Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 16
Оглавление10 | Danina
Kiedy obaj wyszli, Rządcy wydało się, że ich głowy błyszczą w ciemnościach. Pomyślał, że to tylko psikus jego umysłu. Albo oczu, które zbyt długo pozostawały w mroku. Był przemarznięty. Z trudem się podniósł. Trzeszczały mu kości. Brak ruchu, pomyślał.
John Daniels mógłby mu powiedzieć, że nie w tym rzecz. Już przy pierwszym spotkaniu odczytał z ciała chłopaka oznaki nieuleczalnej choroby. Rządca miał przed sobą nie więcej niż rok życia. I miał to być rok pełen cierpienia.
John zrobił, co tylko mógł, żeby opóźnić ten proces. Musnął swym umysłem parę nerwów tak, żeby nie przewodziły bólu. Przestroił funkcje kilku zespołów komórkowych. Spowolnił wzrost innych.
Więcej zrobić nie mógł. Mnich nie pozostawił mu złudzeń co do zakresu jego nowych zdolności.
Będziesz w pewnym sensie mechanikiem. Będziesz mógł uregulować mechanizm najlepiej jak się da, ale nigdy nie będziesz w stanie zupełnie go naprawić. Albo zrozumieć, jak działa. Będziesz musiał się tym zadowolić.
Ale i tak był to dla niego niesłychany dar.
Z początku opierał się. Był przecież tylko istotą ludzką. Jak mógł choćby pomyśleć, żeby czynić cuda?
Mnich uśmiał się z tej wątpliwości.
To nie są „cuda”. To tylko głębszy poziom świadomości. W ludziach drzemie ukryty olbrzymi potencjał, są w nich niebywałe dary pod pokładami niepamięci, niczym klejnoty w głębokiej jaskini. Nie ma nic magicznego czy nadprzyrodzonego w tym, czego cię nauczę. Poznasz jedynie sztukę odnajdywania zdolności, które rodzaj ludzki posiada, ale o nich zapomniał. Ewolucja, credo w końcu przyjęte przez twój gatunek, jest czymś dziwacznym: rozwinięcie jakiejś rzeczy oznacza zawsze rezygnację z jakiejś innej, poświęcenie innych możliwości. To tak jakby istoty ludzkie dysponowały tysiącami elementów konstrukcyjnych, ale wykorzystywały jedną dziesiątą z nich do budowania swoich zdolności. A skąd wiadomo, że inne elementy nie dałyby lepszych rezultatów? Ja tylko nauczę cię, gdzie szukać tych alternatywnych elementów, dam ci klucz do skrzynki, w której są schowane.
I to właśnie zrobił.
Wiele rzeczy, które w oczach innych wydałyby się magią lub cudem, było w rzeczywistości talentami zapomnianymi przez rodzaj ludzki.
John pamiętał jeszcze swoje zdumienie, kiedy spostrzegł, że Stwory Nocy nie mają oczu, a jednak zachowują się, jakby widziały. Takie samo zdumienie okazywali teraz inni wobec jego zdolności widzenia pomimo ślepoty. W jego świadomości, świadomości człowieka przemienionego, Stwory Nocy nie wydawały się już monstrami i dziwadłami, a jedynie swobodnymi wariacjami na temat rasy ludzkiej.
W podróży John często rozmyślał o chrześcijańskim pojęciu ciała wywyższonego: ciała umocnionego, stającego się wręcz zdolnym do cudów. Było to pojęcie bliskie Kościołowi, lecz John zawsze je ignorował na rzecz spraw banalniejszych, ale też bardziej powszechnych. A teraz ta idea, idea ciała wywyższonego, siłą torowała sobie drogę w jego umyśle i domagała się uwzględnienia.
Johnowi było żal Rządcy, chłopaka, który musiał dojrzeć zbyt szybko, który potrafił utrzymać w ryzach całą wspólnotę, jednak za olbrzymią cenę poświęcenia siebie samego. Nie zaznał przyjemności. Nie cieszył się też szacunkiem swoich podwładnych. Jego decyzje często wzbudzały niechęć. Zadanie, jakie na siebie wziął, nie było proste. Ale on wykonał je najlepiej, jak potrafił. A teraz umierał. Kiedy już oddał całego siebie swoim ludziom, miał umrzeć, nie pozostawiając po sobie potomstwa, nie zaznawszy nawet miłości. Tak jak ja, pomyślał John.
Co mogę dla ciebie zrobić? Jak mogę cię wynagrodzić za to, co zrobiłeś, a tym bardziej za ból, który ci sprawię?
W końcu znalazł dla niego dar.
Tak jak znajdujemy czasami coś głęboko w kieszeni: drobną monetę lub suszony owoc.
Umieścił w mózgu Dona wizję. Miała mu się ukazać w ostatniej chwili życia, towarzysząc mu w drodze do tego, co John wyobrażał sobie jako raj. A jeśli nie było żadnych zaświatów, to pozostanie mu właśnie ten dar: złudzenie, tylko złudzenie, które jednak sprawi, że poczuje się lepiej, które da mu poczucie odpuszczenia grzechów i podpowie, że wszystko, co zrobił, było słuszne, było piękne, było wspaniałe.
Miał umrzeć szczęśliwy.
To wszystko, co mógł mu ofiarować.
Pogodną śmierć.
A to, co miało przyjść później, aeterna Christi munera, wieczne dary Chrystusa, leżało już w gestii Boga, nie jego. Tak wielkie cuda były poza jego zasięgiem.
Rządca ucieszył się na widok Waganta i Danielsa.
Uśmiechnął się. W tej chwili nie liczyło się już, że zostawili go za drzwiami, na chłodzie i w ciemnościach.
– Dziękuję, że na nas zaczekałeś – odezwał się John.
– Dowiedziałeś się, czego od nas chce? – spytał cicho Rządca z niepokojem w głosie.
– Tak – odrzekł Wagant.
Po czym bez słowa zapalił swoją świecę i zaczął schodzić po schodach.
Dopiero później, w biurze Rządcy, opowiedział mu to, co usłyszał od Danielsa.
Chłopak słuchał go osłupiały w zupełnej ciszy.
– To niemożliwe – wykrztusił w końcu. – To straszne.
– Musimy to zrobić.
– Ale dlaczego? To będzie koniec Miasta…
Wagant pokręcił głową. Sprawiał wrażenie konia, który nie był jeszcze gotowy, by przystać na lejce.
– Są rzeczy większe od Miasta. Ważniejsze. To tak jak kiedyś wezwanie pod broń. Nie mogłeś nie pójść. Zostawiałeś rodzinę i pracę, i wszystko. Szedłeś i koniec. To jest jak wojna.
– To nie nasza wojna!
– Przykro mi, ale się mylisz. Widziałem pewne rzeczy. Daniels mi je pokazał. To się stanie, jeśli mu nie pomożemy.
– Co może być straszniejszego niż koniec Miasta? – spytał zdesperowany Rządca.
I dostał od Waganta odpowiedź.
W swoim pokoju John Daniels pakował plecak. Był on lżejszy niż wtedy, kiedy ksiądz tutaj przybył. Dawniej wracało się z podróży z walizką cięższą niż przed wyjazdem. Dzisiaj było inaczej. Nowy świat pozbawiał cię wszystkiego. Rozbierał do kości. Zabierał ci marzenia i nadzieje, a w zamian pozostawiał niewiele: haust powietrza, trochę jedzenia, spotkanie z innymi zagubionymi duszami.
John od razu się zorientował, że zza zasłony wiszącej w wejściu do jego pokoju obserwuje go jakieś dziecko. Poczuł to jako niewrogą obecność, pełną ciekawości i starania, by nie narobić hałasu.
– Możesz wejść – powiedział cicho.
Chłopiec wzdrygnął się zaskoczony.
– Masz na imię Michele, prawda?
Malec skinął głową, nieświadomy, że ślepiec nie mógł tego zobaczyć.
– Tak, ale wszyscy mówią na mnie Mika.
Miał bardzo ciemne oczy. Niewiele tylko jaśniejsze od włosów. John pomyślał, że w jego żyłach musi płynąć arabska lub maghrebska krew.
– Już cię gdzieś widziałem – powiedział.
Chłopiec nieśmiało potwierdził.
– Byłeś wśród tych, którzy mnie uratowali. Tymi dziwnymi psychowstrząsami…
Czarne oczy wyszły z orbit. Nie zrozumiał.
– Kiedy zrobiliście ten krąg – wyjaśnił John.
Chłopiec uśmiechnął się.
– A ta dziewczynka podobna do ciebie to twoja siostra? – spytał ksiądz.
– Tak.
– Jak ma na imię?
– Albachiara.
John uśmiechnął się.
– Jesteś z tych, co to słowa trzeba z nich wyciągać wołami, co?
Chłopiec przyglądał mu się długo z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Potem spytał:
– Jak się nazywa ta pani, co jest z tobą?
John spojrzał na niego.
– To ty ją widzisz?
– Czasami. Ale nie za dobrze. Była z tobą, kiedy robiliśmy krąg?
– Tak sądzę.
– No właśnie. Więc nie myliłem się. Nie widziałem jej dobrze. Teraz widać ją lepiej.
– Jest tutaj? W tej chwili?
– Tak. Jest blisko ciebie. Uśmiecha się.
– Nazywa się Alessia.
– To twoja przyjaciółka?
– Tak. Poznałem ją w Wenecji.
– I przyszła za tobą aż tutaj?
– Na to wygląda. Powiedziałeś o niej komuś?
Chłopiec pokręcił głową.
– Czy ona jest jak duch? – zapytał po chwili.
– Nie. W rzeczywistości to dużo bardziej skomplikowane. Ja sam nie rozumiem, kim ona jest – westchnął. – I nie mogę jej zobaczyć, odkąd jestem ślepy. Widzę inne rzeczy, ale jej nie. Słyszę tylko jej głos. Tu, w głowie.
– Dziwny jesteś.
– Tak. Nawet nie wiesz jak bardzo.
– Czy ta pani jest dobra?
John zastanowił się chwilę.
– Chyba można powiedzieć, że nie jest ani dobra, ani zła. Jak my wszyscy.
– To dlatego jej się nie boję. Duchy w historiach straszą. A ona nie.
Chwilę milczeli.
– Kiedy Matteo spytał cię o Jezusa…
John Daniels spojrzał uważnie na chłopca, czekając, aż dokończy zdanie.
– … powiedziałeś, że Jezus ma plan dla wszystkich, i że może przez Stan Zagrożenia…
John uśmiechnął się.
– Bóg zmiata bezużyteczne plany i bierze na warsztat plan pierwotny…
– Tak. Właśnie tak powiedziałeś. Ale ja nie zrozumiałem.
– To trudne do wyjaśnienia. Łatwiej to poczuć.
– Myślisz, że ja kiedyś też będę mógł czuć tak jak ty? Możesz mnie tego nauczyć?
John pokręcił głową.
– Nie opłaca ci się. Ja zapłaciłem za to oczami.
– Jak to się stało?
– Pewnego dnia ci opowiem.
– Pewnego dnia? To znaczy, że zostajesz z nami?
– Nie. To znaczy, że wy idziecie ze mną.
Rządca był wściekły. Trzasnął pięścią w blat swojego biurka.
– Nie spodziewałem się, że dasz się wciągnąć temu szaleńcowi.
– Nikomu nie daję się wciągnąć. Mówię ci tylko, dlaczego uważam, że powinniśmy go posłuchać.
– Jesteśmy bezpieczni tutaj.
– Nikt nie jest bezpieczny raz na zawsze. Nawet kiedyś nie było się bezpiecznym. Jak myślisz, że jesteś bezpieczny, to znaczy, że już nie jesteś.
– Bzdura.
– Plan tego człowieka jest dobry.
– Ten plan jest szalony.
Wagant ściszył głos.
– Myślisz, że gdyby Miasto wiedziało o twoim układzie z Synami Gniewu, uznałoby ten wybór za mniej szalony?
Rządca przyjął cios.
– Tylko ja i ty wiemy o tym układzie. I ja nikomu nie powiem.
Wagant roześmiał się.
– Rozumiem, że dla ciebie Niedźwiedź i Malutki się nie liczą. Myślisz, że nie zastanawiają się nigdy, dla kogo są te paczki, które wynoszą każdego piątku z Miasta?
Rządca nie był głupi. Nie obawiał się Niedźwiedzia i tego drugiego – powierzchowność wojownika sąsiadowała u nich z mózgiem mikroba. Wraz z Vaskiem, który już nie żył, ci dwaj opóźnieni byli ulubieńcami Mamy, i tylko to uratowało ich od Ofiarowania w czasach, gdy Miasto balansowało na krawędzi upadku. Przydawali się do najgorszych robót. Nie zadawali sobie nigdy pytań, bo przecież ciekawość wymaga jakiejś minimalnej liczby szarych komórek. Byli idealni również do tego, co Rządca nazywał „brudną robotą”. Nie mówili, bo zwyczajnie nie pamiętali tego, co robili godzinę wcześniej.
Tym, którego Rządca się obawiał, był Wagant.
Człowiek najbardziej mu potrzebny był dla niego jednocześnie najbardziej niebezpieczny. Wiedział o rzeczach, które wyjawione mogły położyć kres jego rządom i pogrążyć Miasto w chaosie.
– Przecież wiesz, że musiałem pójść na ten układ – wymamrotał, zły na siebie o ten przyciszony, niemal beczący głos, którym wypowiedział te słowa.
– A ty wiesz, że ja miałem inne zdanie. I muszę sprostować. Jest jeszcze jedna osoba, która o tym wie. Ojciec Daniels.
– To niemożliwe.
– Wiele rzeczy wydaje się niemożliwymi, a jednak ten człowiek je robi.
Rządca przygryzł dolną wargę. Wagant tego nienawidził. Chętnie by go sprał, wykrzyczał mu w twarz, że nie jest już dzieckiem.
Ale on był Rządcą. Jego funkcji należał się szacunek. Wszystkich, bez wyjątku.
Wagant nie mógł jednak powstrzymać się od szczerości wobec niego.
– Dobrze wiesz, że ten układ nie może długo się utrzymać. Ludzie zastanawiają się, jak to jest, że produkcja żywności nigdy tak dobrze nie szła, a racje zostały obcięte już trzy razy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Wśród zwiadowców zaczyna krążyć pogłoska, że ktoś odkłada część produkcji spożywczej jako swoje prywatne zapasy…
– Jak śmią?
– Słuchają burczenia swoich pustych żołądków.
Rządca był teraz jak mysz zapędzona do kąta. Zaciśnięte na dolnej wardze zęby upuściły z niej kroplę krwi.
– Spróbuję… mogę spróbować pogadać z Synami Gniewu… Powiedzieć, że to przejściowy problem. Myślę, że zgodzą się na zmniejszenie daniny przez kilka tygodni…
– Już kiedyś próbowałeś. Pamiętasz?
Rządcę przeszedł dreszcz. Jasne, że pamiętał.
To on prowadził pierwszą ekspedycję z tygodniową daniną.
Spotkali się z Synami Gniewu w umówionym miejscu, na starym skrzyżowaniu smaganym wiatrem. Na słupach po sygnalizacji świetlnej wisiały gołe manekiny. Na wietrze i w śniegu tańczyły ponury taniec, makabryczny Totentanz. Skrzypienie i trzeszczenie manekinów stanowiło posępny podkład tego spotkania.
Opancerzony pojazd Synów Gniewu zajmował triumfalnie sam środek skrzyżowania. Z rury wydechowej wydostawał się ciemny, śmierdzący dym.
Ludzie z Miasta ustawili się przed światłami pojazdu, jak nakazano im wcześniej.
Szef bandytów wychylił się z kabiny i zeskoczył na drogę.
Był mały, o oczach fretki, z których patrzyło mu fałszywie miłe spojrzenie. Ubrany na czarno od stóp do głów. Emanował poczuciem swobodnej pewności siebie.
Zdjął maskę, żeby lepiej widzieć. Końcem szpicruty podniósł plandekę na skrzynkach. Westchnął z rozczarowaniem i pokręcił głową.
– Nie, nie, nie, nie. To nie tak. Tu nie ma nawet połowy tego, co nam jesteście winni. Domyślam się, że to dlatego raczyłeś się fatygować tu osobiście.
Rządca skłonił z pokorą głowę.
– Właśnie. Przyszedłem…
Tamten przerwał mu gestem.
– Teraz ja mówię. Niech zgadnę. Przyszedłeś, żeby nam powiedzieć, że macie problemy i że nie możecie utrzymać wyznaczonej kwoty dostawy. Przyszedłeś osobiście prosić o rabat. A może o odroczenie.
– Myśleliśmy rzeczywiście o drobnym przedłużeniu terminu…
– Powiedziałem ci już, że teraz ja mówię.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi. Jesteśmy kulturalnymi ludźmi.
Odwrócił się do swoich ludzi. Rozłożył ramiona i lekko się skłonił, stając na palcach, jak baletnica. Potem znów odwrócił się do wysłańców Miasta.
Na jego ustach nadal gościł uśmiech. Ale teraz był jakiś inny. Małe oczka patrzyły twardo. Kłuły spojrzeniem jak szpilki.
Zrobił trzy kroki do przodu. Wyciągnął rękę i położył ją najpierw na ramieniu Niedźwiedzia, później Malutkiego i Vasca. Potem przyszła kolej na Waganta. Palce bandyty badały wartość umięśnienia.
Wagant pozostał niewzruszony.
Syn Gniewu długo patrzył mu w oczy. Potem zwolnił uścisk i stanął przed Vaskiem.
Błękitne oczy opóźnionego w rozwoju chłopaczyska spojrzały na niego przyjaźnie.
– Ile mięsa jesteś nam winien tym razem, chłopcze? – zapytał bandzior, nie patrząc na Rządcę. Jego łapa w rękawiczce testowała mięśnie torsu i brzuch Vasca.
– Trzy… Trzydzieści kilo – wyjąkał Rządca.
– Trzy… Trzydzieści kilo. Świetnie. A ty ile ważysz?
– Nie wiem – odparł Vasco.
– Tak na oko, rzekłbym jakieś osiemdziesiąt kilo. Więc zróbmy tak: wisicie nam trzydzieści kilo, i płacicie pięćdziesiąt mandatu. Znaczy, że zabieramy tego zwierzaka i jesteśmy kwita..
Rządca zapomniał języka w gębie, ale był Wagant.
– Nie możecie go zabrać.
– Chyba możemy. Właśnie to robimy.
– Dajcie nam trochę czasu. Dostaniecie to, czego chcecie.
Tamten się uśmiechnął.
Ludzi z Miasta przeszedł dreszcz.
Zęby mężczyzny były tak spiłowane, że wyglądały jak zęby rekina.
– Potrzeba nam czasu – wybełkotał Rządca.
– Domyślam się. Więc zróbmy tak. Daję wam dwadzieścia cztery godziny na doniesienie mięsa i innych brakujących rzeczy. Wtedy odbierzecie sobie z powrotem przyjaciela. Jeżeli się nie zjawicie, zatrzymamy sobie ten kawał wołowiny, i póki co będziemy kwita. A, zapomniałbym: wasza kwota mięsa na przyszły tydzień została właśnie zwiększona o dwadzieścia pięć procent. Wasze szczury to prawdziwy smakołyk. Przykro mi, że nie będziecie mogli jeść ich więcej. Ale wasza wspaniałomyślność służy dobrej sprawie.
Nie pozostawiając czasu na odpowiedź, herszt bandy odwrócił się od ludzi Miasta i pociągnął za sobą Vasca jak wołu na powrozie.
Długo się o to kłócili. Wagant wrzeszczał, walił pięściami w mur, groził. Ale Rządca pozostał niewzruszony. Nie mogli pozbawić się kolejnej partii żywności.
– Więc pozwolimy im zjeść Vasca?
– Nie jest powiedziane, że… że to zrobią – zaoponował słabo Don.
– NIE JEST POWIEDZIANE, ŻE TO ZROBIĄ? – Wagant spojrzał na niego z pogardą. – Najwyższy czas wyrównać rachunki z tymi bandytami. Skończyć z tym raz na zawsze. Nigdy nie będziemy tak silni jak teraz. Tamci skażą nas na głód. Niedługo nie będziemy w stanie się ruszać. A co dopiero walczyć.
– To, co proponujesz, nie wchodzi w grę – uciął krótko Rządca. – Nie mamy tyle siły, żeby zwyciężyć z Synami Gniewu.
– Może i tak. Ale przynajmniej umrzemy, walcząc.
– Co za bzdura. Mówisz jak idiota. Ja odpowiadam za was wszystkich. Nie mogę narażać Miasta. Pomyślałeś o dzieciach?
– Dzieci umrą z głodu, jeżeli nadal będziemy karmić te bestie.
– Nieprawda! Wiesz, że projekt zwiększenia produkcji rolnej jest już w dobrym punkcie. Potrzeba nam tylko trochę szczęścia w ekspedycjach i dojdziemy do siebie.
– Więc nie chcesz uratować Vasca.
– Nie mogę!
Rządca pochylił głowę, a Wagant kręcił swoją. Zawiedziony i wściekły.
– Vasco jest jednym z moich ludzi. Nie mogę mu pozwolić umrzeć w ten sposób.
– Bierz swoich ludzi i idź znaleźć jakąś żywność, jeżeli chcesz się na coś przydać.
– Sam ich poprowadź na zewnątrz, jak chcesz!
Wagant wyszedł z furią w oczach, trzaskając drzwiami tak mocno, aż mury zadrżały.
Następnego dnia, w porze wyznaczonej na spotkanie z Synami Gniewu, Wagant leżał na dachu jednego ze zniszczonych budynków w pobliżu skrzyżowania. Patrzył przez lunetę strzelby myśliwskiej, celując w głowy manekinów zawieszonych na słupach sygnalizacji. Jego gniew był zimny jak lód. Śnieg pokrywał białą plandekę, w którą owinął się, żeby pozostać niewidocznym.
Zmierzchało. Wiatr świszczał, przypadkiem lub za sprawą magii naśladując ludzki płacz. Wagant wystawiony był na setki niebezpieczeństw, mogły na nim spocząć setki wrogich spojrzeń, ale on widział tylko skrzyżowanie i upiorną kolekcję wiszących na słupach manekinów, które tańczyły wolno w porywach wiatru.
Poprzedzony basowym warkotem przypominającym warczenie tygrysa, pancerny pojazd bandytów wyłonił się wolno z wirującej zawiei. Jego cztery reflektory wyglądały jak jakieś monstrualne oczy.
Wagant wycelował w jedną z lamp. Po chwili uniósł lekko celownik, szukając miejsca kierowcy.
Pancerna maszyna zatrzymała się na środku skrzyżowania, z włączonym silnikiem.
Po niespełna minucie drzwi pasażera się otworzyły.
Szef bandytów, ten sam, który zabrał Vasca, wyskoczył na ulicę. Rozglądał się nerwowo dookoła z dużą ostrożnością.
Jakby to miało coś zmienić, Wagant uśmiechnął się, kadrując w celowniku głowę bandyty. Była wąska, wydłużona jak u dobermana. Maska przeciwgazowa zwisała z jednej strony. Plastikowy kaptur poncza zarzucony był na ramiona. Mężczyzna musiał mieć z pięćdziesiąt lat. Ale jego ruchy były płynne, niemal hipnotyczne.
Wagant zarejestrował siłę bocznego wiatru. I skorygował cel lekko w lewo. Ucho bandyty było nabite trzema pierścieniami z czarnego metalu.
Syn Gniewu stanął pośrodku skrzyżowania; oparł ręce na biodrach i przyjął prawdziwie zawadiacką postawę.
Odwrócił głowę od lewej do prawej strony, zanim wydał z siebie odgłos, który zmroził krew w żyłach Waganta.
Bandzior beczał jak przestraszona owca. Potem przeczesał wzrokiem ciemność przed sobą, jakby wiedział, że ktoś go obserwuje pod osłoną nocy. Wyjął coś z kieszeni kurtki i rzucił z pogardą w śnieg. Oblizał usta niczym pies.
Wagant wycelował w czoło sukinsyna.
Strzelaj, pomyślał, przyglądając się szyderstwu na wyszczerzonym pysku kanibala. Strzelaj i skończ z tym. Olej konsekwencje.
Palec wskazujący zaczął z wolna naciskać na spust.
Ale bandzior zniknął, i Wagant nie miał pojęcia, jak to się stało.
Chwilę wcześniej miał go na muszce, a teraz już go nie było.
Pojazd opancerzony wycofał się jednym szarpnięciem w śnieżną zawieruchę. Światła reflektorów przygasały, w miarę jak się oddalał.
Właściwy moment minął.
Wagant zaczął płakać, z czołem w śniegu.
Zszedł na dół dopiero po dwóch godzinach, w kompletną ciemność. Wbrew swojemu instynktowi myśliwego, który nakazywał mu zachować ostrożność, Wagant uznał, że jest zmęczony ciągłym ukrywaniem się. Poszedł wprost na środek skrzyżowania, przywołując w pamięci miejsce, w którym upadł przedmiot wyrzucony przez oprycha.
Schylił się i wyciągnął rękę.
Podniósł z ziemi coś różowego, jakby z plastiku.
Zbliżył do oczu.
To było ludzkie ucho.
Wspominając ten dzień, Wagant czuł w sobie jednocześnie frustrację i instynkt zabójcy.
Próbował się opanować. Wsunął dłonie do kieszeni, zamiast zacisnąć je na szyi Rządcy.
Jakaś jego cząstka doznała radości, kiedy zobaczył trupiobladą twarz tego palanta na wieść o tym, że ojciec Daniels wie wszystko o jego układzie z Synami Gniewu.
– Jak to odkrył? – wybełkotał Don, rozglądając się nerwowo wokół siebie, jakby się bał, że ksiądz zmaterializuje się w ciemności.
Wagant roześmiał się.
– Zastanawiasz się, skąd to wie ktoś, kto potrafi widzieć bez oczu?
Tamtemu opadła szczęka.
– Chcesz powiedzieć, że wyczytał nam to z myśli?
– Ujmijmy to tak: nikt mu o tym nie powiedział, a jednak on wie. Sam to sobie zinterpretuj.
– Wiedziałem. Musimy go zabić.
– Nie!
To słowo wyrwało się z ust Waganta z siłą i intonacją rozkazu.
Szef zwiadowców wyjął z kieszeni prawą dłoń. Trzymał w niej automatyczny pistolet. Odłożył go na biurko.
Rządca spojrzał na niego pytająco.
W oczach Waganta były nieprzejednanie i groźba.
– Wiem, że wśród cech, jakie powinien mieć Rządca, są takie, których ja nigdy nie będę miał. Na przykład dyplomacja. Umiejętność planowania. I choć trudno mi to przyznać, zdolność pohamowania instynktu i wybierania trudniejszej drogi, jeżeli jest to w interesie Miasta. Nie, nie przerywaj. Daj mi skończyć. Chcę ci powiedzieć, że uznaję twoje zasługi i zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy nie będę mógł zająć twojego miejsca. Miasto cię potrzebuje. Tylko że w tej chwili potrzeba jakiegoś ewolucyjnego skoku. Świetnie się sprawdziłeś, zajmując miejsce Mamy…
– Nikt nie może zająć miejsca Mamy.
– Powiedziałem, żebyś dał mi skończyć. Wiesz, że nie jestem dobry w gadaniu. Świetnie się sprawdziłeś, naprawdę. Dzięki tobie Miasto prosperowało. Wiele razy uratowałeś nas od niebezpieczeństw. Ale teraz mamy przed sobą przeszkodę, której nie sposób zignorować. Wroga, który może nas zniszczyć. Nie możemy go omijać. Musimy stawić mu czoło. Ojciec Daniels pokazuje nam drogę, którą musimy podążyć. I ja myślę, że to jest właściwa droga.
– Co to za droga? Walka? Ty masz pojęcie, ilu ich jest? Masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jacy potężni są Synowie Gniewu?
Wagant uśmiechnął się.
– Nikt go nie ma. Daliśmy się zastraszyć tymi paroma obrazkami. W porządku, mają coś w rodzaju pojazdu opancerzonego. I co z tego? Mamy pewność, że to nie jest ich jedyny? I ilu ich jest? Jaką mają broń?
– Nie wiemy, w tym właśnie rzecz – skomentował pogardliwie Rządca, krzyżując ramiona i opadając na oparcie swojego fotela. Starego dyrektorskiego fotela ze skóry, tak połatanego, że nie było już na nim jednego gładkiego miejsca.
– John Daniels wie – rzucił Wagant. Rządca o mało nie przewrócił się razem z fotelem.
– Co masz na myśli?
– John Daniels wie, ilu ich jest. Gdzie jest ich schron. Ile mają broni…
– Gówno prawda!
– …a przede wszystkim wie, gdzie my możemy znaleźć dobrą broń.
Rządca nigdy nie przeklinał. Ale na te słowa plunął stekiem obelg.
– Ty pojebie! Naprawdę łyknąłeś te cyrkowe sztuczki pierdolonego obłąkanego klechy? Dobra broń! Od dwudziestu lat jej szukamy i jeszcze nie znaleźliśmy!
– Może nie szukaliście we właściwym miejscu – odezwał się jakiś głos z ciemnego kąta pokoju.
– Jak… jak tu wszedłeś, księże? – wybełkotał zaszokowany Rządca.
John Daniels wyłonił się z ciemności.
– Mogę cię tego nauczyć, jeśli chcesz.
– Nie interesuje mnie to!
– A mnie tak… – uśmiechał się żywo zainteresowany Wagant.
– Więc cię nauczę. Ale teraz porozmawiajmy o broni.
Kapłan podszedł szybkim, pewnym krokiem do biurka Rządcy na środku pokoju.
– Ty i Wagant mówiliście o Żelaznych Wrotach i o mieście, które za nimi żyje. Tam właśnie jest broń. Potężna, nawet sobie nie wyobrażacie jak bardzo. Z tą bronią i z siłami, które przyłączą się do naszej krucjaty, zdobędziemy twierdzę Synów Gniewu.
– Niemożliwe.
– Miałem wizję. A moje wizje nigdy mnie nie zwiodły.
Wagant uderzył otwartą dłonią w blat biurka.
– Nie możemy dłużej czekać! Wizja to lepsze niż nic, jeśli może nas poprowadzić drogą ocalenia!
– Raczej drogą śmierci. Ilu mamy wojowników zdolnych do walki?
Rządca pożałował tych słów, gdy tylko je wypowiedział. Spojrzał z ukosa na księdza, nie mając pewności, czy się przypadkiem nie zagalopował.
– Dwudziestu – odpowiedział Wagant bez wahania.
Rządca pokręcił głową.
– Dwudziestu… – powtórzył.
– Nie będziemy sami – odezwał się John Daniels.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem, że nie będziemy sami. Ktoś nam pomoże.
– Ktoś tam z góry, jak sądzę. Daruj sobie te historyjki dla dzieci.
John uśmiechnął się.
– Dobrze to ująłeś. Ktoś z góry. Chodźmy. Chcę wam go przedstawić.