Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 19
Оглавление13 | Cios w plecy
Szybko odkryli, że centrum handlowe Bonola wcale nie było, jak sądzili, krainą mlekiem i miodem płynącą.
Chociażby dlatego, że było tu zimniej niż w Mieście. A prąd zniknął w dniu nuklearnej apokalipsy. Żeby się ogrzać, używali ognia rozpalanego w starych zbiornikach po paliwie, a w kwestii oświetlenia musieli się zdać na śmierdzące pochodnie i światło wpadające z zewnątrz przez wielkie okna.
Zapewnili sobie niezależność żywnościową i wodną, ale sposobami i technikami, które żołnierzom Miasta wydały się niedorzeczne.
Ale i tak Żelazne Wrota były krainą zabawek dla zdobywców krążących po korytarzach i sklepach z otwartymi buziami. O ile wiele półek świeciło już pustkami, na innych ciągle jeszcze znajdowały się cenne towary. Szczególnie w sklepie dla majsterkowiczów, pełnym wszelkiego rodzaju narzędzi, z których część była bezużyteczna, bo na prąd, ale i tak cenna jako towar wymienny.
Jedynymi, którzy nawet nie spojrzeli na otaczające ich bogactwo, byli Wagant i Daniels. Szef zwiadowców przejął kilka pomieszczeń i zrobił z nich swoje centrum dowodzenia. To tam wezwał kapłana o drugiej po południu w dniu podboju.
Siedział przy dyrektorskim biurku na nieuszkodzonym skórzanym fotelu. Dwóch uzbrojonych po zęby strażników stało za jego plecami z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
– Twój potwór nas wystawił – zaczął chłopak, patrząc na Johna surowo. – Wystawił nas, i to mnie wkurza.
Ksiądz wzruszył ramionami.
– Nie masz nic do powiedzenia? – dopytywał Wagant.
– Już powiedziałem, co miałem do powiedzenia. Gdybyśmy zostali w Mieście, zginęlibyśmy na darmo. A tak mamy zawsze jakieś możliwości.
– Odbiło ci? Możliwości czego? Nie słyszałeś? Ich jest pięćdziesięciu. Widziałeś magazyn broni? Karabiny maszynowe! Granaty! Moździerze!
– Teraz ta broń jest nasza.
– Szkoda tylko, że jest nas za mało, żeby jej użyć!
John kiwnął głową.
– Właśnie. Dlatego plan Mnicha wydaje mi się coraz klarowniejszy.
– Co masz na myśli?
– Że teraz mamy ich dzieci jako zakładników.
– A oni mają nasze! Zakładając, że ich nie zmasakrowali!
– Nie sądzę, żeby to zrobili. Wypytywałem jeńców. Misja miała na celu wzięcie Miasta w niewolę, a nie eksterminację.
– Nawet gdyby tak było, co teraz zrobimy? Jesteśmy w sytuacji patowej.
John uśmiechnął się, słysząc ten szachowy termin z ust Waganta.
Miasto posiadało szachownice, ale używało ich do uproszczonej gry, której reguły naśladowały trochę szachy, a trochę warcaby. Jakby gra rozwinęła się z mglistych wspomnień z dzieciństwa. Ale szef zwiadowców najwyraźniej znał prawdziwe zasady.
– Widzisz, Wagancie, masz rację: jesteśmy w impasie. Ale ty rozumujesz jak szachista. Próbujesz wymyślić ruch i przewidzieć, jakim ruchem odpowie ci przeciwnik. W tej sytuacji to niewłaściwy sposób myślenia. Pat nie działa, kiedy na zewnątrz jest trzeci gracz.
– Więc jaki niby jest właściwy sposób na rozegranie tej partii?
Daniels przesunął dłonią po dwudniowym zaroście.
– Zrobić ruch, jakiego ten trzeci się nie spodziewa. Połączyć białe z czarnymi.
Czuł się, jakby był nagi, maszerując w stronę Miasta z kijem, na którego końcu powiewała biała szmata. Miał nadzieję, że w nowym świecie ten symbol pozostaje nadal czytelny.
Szedł wolno, a z każdym krokiem skrzypiący pod jego kozakami śnieg jakby ostrzegał go przed niebezpieczeństwem.
Skrzyp, chrap, skrzyp…
Strzelą do ciebie. Trzymają cię na muszce.
Strzelą.
Skrzyp, chrap, skrzyp…
Podszedł na sto metrów do szklanych drzwi, za którymi nie było widać nikogo. Wieżowiec zdawał się opuszczony. A jednak John Daniels czuł się obserwowany. Skóra na karku paliła go jak dotknięta pokrzywką.
Zatrzymał się tylko na chwilę, po czym znów ruszył, wymachując białą flagą. Wiatr był teraz silniejszy, wzbijał tumany kłującego śniegu, które kaleczyły mu odsłonięte części twarzy. Fasada drapacza chmur widoczna była tylko do pewnej wysokości, do czwartego piętra. Ale John wiedział – czuł – że w tej chwili od przodu ktoś do niego mierzy.
Plan, który jeszcze parę godzin wcześniej wydawał mu się taki prosty i skuteczny, teraz go przerażał. Zastanawiał się, czy kalkulując ryzyko, właściwie ocenił czynnik ludzki, nieprzewidywalność uzbrojonych ludzi, których miał przed sobą, no i tych za plecami.
Podszedł na niecałe dwadzieścia metrów do ciemnych szyb, kiedy jakiś głos rozkazał mu się zatrzymać.
Posłuchał.
– Rzuć tę szmatę i podnieś ręce do góry! – odezwał się wrzaskiem ten sam głos.
John rzucił na ziemię białą flagę.
– COŚ TY, KURWA, ZA JEDEN?
Johnowi wydawało się, że głos dochodzi do niego z lewej strony, ale przy świszczącym wietrze nie mógł być pewny.
– Nazywam się John Daniels, przychodzę pertraktować. Jestem człowiekiem z Miasta.
Na te słowa dał się słyszeć śmiech.
– Tak? A z jakiego miasta jesteś?
– Nazywamy je po prostu Miastem.
– Co za megalomani. I gdzie niby, kurwa, jest to całe miasto?
– Właśnie tu. Dwadzieścia metrów przede mną.
Głos umilkł na dłużej.
Potem dał się słyszeć odgłos szybkich kroków.
Jakaś postać rzuciła się na Johna z szybkością błyskawicy, przewracając go na ziemię. Potem zaczęła go ciągnąć za nogi po śniegu.
Już po mnie, pomyślał ksiądz, kiedy tak ciągnięto go twarzą w dół w stronę zaspy śnieżnej obok wejścia do Miasta. Z twarzy spadła mu maska. Siekący śnieg pokaleczył skórę twarzy.
Jeszcze jedna osoba, a później kolejna wyszły z budynku i pomogły koledze przeciągnąć Johna. Śnieg właził mu za kołnierz, kamienie i lodowe grudy, po których szorował boleśnie, wstrząsały jego ciałem. Mężczyźni chwycili go i wrzucili za pryzmę śniegu.
Pierwszy cios wylądował na jego policzku. Drugi trafił w jądra, zapierając mu dech.
– Skurwysynu! Ki chuj cię tu przysłał? I twoich wspólników? Tylko nie kłam! Widzieliśmy ich!
Zbierając myśli, próbując zapanować nad falami bólu przyprawiającymi go o mdłości, John przeanalizował pytanie. Zauważył, że ten, który wyglądał na szefa, miał noktowizor. Pojął, że kłamstwo na nic się nie zda.
– Jesteśmy ludźmi z Miasta. Z tego miasta.
– Tak? I skąd tu się, kurwa, wzięliście? Dlaczego was nie było w środku?
John pomyślał dłużej nad tym, co ma powiedzieć. W końcu postanowił zaryzykować wszystko.
– Przychodzimy z waszego miasta. Właśnie je zdobyliśmy. Wasi ludzie są naszymi jeńcami.
Mężczyzna pokręcił głową.
– Pierdolisz.
I żeby nadać tej opinii mocy, zdzielił go pięścią w żebra. Nie z całej siły, ale wystarczająco mocno, żeby ten zgiął się wpół.
John zamknął oczy.
– Spytaj Samuela, czy pierdolę.
Mężczyzna wybałuszył oczy. Dwaj pozostali też spojrzeli na niego jak na niewypał.
– Zdobyliśmy wasze miasto. Wszyscy, których tam zostawiliście, są naszymi jeńcami. – Dostrzegając wściekłość w oczach tamtego, John dodał pospiesznie: – Wiemy, że nas zaatakowaliście tylko po to, żeby uratować waszych zakładników. Nie chcemy nikomu wyrządzić krzywdy. Chcemy jedynie negocjować.
– Negocjować?
Mężczyzna złapał Johna za klapy kurtki i podniósł jak piórko. Drugą ręką wyjął nóż.
– Ilu moich zabiliście?
– W ataku zginęło dwunastu waszych ludzi. Dziesięciu zabiliśmy my. A dwóch zabiły Stwory Nocy. Wszyscy pozostali żyją.
– Stwory Nocy? Chcesz powiedzieć Potwory?
– Tak. One też zaatakowały. Ale później wycofały się. Wasi ludzie są w naszych rękach.
Nóż odsunął się od jego gardła, choć niewiele.
– A teraz ty możesz mi powiedzieć, co się stało z naszym miastem?
Ręka zwolniła uścisk na kołnierzu kurtki. Mężczyzna pokręcił głową. Jego oczy zrobiły się nagle puste i ponure.
– Nie spodziewaliśmy się takiego oporu – powiedział cicho i opuścił głowę.
Walczyli jak lwy.
Tak powinni napisać na grobach Rządcy i pozostałej piątki broniącej Miasta. Dziesięciokrotnie mniej liczni, z nieporównywalnie gorszą bronią, powstrzymywali napastnika przez prawie dwie godziny, broniąc wstępu do Miasta.
Zginęli bohatersko.
John na ciele Rządcy naliczył siedem ran.
– Wiele razy prosiliśmy, żeby się poddali. Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić.
Ton głosu mężczyzny zmienił się. Johnowi wręcz wydawało się, że to nie ten sam, który go stłukł. Mówił cicho, wskazując różne przedmioty ruchem podbródka.
Na ścianach korytarza prowadzącego do bram Miasta było dużo krwi. To była krew napastników, jak wyjaśnił ich szef, pokazując sześć ciał zawiniętych w czarną folię.
John zamknął oczy Rządcy. Kciukiem zebrał trochę wody przeciekającej przez ścianę i zrobił nią znak krzyża na oczach chłopaka, zgodnie z obrzędem. Potem zrobił to samo na uszach, nosie, ustach, rękach i stopach.
Nawet martwy, Don miał poważną twarz pilnego ucznia.
In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti, extinguatur in te omnis virtus diaboli per impositionem manuum nostrarum, et per invocationem gloriosae et sanctae Dei Genitricis Virginis Mariae, ejusque inclyti Sponsi Joseph, et omnium sanctorum Angelorum, Archangelorum, Martyrum, Confessorum, Virginum, atque omnium simul Sanctorum. Amen.
Miał ochotę mu powiedzieć: „Spoczywaj, chłopcze. Zdjęto ci z barków ciężar władzy i odpowiedzialności. Teraz odpocznij. Śpij w pokoju. Niech ci się przyśnią zabawy, których nie miałeś, przyjmij pieszczoty, za którymi tęskniłeś. Cieszę się, że cię poznałem. Kiedyś nadejdzie ten piękny dzień, że się znów spotkamy, w objęciach Pana”.
John Daniels wstał. Zmówił tę samą modlitwę za wszystkich sześciu poległych z miasta Żelaznych Wrót.
Cywilnych ofiar Miasta było dużo więcej. Nikt ich nie zebrał. Leżeli w bezładzie, niczym popsute lalki, w okopie obronnym i na wielkim placu za bramami, które zostały wysadzone w powietrze. Policzenie ich nie było możliwe. Niektórzy zostali rozerwani na kawałki granatami użytymi podczas szturmu.
– Musieliśmy się spieszyć – powiedział cicho szef nieprzyjacielskiego oddziału. – Synowie Gniewu zabiją nasze dzieci, jeśli im nie wydamy waszego miasta, tego miejsca, w ciągu pięciu dni. Próbowaliśmy negocjować, ale strzelali do nas.
John poczuł nagle ucisk w piersiach i podniósł wolno oczy ku fortecy z labiryntem, w środku której ukryto dzieci Miasta.
Zamarło mu serce.
Konstrukcja pośrodku fortyfikacji była spalona. Kraty i sztaby pozostawały nienaruszone. Nikt nie zdołał sforsować linii obrony.
Ale nikt nie był też w stanie wyjść.
– Nie wiedzieliśmy, że w środku są dzieci. Strzeliliśmy, a ten pierdolony barak się zapalił.
John upadł na kolana. Był jak przygnieciony głazem do ziemi. Poczuł, że łzy kreślą mu twarz, poczuł ich smak w spierzchniętych ustach. Oczy zaszły mu mgłą, a ruiny dziecięcego schronu odzyskały nienaruszony kształt.
Przypomniał sobie głos Daria, chłopczyka, który zagadnął go o Kazanie na Górze. Inteligentne oczy Isaaca. Skupienie, z jakim dzieci słuchały jego opowieści, ich główki zwrócone ku niemu, piękne jak niegdyś pole słoneczników.
Po chwili powrócił widok ruin: zgliszczy ziejących przerażającym smrodem śmierci.
– Gdzie są pozostali? – spytał ledwo słyszalnym głosem.
– Zamknęliśmy ich tam – wskazał szef napastników.
– Zaprowadźcie mnie do nich.
Ci z Miasta, którzy ocaleli, zostali zamknięci w zaimprowizowanym ogrodzeniu, którego pilnowało trzech mężczyzn z karabinami maszynowymi. Było ich góra dwadzieścioro. Nikt z nich nie wyglądał na rannego, ale leżeli na ziemi jak zepsute zabawki, z nieobecnym spojrzeniem, z pustką w myślach.
Pośród bladych twarzy wybijała się jedna ciemna – Isaaca naukowca. John na jego widok poczuł ulgę. Okulary kompletnie mu się rozleciały, ale on nie wydawał się tego świadom. Prawe szkło było na swoim miejscu, a lewe wisiało popękane na zwisającym z ucha zauszniku. Wyglądało na to, że chłopiec jest w głębokiej katatonii.
John położył ręce na ogrodzeniu zbudowanym z metalowych elementów oderwanych w labiryncie, który miał chronić kryjówkę dzieci.
Nie znał na tyle mieszkańców Miasta, aby rozpoznać każdego po imieniu. Normalny wzrok miał od niedawna. Wcześniej odbierał ich jako zamazane sylwetki w otoczce aury. Ale przecież aura jest zmienna i pozwala zidentyfikować nie tyle osobę, ile jej stan ducha.
Jeńcy podnieśli głowy. By je po chwili opuścić, bez reakcji. Potulni jak stado owiec.
– Chcę rozmawiać z waszym szefem – powiedział cicho John do mężczyzny z miasta Żelaznych Wrót, nie spuszczając wzroku z więźniów.
– Naszym szefem jest Samuel.
John odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z komendantem napastników. Był to wielki mężczyzna o kanciastych rysach twarzy. Oczy zdradzały żywą inteligencję, ale i wielką determinację.
– Ja nazywam się John Daniels. Jestem księdzem Kościoła katolickiego.
Tamten się skrzywił.
– Moje nazwisko Sergio Crismani. I w ni chuja już nie wierzę.
John otarł twarz grzbietem dłoni.
– To, w co wierzysz lub nie, jest twoim problemem – odparował twardo. – Rabin Samuel jest naszym jeńcem. Kto jest po nim?
– Technicznie ja.
– To mamy do pogadania.