Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 13

Оглавление

7 | Łamiąc pustkę w palcach

Pokój, który Rządca udostępnił mu na odprawienie mszy, był malutki, ale i tak okazał się za duży. Nie przyszedł nikt. To miejsce zapewne nie znało wielu rozrywek, ale najwyraźniej myśl o uczestnictwie we mszy nikogo nie rozpaliła.

W chwilach, kiedy przygotowywał się do odprawienia nabożeństwa, John Daniels potrafił jeszcze myśleć o sobie jako o ojcu Danielsie.

Poczekał jeszcze dziesięć minut i postanowił zacząć.

Wyjął z plecaka wszystko, co potrzebne, i rozłożył na chwiejnym stoliczku, który mu udostępnili. Hostii, rzecz jasna, nie było. Gdyby była, msze cieszyłyby się nadzwyczajnym powodzeniem. Ale chleb był przeżytkiem.

Jak Kościół katolicki, pomyślał z gorzką świadomością.

Rozłożył na blacie stołu względnie czystą serwetkę, kieliszek i talerzyk.

Komunia była teraz czymś czysto symbolicznym.

Kiedyś wymagano od wiernych wiary w to, że hostia i odrobina wina są ciałem i krwią Chrystusa. Dzisiaj potrzeba dodatkowego aktu wiary: wyobrażenia sobie, że w mojej pustej dłoni jest hostia, a w pustym kieliszku wino.

Odprawił mszę z takim poczuciem zniechęcenia, jakiego nie miał nigdy dotąd, nawet w najczarniejszych chwilach.

Było mu wstyd za swój stan ducha. Pomyślał o kapłanach z przeszłości, o tych, którzy podtrzymali wiarę i obrzędy w najciemniejszych okresach historii. Pomodlił się do swojego Boga o siły, aby mógł im dorównać. Choć wiedział, że nie jest z tej samej gliny. Jego wiara była niepewna jeszcze przed Zagładą. Pamiętał dzień, na wiele lat przed końcem świata, kiedy przeczytał o masakrze dokonanej przez szaleńca. Trzydzieścioro dwoje dzieci między szóstym a dziesiątym rokiem życia skoszonych serią z karabinu maszynowego w Ameryce.

John wykrzyczał wtedy Bogu w myślach:

Gdzie byłeś, kiedy ten potwór wycelował broń w niewinne istoty?

Ale jakaś jego część, silniejsza od wszelkich wątpliwości, odpowiedziała mu na to pytanie.

To człowiek, a nie Bóg, zabił te dzieci.

Bóg miał się zaopiekować ich duszami, ale nie mógł ingerować w wolną wolę zabójcy. Tak tłumaczyłby to wszystkim, którzy by go o to spytali. Ale w głębi duszy wolał, żeby Bóg wyciągnął rękę z nieba i wyrwał skurwielowi serce, zanim ten zdążył choćby jeden raz wystrzelić.

Nie pozwolił jednak, aby te wątpliwości zmąciły świętość mszy. Odprawił liturgię krok po kroku z największą uważnością. Jego ręce sprawowały obrzęd z pamięci, bez udziału wzroku. Było coś krzepiącego w powtarzaniu tych rytualnych gestów.

Ale kiedy odmawiał Ojcze nasz, modlitwę, która liczyła sobie tysiąc siedemset lat, coś zaczęło w nim pękać.

– „Przyjdź królestwo Twoje…”

Ale przecież świat nie należał już do Boga ani do człowieka.

– „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…”

Ale jakiego chleba? Świat nie miał już nigdy poznać chleba. „Jedzcie z tego wszyscy, to jest ciało moje” stało się zdaniem, które należało brać dosłownie…

– „I nie wódź nas na pokuszenie…”

Pokusa przetrwania – nawet za cenę zabójstwa, gwałtu, kradzieży: dokładnie w tej kolejności, od zbrodni mniejszej do większej. Bo odebrać życie, w tym królestwie ciemności i śmierci, jest grzechem mniej ciężkim od kradzieży…

– „Ale nas zbaw ode złego…”

Jakby to było w ogóle możliwe w świecie, w którym zło zagraża nam przy każdym oddechu, od każdego promyka światła, przy każdym spotkaniu. Nie ma już miejsca, w którym moglibyśmy się schronić. Wróg jest nawet w nas samych.

Zło zwyciężyło.

John westchnął.

– „Bo Twoje jest królestwo, potęga i chwała na wieki. Amen.”

– Amen – odezwał się głos od progu pokoju.

Rządca wszedł do środka.

– Skończone? – zapytał.

John pokręcił przecząco głową.

Tamten przeprosił i zrobił dwa kroki w tył.

Stał tak i słuchał ostatnich zdań mszy, uśmiechnął się tylko, kiedy ojciec Daniels udzielał błogosławieństwa wiernym, których nie było. Nie przeżegnał się.

Kiedy ksiądz skończył pakować do plecaka przybory do odprawiania obrzędu, chłopak z powrotem wszedł do pokoju.

– Mogę z tobą teraz porozmawiać?

– Tak. O co chodzi?

– Nie miałeś za dużej widowni.

– Msza to nie spektakl.

– Chcesz powiedzieć, że nie jesteś rozczarowany?

– Chcę powiedzieć, że to nie ma znaczenia. Przynajmniej dla mnie. Miałeś mnie o coś spytać?

– Chciałem ci przypomnieć o twoich czytelniczych obowiązkach. Tomek Sawyer. Jedna grupa dziś rano i dwie po południu.

– Dobrze.

– Ale to powinien być twój dzień wolny.

– Niedziela jest moim dniem „roboczym”, gdyby co.

– A, tak. Jest jedna sprawa, o której musiałbym z tobą pogadać. Matka Miłosierdzia mówiła mi, że w nocy rozmawiasz z jakąś kobietą.

– Nie ma w tym nic dziwnego.

– Ale, widzisz, rzecz w tym, że tej kobiety nie widać.

– To dla mnie nie problem. Pewnie zauważyłeś, że jestem ślepy.

Rządca pokręcił głową.

– Ja jednak mówię o czymś ociupinkę innym. Nie próbuj mnie kiwać. Matka mówi, że kobieta jest niewidzialna. Ale doskonale słychać jej głos. Krótko mówiąc, wygląda na to, że w twoim pokoju jest kobieta. Ale gdy ktoś wchodzi, jesteś sam.

– To byłoby piękne, gdyby było prawdziwe.

– A ty twierdzisz, że nie jest?

– Tego nie powiedziałem.

Chłopak prychnął zirytowany.

– Powiesz mi wreszcie prawdę, księże? Jest w twoim pokoju kobieta czy nie?

– Nie.

– Więc czyj głos słyszała Matka? Z kim rozmawiałeś?

– Zapewne mówiłem przez sen – odrzekł Daniels.

Rządca spojrzał na niego badawczo. Ksiądz dostrzegł w jego aurze bezradność i palący gniew. Ale chłopak zagrał uprzejmego.

– W porządku. Nie mówmy już o tym. Jeśli chcesz ze mną iść, zaprowadzę cię do czytelni.

– Trafię sam do biblioteki.

– Ale my nie idziemy do biblioteki.

Przeszli inną częścią Miasta, do której dotarcie wymagało pokonania labiryntu korytarzy zbudowanych z blaszanych płyt zwieńczonych kratami po sam sufit. Ojcu Danielsowi przypominało to ciągi barierek przed wejściami na stadion albo na pokład samolotu na lotnisku.

– Ten, kto zaprojektował to miejsce, musiał być fanem Pac-Mana – skomentował.

Rządca obejrzał się.

– Znasz Pac-Mana? – zapytał ze zdumieniem na twarzy.

– Nie osobiście.

– Nie kpij sobie ze mnie. Znasz tę grę?

– Jasne. Chociaż gdy byłem w twoim wieku, praktycznie nikt już go nie pamiętał. Przeżył jedynie jako gra na smartfon.

– Co to jest smartfon?

– Powiedzmy, że to był taki telefon, ale robił parę innych rzeczy. Mogłeś sobie obejrzeć film, posłuchać muzyki, pograć. Połączyć się z internetem.

Rządca zaczerwienił się. John pomyślał, że to ze wstydu. Ale w rzeczywistości poczerwieniał z dumy.

– Moje imię. To, które mi dała Mama. To jest imię bohatera jednej gry wideo.

– Ach tak?

– Tak. Donkey Kong.

Daniels z trudem zachował powagę, przytakując nieszczerze. Próbował nie myśleć o małpie z gier Nintendo, od której wziął imię Rządca, aby nie wybuchnąć śmiechem.

– Dlaczego zbudowaliście coś takiego?

– To pomysł Isaaca. Isaac jest naszym naukowcem. Zaraz się z nim spotkasz.

Co dziesięć kroków przejście blokowała metalowa bramka. John zwiedził wystarczającą liczbę średniowiecznych zamków, by zdawać sobie sprawę, że to konstrukcja obronna. Bramki, osłonięte metalowymi płytami do wysokości głowy, stanowiły wystarczającą ochronę przed każdym napastnikiem. A gdyby bramka puściła, broniący mogli cofnąć się do kolejnego stanowiska obronnego. John naliczył czternaście takich zapór wzdłuż jedynej drogi dostępu do betonowego bloku znajdującego się w środku tego metalowego labiryntu.

– Co trzymacie w tej fortecy? Wasz skarb?

– W pewnym sensie – odrzekł Rządca z uśmiechem.

Ostatniej bramki pilnowało dwóch strażników uzbrojonych w karabiny maszynowe. Za bramką wchodziło się do czegoś na kształt bunkra z metalowymi drzwiami, za którymi były kolejne: pancerne, grube na przynajmniej siedem centymetrów.

Weszli do środka.

Dwadzieścia par oczu podniosło się, żeby na nich spojrzeć.

Dwadzieścioro dzieci poderwało się na równe nogi, salutując Rządcy. Za nimi trzej starsi chłopcy uśmiechnęli się na widok Johna Danielsa. Nietrudno było odgadnąć, który z nich to Isaac. Czarnoskóry piętnastolatek z wielką czupryną kędzierzawych włosów, w skleconych z drutu okularach z grubymi szkłami. Z tego, jak mrużył oczy, można było domyślić się, że nie mają odpowiedniej mocy.

Przy ścianie stały dwa krzesła, przed tablicą, na której ktoś napisał kredą:

PRZYGODY TOMKA SOJERA

John chwycił malutki kawałek kredy, niewiele większy od paznokcia. Zmazał grzbietem dłoni słowo SOJERA i napisał SAWYERA.

I usiadł.

Spojrzenie jego oczu pokrytych złowieszczym bielmem wolno przesunęło się po twarzach stojących przed nim dzieci.

– Siadajcie – powiedział.

Wszyscy obecni w sali usiedli na ziemi. Z najstarszymi włącznie.

– Przygody Tomka Sawyera to dość długa książka. Nie mogę opowiedzieć wam jej całej dzisiaj.

Któreś z dzieci podniosło nieśmiało rękę. Zanim zaczęło mówić, spojrzało po innych, aby nabrać odwagi.

– Jesteś ślepy. Nie możesz czytać. Skąd mamy wiedzieć, że powiesz nam naprawdę to, co jest napisane w Przygodach Tomka Sawyera? Skąd mamy wiedzieć, że mówisz tak, jak jest w książce?

Aura Rządcy zadrżała. Ale John go uprzedził.

– Dobre pytanie. A nawet bardzo dobre. Jak ci na imię?

– Dario.

– Widzisz, Dario, rzecz w tym, że czasami musimy zaufać innym. Po prostu musimy. Nie mamy wyboru. Ja sam nie przeżyłbym, gdybym nie nauczył się, jak ważne jest zaufać komuś, kogo masz obok siebie. Kiedyś, żeby wytrenować w ludziach zaufanie do innych, robiło się takie ćwiczenie: kilka osób stawało za tobą, splatało ręce, ty musiałeś przewrócić się w tył, a one miały cię złapać. Dziś takie jest całe nasze życie. Ryzykujemy nim każdego dnia, kilka razy dziennie, i gdybyśmy nie ufali innym, gdybyśmy nie ufali tym, którzy należą do naszej grupy, nie moglibyśmy po prostu żyć. A ty masz rację, wiesz? Przecież mnie nie znasz, nie wiesz, czy możesz mi zaufać. Dobrze, że mi nie dowierzasz. Proszę cię tylko o to, żebyś posłuchał. Sam zrozumiesz, czy to, co wam opowiem, będzie tylko majaczeniem obcego ślepca, czy też, jak cię zapewniam, prawdziwe, autentyczne słowa geniusza pióra, jakim był Mark Twain. Dziękuję za twoje pytanie, Dario.

Chłopiec uśmiechnął się nieśmiało.

Rządca dał mu znak, że może z powrotem usiąść na starej błękitnej wykładzinie, która przykrywała część posadzki jak zużyty dywan.

John Daniels odchrząknął. Aura wokół grupy jego słuchaczy emanowała skupieniem, ciekawością, szczęściem.

Modulując głos najlepiej jak potrafił, zaczął opowiadać historię wymyśloną przez amerykańskiego pisarza ponad sto pięćdziesiąt lat wcześniej. Drzewa, domy, światło słońca nabierały w jego słowach życia, a on poczuł, że aura słuchaczy wspiera jego opowieść, tak jak dyrygent odczuwa harmonię z muzykami nawet z zamkniętymi oczami. Śmiali się i duzi, i mali. I marzyli, i słuchali oczarowani historii osadzonej w świecie, którego nigdy nie zaznali. W świecie otwartym i pełnym światła, sprzed Zagłady.

Gdyby ludzkość zdołała skolonizować inne planety, to właśnie tak dzieci lub wnuki kolonizatorów słuchałyby historii o ziemi oddalonej o lata świetlne, pomyślał John.

Kiedy skończył opowiadać, pod koniec trzeciego rozdziału, cisza wydała się olbrzymią próżnią, w której trzepotanie skrzydeł muchy wydałoby się ogłuszające. Po chwili dał się słyszeć w tej ciszy płacz jednego z dzieci. Dwoje innych, chłopczyk i dziewczynka w wieku mniej więcej dziesięciu lat, podniosło się na ścierpnięte od wielogodzinnego siedzenia nogi. Przytulili chłopczyka, który płakał im teraz w ramionach, i próbowali go uspokoić. Dziewczynka kołysała małego, tak jak zrobiłaby to matka. Szeptała mu coś na ucho, może śpiewała. Po chwili płacz ustał.

Pozostałe dzieci patrzyły na Johna Danielsa z mieszaniną zachwytu i strachu. Nie mógł ich widzieć, ale odbierał ich aury.

W college’u, w Ameryce, John mieszkał w jednym pokoju z kolegą, który pewnego dnia na imprezie naćpał się jakimś świństwem. Poranny dół następnego dnia był straszny. Jakby spadł z emocjonalnego urwiska, trudno było opisać to inaczej. Od uczucia pustki, jakim emanował teraz John wobec siedzących przed nim dzieci, aż bolało serce.

– To nie koniec historii. Jutro opowiem wam kolejne cztery rozdziały. Usłyszycie, jak Tomek czyta Kazanie na Górze. Rozśmieszy was do łez. Wiecie, wybrał je, dlatego że są w nim najkrótsze wersety…

W pierwszym rzędzie nieśmiało podniosła się mała rączka. Jakieś dziecko w ubranku ze szmatek. Na jego bluzie ze zgrzebnego płótna ktoś wszył skrawek starej koszulki z obrazkiem Kaczora Donalda.

– Panie Daniels…

– Tak?

– A co to jest skazanie na górze?

I znów John z trudem powstrzymał śmiech.

– Kazanie. Kazanie to taka mowa. Jezus wygłosił je na jednej górze, dlatego tak się nazywa. Chcecie posłuchać?

Dzieci popatrzyły po sobie z onieśmieleniem, po czym kilkoro z nich potaknęło.

Ojciec John Daniels pochylił głowę. Z jego ust popłynęły słowa stare, lecz mocne, jakby były nowe: „Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię…”.

Po migotaniu ich aur John rozpoznał zmiany nastroju dzieci pod wpływem wypowiadanych przez niego zdań. A ogromne wrażenie, niczym uderzenie pioruna, wywarła na nim ich reakcja na te słowa: „Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie”.

Kiedy wypowiadał te słowa, od tych rozczochranych brudnych główek, od wymizerowanych ciałek wzniosło się ku górze złote światło. Wyglądało to tak, jakby każde z dzieci otaczała aureola, niczym na obrazach ze świętymi. Serce Johna zabiło mocniej. Musiał przerwać.

Emocjonalna fala, która przeszła przez jego słuchaczy, osłabła i opadła, aż całkiem zniknęła.

Serce księdza uspokoiło się, powracając do normalnego rytmu.

Dziecko z pierwszego rzędu znów podniosło rękę. Tym razem bez żadnego onieśmielenia.

– Panie Daniels, a kim jest Jezus?

Rządca był wściekły.

– Nie wydaje mi się, żeby Jezus był postacią z Przygód Tomka Sawyera. I żeby wszystkie te głupstwa, które mówiłeś, były w książce.

Niemal biegł przed siebie, nie dbając o to, czy John dotrzymuje mu kroku. Otwierał z agresją żelazne bramki, trzaskając nimi. Tylko wewnętrzne widzenie pozwoliło księdzu uniknąć uderzenia jednej z tych ciężkich płyt.

– Tylko wspomniałem o Kazaniu na Górze. To oni poprosili, żebym o tym powiedział.

– Tylko jeden chłopiec. Gdyby cię poprosił o pistolet, też byś mu dał?

– Nie mam pistoletu.

– Wiesz doskonale, o co mi chodzi. To, co powiedziałeś, jest niebezpieczne.

– Nie rozumiem dlaczego.

Rządca odwrócił się gwałtownie ze wściekłą miną, stając twarzą w twarz z Johnem.

– Nie rozumiesz dlaczego? Powiem ci dlaczego. Dlatego że religia sprowadza jedynie nieszczęścia. Wojny, prześladowania. Jestem pewien, że nawet Stan Zagrożenia to wina religii.

– Tego nie wiemy.

– Nazwij to aktem wiary – rzucił chłopak drwiąco.

Ostatnie słowo wymówił tonem najwyższej pogardy.

– Ale nie udało mi się wyrządzić wielkiej szkody. Zabrałeś mnie, zanim zdążyłem odpowiedzieć na pytanie – zaoponował John.

– Oczywiście, że ci przeszkodziłem. Tutaj twój Jezus nie jest mile widzianym gościem.

John nagle przystanął. Rządca w swojej furii przeszedł jeszcze z pięć kroków, zanim się obejrzał.

– To nie jest mój Jezus – powiedział ksiądz twardym tonem. – I nie potrzebuję od ciebie przepustki, żeby znaleźć się w tych murach.

Chłopak zawrócił pełen gniewu. Dłonie miał zaciśnięte w pięści. Jego aura była czarna jak chmura burzowa.

Stanął przed Danielsem, który nie cofnął się nawet o milimetr. Wyglądali jak dwa kamienne posągi. Tylko para z ust świadczyła o tym, że to dwie żywe osoby. Korytarz nie był tak ciepły jak pomieszczenie, w którym John opowiadał dzieciom historię Tomka Sawyera. Tamto miejsce było jak cieplarnia. Jak inkubator. Teraz John rozumiał już doskonale, dlaczego Miasto tak obsesyjnie chroniło tę przestrzeń. To był naprawdę ich skarbiec, a skarbem były nasiona nowego pokolenia.

Nie po raz pierwszy na tym etapie swojej podróży ojciec John Daniels czuł ból i miał straszne poczucie winy z powodu piękna wspólnoty, którą przybył zniszczyć.

– Nie mów mi tu więcej o Jezusie i innych wynalazkach twojego Kościoła, księże – warknął Rządca. – Nie w murach mojego Miasta. W przeciwnym razie…

– W przeciwnym razie?

Chłopak nie odpowiedział. W przeciwnym razie będę się musiał tobą zająć, pomyślał. Tak jak zająłem się Drzewem i innymi, którzy przyszli po nim. Ludźmi, którzy swoim zachowaniem i wywrotowymi ideami zagrażali porządkowi i trwaniu Miasta.

Johnowi, który potrafił odczytać aurę chłopaka jak partyturę utworu muzycznego, nie umknęła żadna z tych myśli. Oddanie Rządcy Miastu było absolutne, ale nie do końca czyste: spod płaszczyka zdecydowania i ducha poświęcenia przebijała ambicja dowódcy, a przede wszystkim pragnienie, by uważano go za zbawcę wspólnoty. Serce Dona nie było diamentem, lecz kwarcem z domieszką złota i żelaza z licznymi śladami rdzy.

– W przeciwnym razie możesz odejść.

– Nie mogę odejść.

– Pokazałeś, że możesz sam o siebie zadbać.

John Daniels pokręcił przecząco głową.

– Nie w tym rzecz.

– Nie? A w czym?

– W tym, że was potrzebuję.

Rządcę zatkało.

– To znaczy, że nie przybyłeś tu przypadkiem? Że twoje rany były fortelem? To dlatego wyzdrowiałeś tak szybko…

– Nie, to nie tak. Byłem naprawdę ranny. Ale to Bóg mnie do was doprowadził.

Aura chłopaka rozbłysła czerwonym płomieniem sprzeciwu.

– Oszukałeś nas. My cię uratowaliśmy, a ty chciałeś jedynie nas wykorzystać do swoich celów! Twój Kościół nie ma dość miejsca? Weź sobie jakieś inne miasto w okolicy! Jest tu parę bogatszych i ludniejszych. Czegokolwiek szukasz, łatwiej i więcej tego czegoś znajdziesz gdzie indziej.

John wolno pokręcił głową, ze stanowczością większą niż jego wewnętrzne przekonanie.

– Jeżeli Bóg poprowadził mnie tutaj, to znaczy, że jesteście dobrym wyborem.

– Nie potrzebujemy twojego Boga! Odejdziesz natychmiast!

– Może źle zrozumiałeś. To Bóg was potrzebuje.

Dłoń Rządcy trafiła Danielsa prosto w twarz. Ksiądz czuł zbliżający się policzek. Mógł go uniknąć, ale tego nie zrobił. Zatoczył się do tyłu, jednak nie upadł. Chłopak chwycił go za klapy kurtki.

Na ramieniu Rządcy pojawiła się jakaś dłoń, powstrzymując go. Dłoń wysokiego, silnego chłopaka o twarzy naznaczonej wielkim zmęczeniem.

Wagant nie odezwał się słowem. Pokręcił jedynie głową.

Rządca odepchnął księdza, a ten przewrócił się na ziemię.

Wagant znów wyciągnął dłoń, by pomóc mu wstać.

– Dziękuję – wyszeptał Daniels.

– Nie dziękuj. Słyszałem, co mówisz. Don ma rację. Nie potrzebujemy ani ciebie, ani twojego Boga. I wiemy, jak postępować z tymi, którzy próbują nas wykiwać.

Rządca przytaknął nerwowo. Wagant był jedyną osobą, która nadal nazywała go Donem. Jedyną, której Rządca na to pozwalał.

– Będzie więc lepiej dla wszystkich, jeżeli wyjaśnisz nam teraz, czego od nas chcesz – podsumował dowódca zwiadowców.

– Tak, będzie lepiej – dodał Rządca i zaraz tego pożałował, bo ten powtórzony tekst, wypowiedziany w dodatku aroganckim tonem, tylko pomniejszał jego rolę przywódcy. To on powinien był zażądać wyjaśnień, podyktować księdzu reguły obowiązujące w Mieście. Ale jego władza opierała się na równowadze, której Wagant stanowił zawsze właściwą przeciwwagę.

John Daniels przeniósł swoje ślepe spojrzenie na Waganta. Chłopak miał subtelne, niemal delikatne rysy twarzy. Próby zapuszczenia brody nie dały pożądanego efektu w postaci wyglądu twardziela w stopniu, w jakim by sobie tego życzył. Na wewnętrzne oko Danielsa, blond włosy i orli nos świadczyły o obcym pochodzeniu, prawdopodobnie ze Wschodu, co sugerował również z lekka azjatycki kształt oczu, o zielonym kolorze, który kiedyś określano kolorem liści, ale o którym świat po Zagładzie już dawno zapomniał. Nie było już zieleni na powierzchni planety, a pod jej powierzchnią istniała jedynie w oczach takich jak u Waganta. Zdecydowane, inteligentne oczy, które badały twarz Johna Danielsa, jakby doszukiwały się w niej tajemnych myśli i prawdziwych intencji.

– Powiem wam wszystko – odezwał się ksiądz. – Ale nie tutaj. Zaprowadź mnie do swojego schronu.

Waganta zamurowało. Skąd ten obcy wiedział o jego schronie?

Rządca zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.

– W dzień nie można tam pójść – odparł sucho Wagant.

– Więc zaprowadź mnie tam w nocy.

– O co chodzi z tym schronem? – zapytał Rządca.

– O nic.

– Właśnie powiedział coś o jakimś schronie.

Wagant spojrzał mu spokojnie prosto w oczy.

Rządca zamilkł.

Na ustach zwiadowcy pełgał uśmiech. Ale Wagant często się uśmiechał, zanim zabił. Uśmiechem, który gasł wraz z życiem ofiary. Rządca widział kiedyś, jak wyjmuje ostrze noża z piersi jakiegoś człowieka i nie przestaje się uśmiechać.

Nie obstawał przy tym pytaniu. Powiedział jedynie:

– Jeżeli macie gdzieś iść, to ja też chcę tam być.

Wyglądało na to, że Wagant rozważa, jak rozwiązać tę sytuację. Po chwili zwrócił się bezpośrednio do księdza:

– Dlaczego chcesz iść na górę? Możesz ze mną porozmawiać tu i teraz.

– Nie. Muszę ci coś pokazać. I jeśli o mnie chodzi, to wolałbym, żeby Rządca poszedł z nami. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, rzecz jasna.

Wagant wzruszył ramionami.

– Dla mnie w porządku. Więc pogadamy dziś w nocy. Ale pamiętaj, chcę prostych i uczciwych odpowiedzi. W przeciwnym razie wrócisz z góry lotem ptaka.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх