Читать книгу Wielkie księstwo Litewskie i Inflanty - Sławomir Koper - Страница 7

Samochodem po białoruskich drogach

Оглавление

Przekraczanie granicy z Białorusią z reguły nie należy do przyjemności, nawet wówczas, gdy odwiedzamy ten kraj na prywatne zaproszenie. To bardziej traumatyczne przeżycie niż wjazd samochodem na Ukrainę, bo na białoruskich przejściach granicznych do dzisiaj panują obyczaje rodem z epoki Breżniewa.

Terminal w Sławatyczach oddano do użytku stosunkowo niedawno (w 1994 roku), ale nie oznacza to przyspieszenia formalności. Przez trzy godziny stałem na końcu grupy dziesięciu samochodów, a białoruscy pogranicznicy zupełnie nie przejmowali się upływem czasu. Inni oczekujący na kontrolę graniczną sprawiali wrażenie ludzi dobrze znających miejscowe realia. W pewnej chwili podeszła do mnie pasażerka jednego z samochodów, proponując „składkę” na celników. Odmówiłem, ponieważ nie w pełni orientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi, zauważyłem jednak, że pozostałe pojazdy miały numery rejestracyjne z pobliskich polskich miejscowości. Ich właściciele z pewnością chcieli uniknąć dokładnej kontroli, zastanawiałem się nawet, co mogli przemycać na wschód? Wydawało mi się, że to raczej Polska powinna być krajem docelowym przemytu, bo alkohol i papierosy są na Białorusi znacznie tańsze niż u nas. Usłyszałem jednak, że tam ludzie czasami też chcą normalnie zjeść, niebawem zresztą kolejka zaczęła mnie ignorować.

Wkrótce przekonałem się, że nieprzemyślane oszczędności nie popłacają, bo kiedy wreszcie przyszedł czas na kontrolę mojego samochodu, zauważyłem, że białoruski funkcjonariusz tylko szukał powodu, aby mnie zatrzymać na granicy. I rzeczywiście szybko go znalazł – triumfalnie wyciągnął z auta gaśnicę samochodową, twierdząc, że upłynął termin jej przydatności do użytku. Miał całkowitą rację, kto zresztą sprawdza takie szczegóły? Nakazał mi powrót na polską stronę i zakup nowej gaśnicy z aktualnym atestem.

Zastosowanie się do polecenia pogranicznika oznaczało oczekiwanie w nowej kolejce i stratę kilku godzin. Obrzucany drwiącymi spojrzeniami handlarzy poszedłem do biura upartego funkcjonariusza, ale tym razem wiedziałem już, co mam robić. Po kilku minutach solennych obietnic, że kupię nieszczęsną gaśnicę na najbliższej białoruskiej stacji benzynowej, dostałem wreszcie zgodę na wjazd. Swoją prośbę poparłem rzecz jasna dodatkiem motywacyjnym w wysokości 50 tysięcy miejscowych rubli (ok. 15 zł), co w zupełności usatysfakcjonowało mojego adwersarza.

Oddałem wypełnione formularze graniczne (zobowiązałem się w nich, że nie sprzedam samochodu i nie podejmę nielegalnej pracy) i wreszcie mogłem jechać. Gaśnicy oczywiście nie kupiłem, bo te dostępne na Białorusi nie mają przecież unijnej homologacji…

Jechałem wolno na wschód, ciesząc oczy widokiem rzadko oglądanym przez turystów z Polski. Krajobraz nie różnił się specjalnie od tego podlaskiego, ale Białoruś od samego początku mnie zaskakiwała. Spodziewałem się podobnych warunków jak na Ukrainie: dziurawych dróg, rozpadających się moskwiczy i żiguli, a do tego kierowców z iście kozacką fantazją. Tymczasem droga okazała się całkiem niezła, a samochody, których co prawda było niewiele, to z reguły nie najgorzej prezentujące się auta zachodniej produkcji. I tylko brak przydrożnych barów i restauracji przypominał mi, że kraj rządzony przez Aleksandra Łukaszenkę nie nastawia się na turystykę. Przez ponad sto kilometrów nie widziałem żadnego miejsca, w którym można byłoby zjeść obiad, ale nigdy nie należałem do ludzi przejmujących się podobnymi drobiazgami. Moja podróż po Białorusi miała być wędrówką po polskich śladach, a nie po miejscowych knajpach. Bułka, kiełbasa i musztarda zakupione w przydrożnym sklepie (ceny jak w Polsce!) i do przodu. Na wszelki wypadek przestrzegałem jednak wszystkich ograniczeń prędkości, uprzedzano mnie bowiem, że z miejscową drogówką nie ma żartów.

Szybko dotarło do mnie to, że handlarze na granicy mówili prawdę – wybór artykułów spożywczych był niewielki, a ceny (jak na tutejsze zarobki) astronomiczne. Tanie okazały się właściwie tylko papierosy i alkohol, natomiast opakowania miejscowych produktów żywnościowych mogły odstraszyć nawet najbardziej wygłodniałego turystę. Chodząc po białoruskich sklepach, często miałem wrażenie, że czas w tym kraju zatrzymał się w epoce Breżniewa – tutaj faktycznie mógł być popyt na polską żywność.

Wielkie księstwo Litewskie i Inflanty

Подняться наверх