które kołatało mu w głowie od pewnego czasu. Nie miał żadnej wiedzy praktycznej, gdy chodziło o przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu – na wykładach z kryminalistyki prokurator mówiła trochę na ten temat, ale nie zagłębiała się nadmiernie w szczegóły.
– Ile czasu mija, zanim pojawi się robactwo? – zapytał. – W sensie: u trupa w mieszkaniu?
– Trzy godziny w porywach, jeśli okno jest otwarte. A tam było – odparła niemal bezwiednie Joanna. – Pierwsze na wezwanie stawiają się muszyska z granatowymi i połyskującymi odwłokami. O ile mnie pamięć nie myli, ci od owadów zwą je plujkami. Pieprzona zaraza. Składają jaja we wszystkich najwilgotniejszych miejscach: gałce ocznej, jamie ustnej, ale także tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Przynajmniej w przypadku denatów płci męskiej. – Zrobiła pauzę. – Małe muchówki wykluwają się właśnie po dwóch, trzech godzinach. I powiedzmy, że nie opuszczają swojego nowego domu, dopóki ktoś nie zrobi z nimi porządku.
Zrobiło mu się słabo.
Chyłka perorowała jeszcze przez całą drogę do samochodu. Mówiła o tym, że po wylęgu muchówki są w stanie przesiedzieć na zwłokach do pół roku, i że to świetna metoda ustalania czasu zgonu. Kordian słuchał niechętnie i gdy tylko wsiedli do samochodu na parkingu w Złotych Tarasach, odetchnął z ulgą – także dlatego, że siedzenia w SUV-ie spod znaku Bawarskich Zakładów Silnikowych były naprawdę wygodne. Na powrót poczuł się gorzej, kiedy z głośników ryknęło Iron Maiden.