Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 23

Оглавление

17 | W drodze

Do dworca centralnego można było dojść różnymi drogami. Ale tylko jedna z nich nie była równoznaczna z samobójstwem, powtórzył sobie jeszcze raz Wagant. Chociaż powtarzali mu to bez przerwy przez ostatnie godziny, nadal nie był o tym przekonany, patrząc na igłę dozymetru niebezpiecznie zbliżającą się do czerwonego pola.

Zszedł w dół na wpół zawalonym wejściem do stacji Buonarroti, aby znów skorzystać z ochrony, jaką dawała pięciometrowa warstwa ziemi i zbrojonego betonu.

– Pójdziemy wzdłuż linii metra aż do Duomo, a stamtąd skierujemy się ku dworcowi centralnemu – powiedział podczas spotkania poprzedniego wieczoru swoim nowym sprzymierzeńcom Sergio Crismani. – Boję się promieniowania bardziej niż jakichkolwiek wrogów. Jesteśmy dobrze uzbrojeni, ale nie wobec tego zagrożenia.

Ludzie z Miasta pokiwali głowami na te słowa. Sergio, wojskowy przywódca Żelaznych Wrót, wyjaśnił im już złożoność świata, który mieli przed sobą, świata nieznanego, któremu mieli stawić czoło, aby dotrzeć do twierdzy Synów Gniewu. On i jego adiutanci nie szczędzili szczegółów. Paradoksalnie wydawało się, że jedynym problemem jest dla nich bezpieczne dotarcie do celu. Jakby cała reszta – bitwa i to, co miało nastąpić po niej – była detalem, czystą formalnością do odfajkowania.

– Dlaczego musimy pójść aż do Duomo? – zapytał Wagant Crismaniego.

– Bo to jest najbezpieczniejsza droga.

– Jak to możliwe? Przecież to musi być najbardziej zatłoczona część miasta. Cała masa niewiadomych. Dużo ludzi oznacza niebezpieczeństwo.

– Dużo ludzi? Kiedyś tak. Ale teraz już nie. Promieniowanie zrobiło swoje. Ci nieliczni, którzy przetrwali, mieszkają pod ziemią.

Licznik promieniowania potwierdzał jego słowa.

Im bardziej zbliżali się do centrum, tym bardziej zabójcze stawało się środowisko. Stacje metra były w coraz większej ruinie. Wyjaśnienie okazało się proste: centrum miasta nie oferowało niczego przydatnego – mnóstwo biur i butików, ale prawie wcale żywności i ani jednego dużego sklepu w rodzaju Bonoli. Centrum zależne było od przedmieść: wraz z upadkiem cywilizacji życie szybko się tu załamało, podczas gdy zdecentralizowane wspólnoty przetrwały. W czasach, kiedy jeszcze wszystko działało, im bardziej zbliżałeś się do centrum, tym większe i lepiej utrzymane były stacje. Teraz zasady się odwróciły. W miarę jak z trudem, krok po kroku, posuwali się naprzód, ku sercu Mediolanu, stacje stawały się coraz nędzniejsze i bardziej ponure. Gruz i brud czyniły je podobnymi do pieczar, do miejsc nieznanych człowiekowi. Tylko ciała – wiele, bardzo wiele niepogrzebanych ciał – przypominały, że te tunele były niegdyś pulsującymi żyłami miasta. Większość zwłok to były po prostu suche kości w pokrytych pyłem szmatach. I to nie były te najgorsze. Prawdziwe przerażenie budziły zmumifikowane ciała na stacjach mniej narażonych na działanie czynników zewnętrznych. Światło pochodni wydobywało je z mroku, z nicości, niczym z czeluści piekielnych. W pamięci Waganta odcisnął się na zawsze obraz pewnej rodziny: mężczyzny, kobiety i trójki dzieci, skulonych w kącie na stacji Lotto. Obejmowali się, jakby chcieli się nawzajem ochronić. W jaki sposób? Bóg jeden wiedział. Wagant spostrzegł, że Daniels kreśli znak krzyża nad tymi pięcioma zwłokami. Dlaczego właśnie oni spośród setek trupów, na które się natknęli? Spośród setek, które musieli podeptać, sądząc po przerażających odgłosach wydobywających się spod ich buciorów? Odpowiedź tkwiła pewnie w doskonale zachowanych ciałach tych ludzi, którzy wyglądali, jakby tylko zasnęli. Dopiero przy bliższych oględzinach zauważało się czarne zapadnięte oczodoły i obkurczoną skórę warg obnażającą zęby.

Daniels wciąż pozostawał dla Waganta zagadką. To odzyskanie wzroku było zdumiewające, zwłaszcza że przetrwał tak długo na zewnątrz, o ile jego opowieść uznać za wiarygodną. A Wagant zyskiwał coraz większą pewność, że tak było. Ten człowiek był potężnym sprzymierzeńcem. O ile to w ogóle był człowiek. Jakkolwiek Wagant próbował o tym nie myśleć, zagadka Johna Danielsa była z tych, co to odbierają sen. Nie było łatwo działać, a nawet myśleć normalnie w jego obecności. Najbardziej niesamowite dla młodego szefa zwiadowców było to rozdwajanie się sylwetki księdza, kiedy nakładała się na nią ta druga postać, niecielesna, ale i nie widmowa: postać pięknej dziewczyny. Jak wtedy, gdy John rozmawiał z rabinem Samuelem. Dziewczyna duch zdawała się słuchać równie uważnie jak ksiądz.

– Pytasz mnie, co to jest cimcum – odezwał się rabin i pokręcił głową. – Nie jest to łatwe do wyjaśnienia. Ale żeby choć zbliżyć się do tego pojęcia, moglibyśmy je określić jako obecność Boga pomimo jego nieobecności. Dosłownie znaczy ograniczenie. Dla kabalisty cimcum jest ograniczeniem boskiej energii, która tworzy światy: coś jak transformator, który redukuje napięcie prądu elektrycznego do wartości odpowiednio niskiej, aby mogła go wykorzystywać żarówka. Podobnie boska energia musi być zredukowana, aby mogły z niej korzystać stworzone światy. Kiedyś pewien rabin użył takiego porównania: cimcum daje taki sam skutek jak zmniejszenie wzmocnienia dźwięku w wieży stereo. Jeżeli kolumny są dobrej jakości, nie traci się sygnału poprzez ściszenie: ogranicza się jedynie ilość dźwięku odbieranego przez ludzkie ucho. Na tej samej zasadzie, im mocniejszy jest efekt cimcum, tym świat będzie mniej świadomy energii boskiej, która go stworzyła i utrzymuje przy życiu.

Samuel przerwał na chwilę.

– Przytoczyłem ci jego przykład, chociaż nie wiem, na ile jest jasny. Nigdy nie widziałem wieży stereo. Wiem, co to jest, ale nigdy tego nie widziałem.

– Nie, nie, jest bardzo jasny.

Młody rabin kiwnął głową z zadowoleniem.

– Kabaliści znają wiele cimcumim, które generują niezliczone ilości światów. Twierdzą, że nasz świat jest ostatnim z nich, wziąwszy pod uwagę, że poziom cimcum jest tu tak skrajnie wysoki, że boska energia jest prawie niezauważalna. Jeszcze jeden poziom cimcum wyżej i świat nie mógłby już istnieć. Bo istnienie wymaga łączności, choćby minimalnej, z praźródłem wszystkiego, czyli Stwórcą. Jest jeszcze inny rodzaj cimcum, opisany przez wielkiego kabalistę, rabbiego Isaaca Lurię, który nazywa je Ari, i myślę, że chodzi ci właśnie o to. To jest cimcum pierwotne, inne od pozostałych. Ari, jak liczba niewymierna π, zmienia nieskończone koło w linię mierzalną. Musisz wyobrazić sobie stan początkowy, sprzed stworzenia, czyste nieskończone światło, w którym nie może istnieć nic. Przed stworzeniem światów Bóg wycofuje całą swoją energię, wytwarzając absolutną próżnię w tym nieskończonym świetle. Dopiero wtedy ze światła otaczającego próżnię Stwórca wyciąga cienką linię światła, mierzalną, i tą świetlną linią tworzy niezliczoną ilość światów. To jest cimcum, które rabbi Luria nazywa Ari.

Twarz Samuela rozjaśniła się.

– Cimcum nazywane Ari to jest sposób, w jaki Bóg tworzy przestrzeń, abyśmy mogli mieć swój świat. Dlatego chowa swoje światło: abyśmy my, stworzone przez niego istoty, mogli dokonywać wolnych wyborów. Ale mimo że ukryty, pozostaje obecny; co więcej, w pewnym sensie jego nieobecność czyni go jeszcze bardziej obecnym. Wiem, że to brzmi paradoksalnie. Ale nasze ograniczone umysły ludzkie nie mogą nawet marzyć o tym, by nadać skończony sens dziełu Stwórcy. Może jedynym sposobem na przybliżenie cimcum zdolnościom interpretacyjnym umysłu ludzkiego jest przypowieść, a w zasadzie przypowieść o przypowieści…

Daniels był zafascynowany słowami rabina, które otwierały przed nim nieznane horyzonty. Przyszła mu na myśl gra video z jego czasów, Fallout 3. Nawet kleryk, od czasu do czasu, pozwalał sobie na chwilę rozrywki. A ta gra stała się jego ulubioną. Osadzona była w realiach świata po wojnie atomowej, pełnego mutantów i kanibali, jakby była prawdziwą zapowiedzią nadchodzącej przyszłości. Ale świat z gry był mieszanką przyszłości i lat pięćdziesiątych, z robotami żywcem wyjętymi z filmów klasy B i z piosenkami Billie Holiday jako ścieżką dźwiękową. Pewnego dnia zakończył grę, wyczerpując wszelkie możliwości eksploracji tego wirtualnego świata. Potem dostał od kolegi z seminarium rozszerzenie do tej gry, tak zwane DLC, dodatek do pobrania przez internet zatytułowany Operacja Anchorage. John zainstalował go. Gdy tylko uruchomił grę, radiowy sygnał nakazał jego bohaterowi ruszyć w określoną stronę. Tam gdzie jeszcze poprzedniego dnia znajdował się ślepy mur, teraz widniały drzwi. John otworzył je. Za drzwiami były schody, które zaprowadziły go w sam środek kolejnej rozgrywki. Nagle świat, który wydawał się już pozbawiony niespodzianek, stał się na nowo do odkrycia. DLC zbudowało nowy świat wewnątrz tego znanego. Podobnie słowa rabina z Bonoli otwierały przed jego umysłem niezmierzone przestrzenie.

– Możemy to nazwać przypowieścią o mędrcu i dziecięciu – ciągnął Samuel. – Aby uchwycić jej sens, wyobraź sobie, że jesteś wiekowym mędrcem, który musi nauczyć czegoś swojego bardzo młodego ucznia. Masz mu do przekazania głęboką mądrość, ogromną wiedzę zdobywaną wielkim wysiłkiem poprzez słuchanie od dzieciństwa słów wielkich mędrców, pochłanianie tych wszystkich nauk i trawienie ich dzień po dniu przez całe lata medytacji w spokojnym miejscu, z dala od wszelkich zmartwień. Dodałeś do tych nauk swoje osobiste przemyślenia, wzbogacone licznymi podróżami i doświadczeniami. W pewnej chwili, na pewnym etapie twojej medytacyjnej historii, nagle otwiera się jakby nowy horyzont: widzisz wszystko z pełną jasnością, wszystkie kawałki zaczynają ci się układać w pełną, jasną i prostą prawdę, prawdę absolutną. Chciałbyś ją przekazać swojemu młodziutkiemu uczniowi. Ale jak masz to zrobić? Twój uczeń żyje w świecie zupełnie innym od twojego, nie ma za sobą żadnego z twoich doświadczeń. Nigdy nie doświadczył głębi zrozumienia, jaką uzyskuje się poprzez całe godziny medytacji nad jednym jedynym tematem. Przelej na niego całą swoją wiedzę, a jedynie przyprawisz go o zawrót głowy i zdezorientujesz. A jednak jest pewien sposób. Pomyśl jeszcze głębiej o pojęciu, które chcesz mu wyjaśnić, jeszcze intensywniej niż kiedykolwiek o nim myślałeś. Spróbuj dotrzeć do jego istoty, do jego jądra. Jednak żeby to zrobić, musisz wykroczyć poza formę, jaką to pojęcie przybrało w tobie, musisz uwolnić je od balastu twoich myśli i twojego doświadczenia, aż zupełnie je obnażysz i oddzielisz jądro, kwintesencję, punkt początkowy. Kiedy już oddzielisz ten punkt, musisz przyjrzeć się światu twojego ucznia, zrozumieć, jak żyje każdego dnia wtedy, kiedy nie siedzi przed tobą, wysłuchując twoich nauk. Musisz spróbować zrozumieć, jak widzi i pojmuje świat, musisz przyjąć jego perspektywę. Tylko wtedy będziesz w stanie pociągnąć jasną linię od samego rdzenia, który wydzieliłeś, do świata twojego ucznia. W tym momencie musisz zdobyć się na wysiłek myślenia jego umysłem. Będziesz próbował znaleźć najlepszy sposób wyjaśnienia mu pojęcia, które dla ciebie jest tak jasne. A za każdym razem, kiedy wyda ci się, że znalazłeś, nie poprzestaniesz na nim i będziesz poszukiwał dalej, aby jeszcze bardziej mu je przybliżyć, jeszcze lepiej wprowadzić do świata ucznia. Ale to nie koniec zadania. Problem w tym, że jakkolwiek byś się nie starał sprowadzić tę ideę do poziomu twojego ucznia, ona pozostanie nadal ideą, a twój uczeń nie żyje w świecie idei. Żyje w świecie przedmiotów, których może dotknąć, osób, które zna, zdarzeń, z którymi jest oswojony. Zatem musisz uczynić następny krok: musisz wymyślić przypowieść, która ubierze twoją ideę w szaty ze świata znanego twojemu uczniowi. Wymyślisz historię, którą będzie mógł łatwo zrozumieć i zapamiętać, która będzie miała dla niego praktyczne znaczenie i którą zgłębi bez trudu. Ta przypowieść będzie dla niego przestrzenią, w której będzie mógł wypróbować twoje idee, ale nie jako idee, tylko jako elementy historii, która może zdarzyć się w jego życiu, w jego świecie. Kiedy ty, nauczyciel, myślisz o tej przypowieści, w każdym szczególe pamiętaj o tym, co chcesz przekazać swojemu uczniowi. Dla ciebie nie jest to przypowieść, tylko twoja idea opowiedziana jako historia. Za to dla ucznia to jest historia. I tak ma być, przynajmniej na początku. Później musisz mu zostawić swobodę. Jeżeli jest dobrym uczniem, opowie sobie tę historię wiele razy. Dojrzewając, zdobywając wiedzę, doświadczenie i mądrość, zacznie rozumieć tę przypowieść, przenikać kolejne warstwy ukrytych w niej znaczeń. Aż, być może po czterdziestu latach poszukiwania prawdy, zrozumie ideę, jak wcześniej jego mistrz. Możemy powiedzieć, że przez cały ten czas mistrz żył w nim.

John poczuł się lekko, maszerując u boku rabina. Młody natchniony głos, który docierał do jego uszu, brzmiał mrocznie z powodu maski przeciwgazowej, ale słowa były czyste jak woda. Oczy Samuela śmiały się spod wizjera, kiedy mówił.

– Co ty, nauczyciel, zrobiłeś? Zastosowałeś cimcum. Przy twojej myśli nie byłoby miejsca na myśl ucznia. Wykraczając poza siebie samego, chowając się w cieniu, oddałeś całego siebie. Podobnie Stwórca odkłada na bok swoje nieskończone światło, aby zrobić miejsce na tworzenie. Robi to dla nas, swoich stworzeń. Ale właśnie to puste miejsce, ten brak, świadczą o jego obecności, a w jego miejsce światło błyszczy tak mocno jak przedtem. Oczywiście, że istnieją różnice pomiędzy relacjami mistrz–uczeń a Bóg–istoty przez niego stworzone. Mistrz ma ucznia, podczas gdy Bóg na początku nie ma nic. Musi sobie ucznia stworzyć. Ty, nauczyciel, dajesz tylko swoją inteligencję, podczas gdy Stwórca daruje istocie siebie samego. Więc jeżeli czujesz się opuszczony, porzucony na pastwę samotności w mroku, zmuszony do podejmowania trudnych decyzji i stawania wobec strasznych wyzwań, kiedy czujesz się zdesperowany i samotny, pomyśl o swoim życiu i o otaczającym cię świecie jak o przypowieści i niczym więcej. W tej przypowieści jest Bóg. A jego obecność objawia się z większą siłą właśnie w najciemniejszych kątach. W cimcum.

– Więc to jest cimcum? Bóg drążący w sobie pustkę, by przyjąć stworzenie?

– Mniej więcej. W bardzo dużym skrócie. Esencja sedna, jak mawiał pewien włoski piosenkarz sprzed Mroku.

– Tak to nazywacie? „Mrok”?

– A wy nie?

– W Nowym Watykanie mówiliśmy Wielka Zagłada. A gwardziści szwajcarscy nazywali to Fubard: dzień, w którym świat poszedł…

– …się jebać?

Alessia roześmiała się.

Dla Johna ten śmiech był jak dźwięk drobnych monet sypiących się do kryształowego pucharu.

Dobrze się bawisz?

Bardzo dobrze.

Cieszę się. Gdzie byłaś przez te ostatnie dni?

Jestem bez przerwy tutaj, z tobą.

Nie zauważyłem.

Jesteś ciągle czymś zajęty. Powinieneś bardziej zważać na to, co jest, a mniej na to, co się dzieje.

Chyba nie zrozumiałem.

Widzisz wodę, ale nie widzisz rzeki.

– Jakiej rzeki? – spytał Daniels. Ale śmiech Alessii już zgasł. Jakby mu się tylko przyśnił.

– Jakiej rzeki? – powtórzył jego pytanie Wagant.

John oprzytomniał.

– Tylko głośno myślę.

– Żadnych rzek tu nie ma. Te, co były, płyną teraz pod ziemią. Zostały już dawno zmienione w kanały ściekowe.

– A może są znów czyste.

– Właśnie, nie wiadomo. Dodam jeszcze: a kogo to obchodzi? A teraz włącz czujność, księże. Wstępujemy na terytorium wroga.

– Skąd wiesz?

Wagant skierował latarkę w głąb tunelu, wskazując kciukiem na jednoznaczny komunikat. Na wyrwanej kracie wejściowej metra wisiała czaszka. Tkwiło w niej dwanaście długich zardzewiałych gwoździ, tworząc przerażającą, obsceniczną aureolę.

Pod tym znakiem ostrzegawczym koślawy napis w języku włoskim głosił:

TRZYMAĆ SIĘ Z DALEKA

TEREN ZAKAZANY

Pod napisem widniał wiersz znaków chińskich, których nikt z nich nie potrafił odczytać.

Crismani podszedł do nich z czoła kolumny.

– Paskudna sprawa – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że doszli aż tu, do stacji Pagano.

– Doszli? Kto?

– Los Chinos. Obawiam, że mamy kłopoty. Poważne kłopoty.

Obecność Chińczyków w Mediolanie sięgała okresu między 1920 a 1930 rokiem, kiedy nieliczni imigranci z powiatu Wencheng w prowincji Zhejiang sprowadzili się do miasta z Francji w poszukiwaniu nowych rynków zbytu dla swojej ulicznej działalności handlowej. Później, w wyniku przejęcia władzy przez komunistów w Chinach, fala imigrantów z Chin przestała płynąć, by znów wezbrać w 1979 roku. Przed atomową apokalipsą chińska mniejszość w Mediolanie liczyła – przynajmniej oficjalnie – ponad dziesięć tysięcy mieszkańców, skupionych głównie przy ulicy Paolo Sarpi, nazywaną mediolańskim Chinatown.

Ale nazwa Los Chinos, wyjaśnił Crismani, odzwierciedlała zmianę, jaka zaszła po Wielkiej Zagładzie, kiedy społeczność chińska najpierw starła się, a później zlała w jedno ze społecznością latynoską, która przed kataklizmem ciążyła ku okolicom położonym wokół dworca centralnego. W efekcie tego połączenia powstała najbardziej agresywna miejska grupa etniczna, jaką tylko można sobie wyobrazić. Los Chinos mieli w swoich szeregach więcej Latynosów niż Azjatów, chociaż ich przywódcy kazali się wciąż nazywać po chińsku laoban: szefowie. Ekwadorscy członkowie Latin King połączyli się z chińskimi triadami, pozyskując rekrutów z każdej lokalnej mniejszości po trochu: od Filipińczyków po Peruwiańczyków. Kontrolowali stacje metra Moscova, Lanza i Cadorna.

Te skąpe informacje wiele niegdyś kosztowały miasto Żelaznych Wrót – i pieniędzy, i istnień ludzkich. A były dalece niewyczerpujące.

– Nie wiemy, ilu ich jest i gdzie jest ich główna siedziba – dodał Crismani. – Ale to największe skurwysyny w mieście, nie licząc Synów Gniewu. Przypuszczalnie zaczęli się rozrastać, chociaż nie rozumiem dlaczego. Pagano i Conciliazione to stacje, w których nic nie ma…

– Są waszymi wrogami?

– Nie. Tak jak ci powiedziałem, nigdy się na nich nie natknęliśmy. Ale skoro nie są niczyimi przyjaciółmi, to można śmiało powiedzieć, że naszymi też nie.

– Nie ma sposobu, żeby ich uniknąć? – zapytał Daniels.

Crismani pokręcił głową.

– Weszliśmy na ich teren. To równoznaczne z wypowiedzeniem wojny.

– Kurwa – warknął Wagant.

I zwrócił się do swoich:

– Oczy otwarte, dzieciaki. Jesteśmy na terytorium Indian.

Terytorium Indian? Co to znaczy?

Głos Alessii zdradzał dziecięcą ciekawość.

– To wyrażenie, którego się używało w czasach takiej jednej wojny – odpowiedział John zamyślony. – Bardzo dawno temu.

– Co robisz? Mówisz do siebie? – zapytał go Wagant.

John poczerwieniał. I tym razem nie zorientował się, że mówi na głos.

– Trzymaj oczy szeroko otwarte – napomniał go dowódca zwiadowców. Nie, poprawił się John. Dowódca Miasta, odkąd nie żyje Rządca.

– Powiedziałem Danieli, żeby cię osłaniała od tyłu, ale nawet ona nie dokona cudu, jeżeli…

W tym momencie rozpętało się piekło.

Mrok rozdarła kanonada: serie z automatów i pojedyncze strzały rozświetlające krótkimi błyskami ciemne kąty podziemnej stacji. Zza spalonego wagonu metra kładziono ogień zaporowy, równie intensywny, co nieskuteczny. Żołnierze z obu miast odpowiedzieli na te źle wymierzone strzały dokładnym, skoncentrowanym ogniem. W smugach światła latarek przytroczonych do karabinów burta wagonu pokryła się siatką otworów. Rykoszety uderzały po ścianach, rozpętując burzę tnących odłamków, równie niebezpiecznych jak kule.

– Na boki! Ruszajcie na boki! – rozkazał Wagant, prowadząc osobiście szarżę na prawy bok barykady. W międzyczasie Crismani i dwóch ładowniczych ustawili ciężki karabin maszynowy, którego ogień zaczął demolować wagon i znajdujących się za nim ludzi. Wyglądało to tak, jakby zardzewiały metal ściany wagonu topił się, obnażając dymiącą stertę posiekanego mięsa, która pozostała po napastnikach.

– Przerwać ogień! – rozkazał Crismani. – Przestańcie strzelać!

Powoli, po kilku pojedynczych strzałach, powróciła cisza.

Woń prochu mieszała się z zapachem betonowego pyłu i krwi. Czuć było zwłaszcza krew. Ten pierwotny zapach żelaza.

Wagant dołączył do Crismaniego.

Obejrzeli najpierw mniej zmasakrowane ciała, pochylając się nad każdym z nich, przeszukując kieszenie i sprawdzając wyposażenie.

Trupów było w sumie siedem. W tym koktajlu z mięsa i kości zdołali się ich doliczyć tylko na podstawie rachunku nóg i rąk.

– To nie są Chinos – zawyrokował w końcu Crismani.

– Jesteś pewien?

– No kurwa, nie. Spójrz na pysk tego gnoja.

Wskazał jednego trupa, faceta w średnim wieku, z zaniedbaną siwą brodą i zepsutymi zębami. Pół twarzy miał pomalowane na niebiesko.

– To jeden z Albertów.

– Z Albertów? A co to jest? – spytał John.

– To żołnierska elita tych, którzy każą się nazywać Prawdziwymi Mediolańczykami. Nazywają siebie Albertami od imienia ich legendarnego bohatera.

Crismani podniósł broń trupa.

– To już wiemy, dlaczego tak kiepsko strzelali.

Pistolet wyglądał na automatyczną berettę. Wyglądał, bo musiał być skonstruowany na jej wzór przez jakiegoś domorosłego rusznikarza – zdolnego, ale tylko do pewnego stopnia. Moc i celność – szczególnie moc – nie mogły się w żadnym razie równać z oryginałem.

Wydawało się, że minął wiek, a nie ledwie kilka dni, od chwili gdy Wagant uznałby się za szczęściarza, mogąc dostać w swoje ręce taką broń. Zbrojownia miasta Żelaznych Wrót wyniosła jego wojsko na wyższy poziom.

Teraz grali po prostu w innej lidze.

– Ale Albertów nie powinno tu być – odezwał się jakiś żołnierz z miasta Żelaznych Wrót.

– Zwłaszcza nie na stacji Chinosów – dorzucił inny.

Crismani zastanawiał się dłuższą chwilę.

– Alberci są rasistami, są przekonani, że Mediolan należy do nich. Nigdy nie zbrataliby się z Latynosami i Azjatami.

Wagant się nie odzywał. W zaciśniętej pięści trzymał zakrwawioną kartkę, którą znalazł przy jednym z trupów.

– Może pomogę wam to zrozumieć – dał się słyszeć w ciemności męski głos. – Ale bądźcie łaskawi nie strzelać – dodał po chwili.

W świetle latarek ukazał się chłopak o śniadej cerze, niezbyt wysoki, bardzo szczupły, ale nie wychudzony. To była szczupłość modela, a nie głodującego. Ubrany był elegancko, nawet jego kombinezon przeciwpromienny wyglądał jak produkt krawiecki w porównaniu z tym, co nosili żołnierze obu miast.

Zbliżył się, trzymając ręce założone za głowę. Z przyjaznym uśmiechem, który Wagantowi trącił fałszem. Z ciemnych oczu wyzierało coś zabawnego i jakaś inteligencja.

Dla szefa zwiadowców był jak żywcem wzięty z mangi: azjatyckie oczy, włosy czarne jak smoła, sterczące od żelu niczym kolce jeżozwierza, szelki podtrzymujące sztyblety Jodhpur jak u amazonek.

– Witajcie na terytorium Los Chinos – powiedział z uśmiechem.

Wagant podszedł i go obszukał. Chłopak zgrywał się, udając, że ma łaskotki i że sprawia mu przyjemność dotyk rąk Waganta na intymnych częściach ciała.

– Jest czysty – stwierdził szef zwiadowców, kończąc kontrolę.

– Na pewno czystszy od ciebie – odparował chłopak falsetem.

Wagant zdegustowany pokręcił głową.

Chłopak wyciągnął rękę.

– Marcos Vasquez.

Tylko Sergio Crismani wymienił z nim uścisk dłoni. Ręka chłopaka była sucha i mocna.

– Dziękujemy wam, że uwolniliście nas od tej zarazy. Polowaliśmy na tych nielegalnych informatorów od wielu dni.

– Znaczy, że to nie wasi?

– Żartujesz? To są Alberci.

– Ale są bardzo daleko od swojego terenu – rzucił Crismani. – Wy też, zresztą.

Marcos wzruszył wielokrotnie ramionami.

– No wiesz, w gruncie rzeczy teren Chinosów to cały świat… Jedynymi, którzy tu się wcinają, są Alberci. A wy – dodał mimochodem, z figlarnym uśmiechem na twarzy. – Skąd się państwo wzięliście?

Odpowiedzi udzielił Wagant.

– Z daleka.

I nakazał wzrokiem, by inni nie udzielali mu informacji.

– Rozumiem – zgodził się Marcos.

Wskazał wylot tunelu za swoimi plecami.

– Ostatnio lekko się przemieściliśmy. I nasi sąsiedzi też musieli się przemieścić. Alberci zwykli wieść osiadły tryb życia, ale od czasu do czasu któryś z nich zabłąka się w miejsca, do których nie powinien się zapuszczać. Tak jak ta ekipa.

– A niby dlaczego się przemieszczacie? – zapytał oschle Wagant.

Marcos odwrócił się w jego stronę.

– Mógłbym was spytać o to samo. Ale tego nie zrobię. Tym niemniej ja jestem tylko rzecznikiem, ludzie. Jeśli chcecie posłuchać naszych szefów, możecie pójść za mną do miasta.

Wagant i Crismani wymienili spojrzenia.

Wagant sformułował ich wspólną myśl.

– Musimy dopiero zdecydować, czy pójść z tobą, czy nie.

– Nie macie się czego bać – oburzył się Marco.

Wagant pokręcił głową.

– To sprawa zaufania. Widzisz, przyjacielu, byłbym nawet skłonny uwierzyć w twoją historię o Albertach, którzy pobłądzili, i o waszej wdzięczności za to, że ich wyeliminowaliśmy. Ale jest to.

Otworzył pięść. Wygładził kartkę papieru, żółtą i łamliwą jak każdy papier, który został w obiegu po Wielkiej Zagładzie.

W oczy rzucały się chińskie ideogramy.

Wagant podsunął kartkę pod nos Marcosa Vasqueza.

– Nie wiem, co to według ciebie jest. Z włoskiej części tekstu wynika chyba, że to przepustka Chinos. Dziwna rzecz w kieszeni tych… jak ich nazwałeś? „Nielegalnych informatorów”?

Chłopak nic nie odpowiedział. Ograniczył się do wymalowania na twarzy zuchwałego uśmiechu.

Pięść Waganta złamała mu dwa zęby, sprawiając, że nakrył się nogami.

Szef zwiadowców podniósł go za klapy. Zbliżył swoją twarz na centymetry do twarzy Vasqueza.

– Posłuchaj mnie dobrze, amigo. Albo mi powiesz prawdę, albo zrobię ci drugą dziurę w dupie. Na samym środku czoła.

Wyjął pistolet i wymierzył go w oczy tamtego.

Zakrwawione usta Chinosa drżały.

– Więc? – ponaglił go Wagant. – Zdecydujesz się mówić?

– Dobra, dobra! Weź mi ten pistolet z twarzy, coño. Okej, okej, to nie byli informatorzy…

– Dalej. To ciekawe, co mówisz.

– Wiedzieliśmy, że nadchodzicie. Poruszacie się jak stado słoni. Musieliśmy wiedzieć, na ile jesteście groźni…

– Więc wykorzystaliście do tego tych frajerów.

– Tak.

– Dobrze. Więc już wiecie.

Wagant puścił klapy kurtki. Marcos osunął się na ziemię.

– To wy nas napadliście! – zaprotestował, świszcząc powietrzem w szparze między zębami: ta pamiątka zostanie mu na resztę życia. Leczenie stomatologiczne było kolejną sztuką, która przepadła w ogniu Wielkiej Zagłady.

– Możliwe. Zależy od punktu widzenia. Ale to wy zaczęliście do nas strzelać. Wy albo wasze sługusy: bez różnicy. A teraz prowadź nas do swoich szefów.

Marcos wstał, tamując krew płynącą z rozbitych warg.

– Nie zdajesz sobie sprawy, jaki błąd popełniliście. Nie wiesz, z kim zadarliście.

– Trzęsę się ze strachu – zadrwił Wagant. A strzepując pył z kołnierza eleganckiego kombinezonu Marcosa, szepnął mu na ucho: – Nie kompromituj się już bardziej. Zaprowadź mnie do swoich szefów bez tego pierdolenia, to może zostaniemy przyjaciółmi. Jeden powód do podejrzeń, że coś kombinujesz, a łeb ci odstrzelę. I wsadzę ci go w dupę. Już to robiłem.

Marcos popatrzył na niego z pogardą. Pokręcił głową.

– Idziemy. Zaprowadzę was do laoban.

Żołnierze Miasta założyli plecaki.

Vasquez pokręcił głową.

– Nie wszystkich. Co to, kurwa, inwazja? Wybierzcie trzech, czterech z was, nie więcej.

Crismani popatrzył na Waganta. Wymiana spojrzeń była tyle błyskawiczna co elokwentna.

– Pójdziemy we trójkę – odezwał się Wagant. – Ja, Sergio i Daniela.

– Niech będzie czwórka – wtrącił ojciec Daniels.

Nikt się nie sprzeciwił.

Rabin Samuel zrobił krok naprzód.

– Piątka. Ja też chcę iść.

– Bueno, pues – odparł zniecierpliwiony Marcos. – Idziemy. Róbcie dokładnie to, co mówię, a nic wam się nie stanie w drodze.

– W drodze – skomentował Crismani. – A później?

Chinos wzruszył ramionami.

– Nie ma sensu teraz o tym mówić.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх