Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 21

Оглавление

15 | Nieprzyjaciele twoich nieprzyjaciół

Dostali się do miasta Żelaznych Wrót od góry.

Podziemne wejście wskazane przez Mnicha zostało na wszelki wypadek wysadzone w powietrze. Gruz i szkło rozrzucone były po całym placu przed dawnym centrum handlowym. Oba posągi Ronniego McDonalda z włókna szklanego leżały zwalone na ziemi.

– Zwariowaliście! – wykrzyknął Crismani na widok tej katastrofy.

– Domyślam się, że teraz obiekt ma większe możliwości obrony – odparował Daniels, obserwując trzech ludzi z Miasta usadowionych za resztkami jednego z posągów. Na głowach mieli metalowe hełmy, a w rękach broń automatyczną zamiast starych myśliwskich strzelb, z którymi szturmowali Żelazne Wrota.

Ksiądz pomachał białą flagą. Zza posągu wyłoniła się sylwetka Waganta.

– Długo wam zeszło. Jest prawie południe.

– Musiałem porozmawiać z moimi ludźmi – odrzekł Crismani.

„Porozmawiać” było eufemizmem, pomyślał Daniels, przypominając sobie najbardziej burzliwe momenty narady wojennej w dawnym biurze Rządcy. Crismani musiał uciec się do wszystkich swoich zdolności perswazji, aby przekonać żołnierzy do negocjowania. Niektórzy nie chcieli o tym nawet słyszeć.

– Zrobiliśmy to, czego żądali od nas Synowie Gniewu. Oddajmy im to pierdolone miasto i zabierajmy się stąd. Możemy odbić Żelazne Wrota. Mamy przewagę we wszystkim.

– Vittorio, jesteś idiotą – zgasił go Crismani. – Przecież tamci mają zakładników. Wszystkich naszych ludzi. I są do granic wkurwieni tym, co się stało z ich dziećmi.

– I co z tego? Możemy wziąć ludzi z zewnątrz. Uzupełnić straty.

Daniels patrzył z przerażeniem jak inni żołnierze potakują głowami, zgadzając się z tą propozycją. Jakieś dziesięć, dwanaście kiwających głów.

Crismani sięgnął po pistolet, ale wtedy podniosło się co najmniej pięć karabinów. Nie była to otwarta groźba, ale byli gotowi wziąć go na cel.

Mężczyzna przyhamował.

– To jest niesubordynacja.

Vittorio uśmiechnął się. Był wysokim blondynem, o surowych rysach twarzy, niczym posąg, który dopiero zaczęto wykuwać.

– Przecież tylko dyskutujemy.

– Nie ma dyskusji w czasie wojny.

– Wojna się skończyła.

Daniels zastanawiał się, jak długo może potrwać ta wymiana zdań, kiedy Vittorio skoczył jak kot do przodu. W prawej dłoni trzymał wielki nóż z pomalowanym na czarno ostrzem.

Crismani nie spodziewał się tego. Przez chwilę wszyscy byli pewni, że nóż trafi go w bok. Ale on uniknął ciosu, przyklejając się do ściany szybkim ruchem bioder. Vittorio, wciąż z uśmiechem na ustach, próbował znów go ugodzić. Crismani, bez broni, nie mógł dać sobie z nim rady.

Jeden z żołnierzy, którzy pozostali mu wierni, podniósł karabin, ale ci, którzy otwarcie opowiadali się po stronie Vittoria, rozbroili go.

– Czysta gra! – krzyknął chłopak z wysoko podniesionym czołem, zanim rzucił się do kolejnego ataku.

Tym razem Crismani nie dał się zaskoczyć. Obrócił się wokół własnej osi i podbiegł do przeciwległej ściany pomieszczenia. Vittorio otworzył usta ze zdziwienia.

Nie łapał, o co chodzi przeciwnikowi.

A riposta go zaskoczyła.

Ostry nóż przeciął powietrze w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była pierś Crismaniego, ale ten robił właśnie cztery kroki na ścianie i po niewiarygodnym salcie lądował nogami na karku Vittoria, powalając go na ziemię.

Rozbroił go jednym kopniakiem i zaczął uderzać pięściami po twarzy i żebrach. Jak maszyna, pomyślał John, gdy Crismani bez wytchnienia okładał metodycznie leżące pod nim nieruchomo ciało.

Kiedy skończył, na ciele Vittoria nie było jednego centymetra kwadratowego, który by nie oberwał. Chłopak stracił przytomność.

Sergio Crismani wstał, pozornie bez trudu. Zmierzył wzrokiem wszystkich dookoła.

– Jak mówiłem, podczas wojny się nie dyskutuje. – Jeszcze jeden złośliwy kopniak w żebro przeciwnika i Sergio zwrócił się do swoich żołnierzy: – Ktoś jeszcze ma mi coś do powiedzenia? Nie? Dobrze. To teraz posłuchajcie, co wam powiem. I słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzał. – Czuł, że przyciągnął całą ich uwagę. – To prawda. Jest nas więcej. I jest prawdą, że nawet my sami moglibyśmy odtworzyć wspólnotę, nawet gdyby ci, co wzięli nasze miasto, mieli zabić wszystkich naszych przyjaciół. Ale ja mam powody, żeby nie ufać Synom Gniewu. Wcale nie jestem pewien, że te szuje zadowolą się tym miejscem. Sądzę, że będą chcieli i naszego miasta.

Oświadczenie to zostało przyjęte ogólnym gwarem i stłumionymi okrzykami.

– Ten pan – ciągnął Crismani, wskazując na stojącego u jego boku Johna Danielsa – otworzył mi oczy. Nasz wróg to kłamca. Nie możemy ufać Synom Gniewu, zwłaszcza wtedy, gdy wydają się szczerzy i bezinteresowni.

– Dlaczego mówisz…

Crismani wbił wzrok w tego, kto ośmielił się mu przerwać.

– Kto ci pozwolił przerywać? – Ton jego głosu był nadmiernie spokojny.

Tamten napuszył się, zmylony tą uprzejmością.

– Mamy demokrację. Będę przerywał, komu chcę i kiedy chcę – odpowiedział z drwiącym uśmiechem.

Crismani też się uśmiechnął.

– Nie. Nie będziesz.

Jego stopa wystartowała niczym za sprawą potężnej sprężyny i trafiła mężczyznę w tors, katapultując go na ścianę. Odbił się od niej i osunął bezwładnie na ziemię, obok ciała Vittoria.

– Ktoś jeszcze ma zamiar mi przerywać? – zapytał Crismani, wodząc wzrokiem po twarzach stojących wokół niego mężczyzn.

Cisza.

Spuszczone głowy.

– Zanim mi przerwano, i mam nadzieję, że to było naprawdę ostatni raz, mówiłem, że nie możemy ufać Synom Gniewu…

To samo mówił teraz do niego Wagant w podziemnym parkingu miasta Żelaznych Wrót.

– Nie możemy ufać Synom Gniewu. Napuścili was na nasze Miasto, zmusili do ataku na nas, bo potrzebują tego miejsca.

– Ale dlaczego? – spytał Crismani. – Ich twierdza jest nie do zdobycia. Kontrolują dawny dworzec centralny i tereny wokół w promieniu dwóch kilometrów. Co im przyjdzie z tak niewielkiego i oddalonego obiektu jak wasz?

Wagant podniósł rękę. W uroczystym, wyważonym geście. Podobał mu się dowódca nieprzyjacielskich sił.

Gdyby wiedział, do czego jest zdolny, pomyślał John, spodobałby mu się jeszcze bardziej.

Przypuszczalnie to właśnie sprawowane przez obu dowództwo nadawało im podobnych cech i powodowało podobne zachowania. W sposobie wysławiania się i postępowania wydawali się jak bracia.

Oczy Waganta sposępniały.

– Ja wiem, na co im nasze miasta.

Crismani spojrzał na niego sceptycznie.

– A skąd ty to niby wiesz?

Taka jedna zjawa mi powiedziała, chciałby odpowiedzieć Wagant. Ale szczerość nie wydawała mu się teraz rozsądnym wyborem.

– Mamy swoich informatorów – odrzekł.

Crismani podniósł brwi.

– Informatorów? Chcesz mi powiedzieć, że udało się wam wprowadzić kogoś do środowiska Synów Gniewu? I ci informatorzy powiedzieli wam, czego oni chcą naprawdę?

– Tak. Chcą naszych miast właśnie dlatego, że są z dala od centrum.

– To nie ma sensu.

– A jednak ma. Wiesz, co to jest bomba atomowa?

Znalazłeś to, czego szukałeś, odezwał się głos Alessii w myślach Johna.

Drogo za to zapłaciłem. Stałem się siewcą śmierci.

Każda istota ludzka nim jest. Ty odpowiadasz na wyzwanie wyższego rzędu.

To mnie nie pociesza. Spójrz, co zrobiłem.

To nie ty.

Nie jestem pewien.

Synowie Gniewu są jednak większym złem od tego, co w twoim przekonaniu spowodowałeś swoimi czynami.

I co jeszcze w przyszłości spowoduję?

Tak.

Kiedy Wagant skończył mówić, Sergio przez chwilę milczał. Wydawało się, że jest niezdolny do jakiegokolwiek działania. Potem podniósł głowę.

– Już po nas.

– Nie.

– Nie? Naprawdę uważasz, że jesteśmy w stanie przeszkodzić tym łajdakom w wykonaniu ich planu?

– Myślę, że tak – wtrącił się John. I wyłożył to, co układało mu się w głowie.

To był szalony plan. Ale właśnie dlatego, że był szalony, miał szansę się powieść.

Nikt nie mógł spodziewać się czegoś podobnego.

Po wszystkim Sergio wstał i podał mu rękę. Potem uścisnął dłoń Waganta.

– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Tak to się mówi?

– Tak – odrzekł John z uśmiechem.

– Cokolwiek się wydarzy, warto spróbować. A teraz dajmy sobie czas na opłakiwanie naszych zmarłych – podsumował Wagant. – I postarajmy się, żeby nie było ich więcej.

Potrzeba było prawie dwóch dni na zorganizowanie wszystkiego. Z pewnym wahaniem na samym początku żołnierze z obu miast stworzyli mieszane patrole. Otworzyły się magazyny Żelaznych Wrót, by dostarczyć broni i amunicji, które wystarczyłyby dla trzykrotnie liczniejszego wojska.

Wagant był wreszcie w swoim żywiole. On i Daniela podjęli się wyszkolenia rekrutów. Prawie nikt spośród zwiadowców nie miał doświadczenia z bronią automatyczną, podczas gdy żołnierze Żelaznych Wrót byli słabo wyszkoleni i jeszcze mniej zdyscyplinowani.

To miało być nieprawdopodobne zadanie.

Waganta ekscytował dokładnie taki rodzaj wyzwań.

Wymiana jeńców była wzruszającym momentem. Ucałowania, łzy. Ale po łzach nastąpił śmiech, przyszła radość z odnalezienia ukochanych osób wśród żywych.

Nie było czasu na ceremonie. I Wagant słusznie uznał, że ludzie z Żelaznych Wrót nie zrozumieliby obrzędów Ofiarowania. I tak, każdy pochował swoich zmarłych we własnym mieście, w pośpiechu i bez ceremonii. Dawne rozbudowane ceremoniały pogrzebowe zastąpił płacz rodzin i przyjaciół.

Tylko ojciec John modlił się w myślach za zmarłych. Trzymał się na uboczu. Uznał, że byłoby niestosowne zbliżać się do osób, które opłakiwały swoich bliskich. Gdybym tu nie przyszedł, oni wciąż by żyli.

Płócienne tobołki z martwymi dziećmi były małe. Spalone ciało się kurczy, wraca do pozycji embrionalnej, jak w matczynym łonie. John nie chciał nawet myśleć o tym, w jakim stanie muszą być te małe zwęglone ciałka.

Postępuj tak, aby ich poświęcenie nie poszło na marne, szepnął głos w jego głowie. To nie była Alessia. To był Mnich.

Nazywasz to poświęceniem?, warknął wściekle Daniels. Nazywasz to „poświęceniem”? To była bezsensowna masakra.

Nie możesz mówić, że to nie miało sensu. To pokaże Czas. Tylko jutro powie nam, czy tak wiele śmierci miało sens czy nie.

Czyli że nawet ty nie wiesz?

Tak. Mogę zasymulować przyszłość, a nawet w pewnej mierze przewidzieć ją, ale w tej chwili jest tak dużo zmiennych, że moje prognozy mogą się okazać bardzo dalekie od rzeczywistości.

Jesteś jak szachista, który nie sięga myślą poza kolejny ruch.

Powiedziałbym poza kolejne trzy, cztery ruchy. Dalej jest już mrok.

Pocieszające. Nie sądzisz, że powinienem to powiedzieć tym, którzy mają właśnie narazić własne życie?

To twoja decyzja. Tylko od ciebie zależy, czy to zrobisz, czy nie.

Dziękuję za pomoc.

Głos Mnicha zabrzęczał jak owad, zanim ucichł.

John spojrzał na ziemię pomieszaną ze śniegiem, rzucaną łopatami na płytki grób ze zmarłymi z Miasta. Z nieba też padał śnieg, przykrywając wszystko szarym całunem.

Wagant tulił do siebie dziecko.

To był Mika.

Nie był z innymi dziećmi w chwili ataku. Wykradł się na zewnątrz, żeby pobuszować po wyższych piętrach Miasta. Dzięki temu przeżył. Jego siostra nie miała tyle szczęścia. Albachiara, przypomniał sobie Daniels. Śliczne dziecko. Teraz była jednym z tobołków leżących na ziemi.

John poczuł na sobie wzrok Waganta.

Chłopak ściskał plecy Miki, jakby chciał mu przeszkodzić w ucieczce. U jego boku stał Isaac w nowych okularach. Wśród bogactw Żelaznych Wrót był przecież sklep optyczny. Skorzystało z tego kilkanaścioro mieszkańców Miasta.

Na grób spadła ostatnia łopata ziemi. Resztę mieli zrobić zwiadowcy, kiedy już ludzie wrócą w bezpieczne mury Miasta.

Wagant szepnął coś Mice na ucho i go puścił. Podszedł do Johna.

– Nie sądź, że o tym nie pomyślałem.

– O czym? – spytał Daniels.

– Że mogłeś coś powiedzieć. Wiesz, w stylu tych waszych dawnych ceremonii.

– Msza żałobna?

Wagant skinął głową.

– Ale potem odpuściłem. Nie ma na to czasu. Musimy myśleć o jutrze.

– Ja i tak się modliłem.

– Nie interesuje mnie to – uciął chłopak. I patrząc Danielsowi w oczy, zapytał: – Pójdziesz z nami?

– Oczywiście.

– Nie zostanie tu prawie nikt. Znaczy nikt, żeby bronić Miasta.

– Wiem.

– Zostawimy tu jedynie chorych i inwalidów. Jeśli wszystko pójdzie gładko, wrócimy po nich. Jeśli nie…

– Będą musieli sobie poradzić – dokończył Daniels.

– Właśnie.

– Dlatego chciałeś, żebym został? Żeby zająć się nimi, gdyby coś nie wyszło?

– Coś w tym rodzaju.

John pokręcił głową.

– To jest moja wojna. Nie mogę zostać z tyłu. Nigdy ci nie powiedziałem, dlaczego to takie ważne, żebym odzyskał tę bombę.

– Jeśli o to chodzi, to nie powiedziałeś mi nawet, jak ją zdobyłeś.

– To długa historia.

– Spróbuj ją streścić.

– Akurat teraz?

– Jeśli nie teraz, to kiedy? Za godzinę mam spotkanie z rabinem z Żelaznych Wrót. Muszę mu wyjaśnić, dlaczego nasza ekspedycja jest taka ważna. Więc opowiedz mi wszystko, z łaski swojej. Przygotuj mnie na to spotkanie.

Wracali w smrodzie spalenizny i śmierci, który wisiał nad wszystkim niczym zły duch.

Na zewnątrz została tylko grupa wolontariuszy, która miała zasypać do końca zbiorową mogiłę i przykryć ją dla ochrony kamieniami.

– Wejdźmy do mnie na górę, o ile czujesz się na siłach – zaproponował Wagant.

Siedząc na kanapie i wdychając zapach kurzu, który gryzł w oczy i nos, Daniels opowiedział Wagantowi historię swojej podróży z Rzymu do Wenecji.

– Czyli ten kardynał Albani, który cię wysłał do Wenecji, grał na dwa fronty?

– A nawet na trzy – odrzekł Daniels z uśmiechem. – Mnie powiedział, że mam odnaleźć Patriarchę Wenecji, aby umożliwić mu zwołanie ważnego konklawe.

– A co to niby jest?

– To zgromadzenie kardynałów, które musi wybrać papieża. Odkąd zginął ostatni papież podczas Wielkiej Zagłady, tron Stolicy Apostolskiej pozostaje pusty. To znaczy, że nie ma żadnego papieża. Albani słyszał różne plotki na temat jakiegoś Patriarchy urzędującego rzekomo w Wenecji. Gdyby udało mu się sprowadzić go do Świętego Kaliksta, mógłby zwołać konklawe i wybrać nowego papieża. Siebie samego, rzecz jasna.

– Rozumiem.

– Natomiast radzie zarządzającej katakumbami Świętego Kaliksta Albani dał do zrozumienia, że celem wyprawy jest odnalezienie i przywiezienie do Rzymu skarbu Świętego Marka. Zaś kapitanowi Durandowi i jego szwajcarskim gwardzistom opowiedział jeszcze inną historię. Jednak prawdziwym celem wyprawy, jak w końcu udało mi się odkryć, było wysadzenie w powietrze Wenecji razem z Patriarchą.

– Którym był Potwór, jak mówisz.

– Można go i tak nazwać. Ale to była nadzwyczajna istota. Wzbudzała podziw, i jednocześnie strach.

– Jak Mnich.

– Tak. Do tego stopnia, że czasem…

– Dokończ zdanie, Johnie.

– Czasem miałem wrażenie, że Mnich i Patriarcha to jedna i ta sama osoba… Ten sam stwór, jeżeli wolisz to określenie.

– Ale powiedziałeś, że Patriarcha zginął.

– Nie zawsze łatwo jest pojąć różnicę między życiem a śmiercią w przypadku tych… stworów. Tak, wiem, co chcesz powiedzieć: jeżeli strzelisz i leży nieruchomo na ziemi, a ty dla pewności wpakujesz mu jeszcze kulkę w łeb, to znaczy, że nie żyje. Ale z Patriarchą tak nie było. I domyślam się, że z Mnichem jest podobna sprawa. Albo z….

– Z dziewczyną duchem?

– Z Alessią. Tak. Trudno powiedzieć, czy jest żywa, czy martwa. Mówi do mnie. Widzę ją. Może wejść w moje myśli. A przecież umarła dawno temu. Na długo przed Wielką Zagładą. I takie istoty jak ona zamieszkują Wenecję wraz z żywymi, jakby to było normalne.

– Twoja religia jest w stanie wytłumaczyć coś takiego?

– Zmartwychwstanie ciała jest jednym z dogmatów Kościoła. Ale niezupełnie takie zmartwychwstanie.

Wagant podniósł do ust butelkę z grappą, którą zabrał z biura Dona. Była już prawie pusta. Crismani nieźle się postarał. W zetknięciu z powietrzem gruszka szybko zmieniała kolor. Miejscami już sczerniała. Dni tego cudu były policzone.

Chłopak pociągnął długi łyk i podał butelkę Danielsowi.

Ksiądz pokręcił głową. Nie podobała mu się woń wydobywająca się z tej butelki. Domyślał się, że to politura.

Przypomniał sobie pewną kolację w Nowym Watykanie. Było to w dniu, w którym kardynał Albani zakomunikował mu nominację na przewodniczącego Kongregacji Nauki Wiary, takiego ciała w Kościele, które w odległym 1452 roku, pod pierwotną nazwą Świętej Kongregacji Rzymskiej i Powszechnej Inkwizycji, zajęło miejsce ponurej inkwizycji średniowiecznej, zachowując jej cele: bronić czystości wiary i dusić w zarodku herezje. W katakumbach Świętego Kaliksta Kongregacja składała się z jednej osoby, ale nominacja – według kardynała – zasługiwała na uczczenie.

O ile kolacja nie była niczym specjalnym, nie można powiedzieć tego samego o chwili, w której Albani, z uśmiechem dziecka na ustach, wyjął z szafy butelkę i dwa kieliszki.

– Musi ksiądz bezwzględnie skosztować – rzekł, pokazując Johnowi butelkę.

Daniels spojrzał na etykietę.

Il Pirus di Nonino.

Było to półprzezroczyste zdjęcie gruszki, która przez złudzenie optyczne zdawała się pływać w trunku.

– Pirus znaczy gruszka w dialekcie Friuli – wyjaśnił kardynał. – Właśnie we Friuli rodzina Nonino wytwarzała fantastyczną grappę. A to jest ich wódka z gruszek Williams. Bardzo limitowana seria, niezwykle cenna. Proszę skosztować.

John podniósł kieliszek do ust.

Aromat ponaddwudziestoletniego trunku był cudowny. Zamykając oczy, mógł sobie wyobrazić, że świat wcale się nie zmienił i że takie cenne rzeczy jak świeże owoce i zapach kwiatów nie zniknęły na zawsze z powierzchni planety.

Była w tym trunku poezja.

I magia.

A teraz, siedząc w schronie Waganta i wspominając tamtą chwilę, odkrył coś jeszcze. Pewną naukę, może zalążek przypowieści. Wspomnienie tamtej butelki, na której widniał jedynie obrazek gruszki, odkrywało przed nim istotę tego owocu o wiele pełniej niż ta marna, stojąca przed nim gorzała, w której tkwił prawdziwy owoc, ale która nie ewokowała ani jego smaku, ani wspomnienia.

Odłożył tę myśl z uśmiechem na inny dzień i kontynuował swoją opowieść.

– Po przybyciu do Wenecji zorientowałem się, że misja Duranda polegała na zdetonowaniu bomby, o której przedtem nic mi nie powiedział. Jego plan nie powiódł się. Nie dał rady wysadzić miasta w powietrze. A ja opuściłem Wenecję, ciągnąc za sobą bombę na saniach.

Wagant pokręcił z niedowierzaniem głową.

– I zrobiłeś to na piechotę.

– W tym niemożliwym przedsięwzięciu pomogły mi zdolności, które otrzymałem od Patriarchy.

– A później Synowie Gniewu ukradli ci bombę. I ty teraz zamierzasz ją odzyskać i kontynuować podróż do Rzymu. Żeby wysadzić w powietrze kardynała Albaniego i wszystkich innych złych.

– Tak – odpowiedział po prostu Daniels.

Nie padał śnieg. Z okien ostatniego piętra komuś sprzed Zagłady pejzaż wydałby się zupełnie normalny: śnieg jak okiem sięgnąć, pod szarym niebem. Ale to, co wydawało się wzgórzami, było w rzeczywistości całymi zburzonymi osiedlami, a z nieba spływało śmiertelne promieniowanie.

Daniels powiedział wcześniej Wagantowi, że jego zdaniem nieroztropnością jest przebywanie w dzień na ostatnim piętrze wieżowca. Chłopak odpowiedział wzruszeniem ramion.

– Nikt nie żyje wiecznie. To jest dobre miejsce na rozmowę – odrzekł, otwierając szeroko drzwi swojego azylu po męczącej, niekończącej się wspinaczce.

Teraz siedział w milczeniu, jakby przeżuwał słowa Johna. Sądząc z wyrazu twarzy, nie przypadły mu do gustu.

– Ty też nie jesteś za normalny. Przybywasz tu jako ślepiec, a później nagle odzyskujesz wzrok… Podróżujesz z martwą dziewczyną…

– Zastanawiasz się, czy i ja nie jestem przypadkiem jednym z tych stworzeń? Nie, nie jestem. A jednak jest we mnie coś z nich. Możesz to nazwać darem. Albo szczepem. Wzięli coś z siebie i mi to przeszczepili. Był taki film dawno temu…

– Jak Gwiezdne wojny?

– Tak. Pod tytułem Obcy: Przebudzenie. To nie był dobry film. Ostatni, a może przedostatni, z długiej serii filmów.

– Gwiezdne wojny też były serią.

– Tak, ale chciałem powiedzieć, że w tym filmie sklonowano po śmierci pewną kobietę, której wszczepiono genom obcej istoty – wyglądała jak człowiek, ale miała też parę dodatkowych zdolności.

– Chyba rozumiem.

– Więc skąd możemy wiedzieć, że nie umarłem i że oni mnie nie odtworzyli, wykorzystując częściowo swój genom? Wiesz, co to genom, prawda?

Wagant pokiwał głową.

– Czasami czuję się dziwnie – wyszeptał ksiądz. – I sam jestem zaskoczony tym, jak straciłem i odzyskałem wzrok.

– Cały świat jest dziwny – odrzekł Wagant. – Wiesz, ja jeszcze pamiętam te dawne czasy. Cukierki, rowery. Trawę.

Daniels uśmiechnął się.

– Ja też. Niekoniecznie w tej kolejności.

– Nie brakuje ci niczego z tamtych czasów?

– Wielu rzeczy.

– Podaj chociaż jedną.

– Tylko jedną? Cóż, chyba najbardziej brakuje mi muzyki.

Chłopak kiwnął głową.

– Wiesz, trudno jest wierzyć w Boga, jak się patrzy na to, co zostało.

Bruzdy na czole księdza zrobiły się jeszcze głębsze.

– Nie jest łatwo – przyznał.

– Jeńcy… znaczy mieszkańcy zza Żelaznych Wrót… Oni mówią, że ich rabin ma na to wytłumaczenie. No wiesz, na to, że Bóg istnieje, a świat mimo to poszedł się jebać. Mówią, że jest takie coś, co się nazywa Simun.

– Simun to wiatr.

– Zdaje się, że powiedzieli właśnie Simun. Albo coś w tym rodzaju.

John Daniels pokręcił głową.

– Jeżeli rabin ma wytłumaczenie, to i ja chciałbym je usłyszeć.

– Więc chodź ze mną. Właśnie do niego idę.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх