Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 7

Оглавление

1 | Przeżyje?

– Przeżyje? – zapytał Rządca, patrząc krzywo na mężczyznę leżącego pod brudnym kocem.

Matka pochyliła głowę, kręcąc włosy lalki, którą nosiła zawieszoną na naszyjniku. Lalka była smukła, miała blond włosy. Kiedyś takie lalki nazywano Barbie. Na tym samym naszyjniku wisiały jeszcze głowy jedenastu innych Barbie.

Matka i Rządca byli sami w szpitalu peryferyjnym. Sami w złowieszczym towarzystwie obcego.

– Przeżyje. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżyje. I może dla niego to wcale nie jest dobra wieść. Jest coś dziwnego w tym człowieku. Coś bardzo dziwnego. Są jakieś duchy wokół niego, i to duchy, które chyba wychodzą z niego samego. Nigdy nie widziałam takiej aury.

Rządca już chciał powiedzieć, że te historie o aurach były dobre dla nieoświeconych Obywateli, a nie dla kogoś z jego wykształceniem, ale się nie ośmielił. W Mieście wszyscy odczuwali lęk przed Matką Miłosierdzia. To ona leczyła, ona wysyłała do Wuja, kiedy nadchodził twój czas. Obecna Matka pochodziła z Wysokich Domów, dziesięć godzin drogi od Miasta. Zawsze tak było. Matki Miłosierdzia zawsze pochodziły z innego miasta. Decyzje, jakie musiały podejmować, rzeczy, które były zmuszone czasem robić, byłyby trudne do wykonania dla kogoś, kto znał wszystkich w mieście. Jak zawsze Matka była z zewnątrz. Tak było niezmiennie od dnia wielkiego grzmotu.

– Wiesz już, skąd jest?

Kobieta pokręciła przecząco głową. Naszyjnik z kości, który miała na sobie i który nazywała „stetoskopem”, wydał suchy dźwięk, coś jak odgłos kości rzucanych na zielone sukno w kasynie.

– Nie jest człowiekiem z miasta. Przybywa na pewno z daleka.

I, jakby na potwierdzenie swoich słów, spomiędzy fałd szaty zręcznym ruchem wyjęła zawiniątko. Rozwinęła chusteczkę. Oczom Rządcy ukazało się coś, co zaparło mu dech w piersiach.

– ZABIJ GO! – wrzasnął tak głośno, że Matka aż podskoczyła. – ZABIJ GO! – powtórzył piskliwym ze strachu głosem.

Cofnął się z pianą na ustach, jakby go ugryzł Stwór Nocy. Jego palec wskazujący mierzył w leżącego pod kocem obcego.

Matka poderwała się przestraszona reakcją chłopaka. Szata, którą nazywała „albą” – długa, niegdyś biała suknia z tkaniny – rozdarła się na boku i ukazała kolejne naszyjniki ze szczurzych czaszek. Jej ramię błyskawicznym ruchem powstrzymało dłoń Rządcy próbującą wyszarpnąć stary pistolet z kabury.

– Nie rób głupstw.

Rządca warknął coś, starając się wyrwać z uchwytu Matki. – To morderca!

Matka szukała właściwych słów, żeby mu odpowiedzieć, gdy z legowiska doszedł do ich uszu słaby, chrapliwy głos obcego:

– Nie… jestem… mordercą.

Jego białe oczy wbiły się w Rządcę. Później skierowały się ku prawej dłoni Matki. Palce uzdrowicielki otworzyły się same, jakby były niezależnym od niej bytem, ukazując przedmiot, który zrobił tak piorunujące wrażenie na Rządcy: była to kulka z szarego ciężkiego metalu o średnicy kilku centymetrów, prymitywnie uformowana na kształt oka.

Dłoń obcego uniosła się. Złamany paznokieć palca wskazującego skierował się w stronę dłoni Matki, w stronę ołowianego oka, którego mężczyzna nie mógł widzieć.

– To… nie moje… Wziąłem je… ludziom, którzy… mnie napadli.

– Ilu ich było?

Suche wargi obcego wykrzywiły się w ponurym uśmiechu.

– Jak dla mnie… za wielu.

– To oni cię oślepili?

– Nie. To… nie oni. To… było… wcześniej.

Ręka mężczyzny opadła bezwładnie na zniszczony koc.

– Dajcie mi pić. Mam sucho w gardle.

Matka przystawiła mu do ust misę. Woda była mętna i miała straszny zapach, ale obcy wypił ją do ostatniej kropli.

Rządca zdjął rękę z kabury pistoletu.

– Jeśli jesteś ślepy, to skąd wiesz, co się naprawdę stało? Skąd wiesz, ilu cię napadło?

Obcy uśmiechnął się i utkwił puste spojrzenie w twarzy Rządcy.

– Wiem, i tyle.

Chłopak podrapał się po brodzie, wprowadzając zamieszanie w lokalnym gnieździe wszy.

– Wyjdź – rozkazał Matce.

– Ale…

– Nie dyskutuj.

Kobieta zagryzła wargi, pochyliła głowę i wyszła.

Rządca przykucnął obok legowiska obcego.

– Najpierw powiedz mi, skąd przychodzisz.

– Gdy ci powiem, nie uwierzysz.

– Pozwól, że sam o tym zdecyduję.

– Przychodzę z Wenecji.

– Z Wenecji? A co to jest Wenecja?

– Takie miasto.

– Nie ma miasta o takiej nazwie. Znam wszystkie miasta, żadne nie nazywa się tak, jak mówisz.

Mężczyzna leżący pod szarym, brudnym kocem westchnął.

– A co wiesz o świecie, który jest na zewnątrz?

Rządca wypiął dumnie pierś.

– Podróżowałem. Znam miasta Wysokich Domów i te, które żyją wokół Żelaznych Wrót.

– Co masz na myśli, kiedy mówisz „miasto”?

Rządca wzruszył ramionami.

– Czym jest dla ciebie „miasto”? – nalegał obcy.

– Daj spokój. Każdy to wie.

– Ale powiedz.

– Miasto… no, miasto to masa ludzi, którzy są razem. Tak jak my.

– Masz na myśli „plemię”.

– Nie! Plemię to… to tak jak piraci albo Indianie. To tylko kupa dzikusów. A miasto jest wtedy, kiedy zbierają się razem cywilizowani ludzie.

– A ty jesteś szefem tego… „miasta”? Jesteś burmistrzem?

– Nie. Jestem Rządcą. Nie ma burmistrza, gdy jest Stan Zagrożenia. Kiedy się skończy, wybierzemy burmistrza, będą wybory i plakaty i wszystko, co trzeba. Ale na razie mamy tylko Rządcę, którym jestem ja.

Ślepe oczy obcego lustrowały powoli ściany groty, jakby widziały. Przytaknął.

Rządca patrzył na niego zafascynowany.

– Ilu was jest? – spytał obcy.

– Po co ci ta wiedza?

– Myślisz, że mógłbym was skrzywdzić, gdybym to wiedział? To taka ważna informacja? Jestem sam, jestem ranny. Jestem ślepy. Co ja wam mogę zrobić? Przypuszczam, że przed tą izbą stoi przynajmniej dwóch strażników gotowych przebić mnie włóczniami, gdy tylko spróbuję stąd wyjść.

– Trzech – skłamał Rządca. – Strażników jest trzech. I nie mają włóczni, tylko pistolety – dodał, starając się, żeby te słowa zabrzmiały dumnie.

Obcy pokręcił głową.

– Jest ich dwóch. Młodych i niedoświadczonych, z włóczniami. Tego młodszego boli brzuch, już dawno powinien pójść do latryny, ale boi się, że go ukarzesz za opuszczenie posterunku. Radzę ci go puścić, bo inaczej nie będzie tu czym oddychać.

Rządca wytrzeszczył oczy.

– Co do ich pistoletów – ciągnął nieznajomy – to imitacja broni. W moich czasach mówili na to straszaki. Robią dużo hałasu, ale żadnej krzywdy.

Zamknął oczy. Te dziwne białe oczy, od których Rządcy chodziły ciarki po plecach.

Obcy zapytał szeptem:

– Ile masz lat?

– Po co chcesz wiedzieć?

– Powiedz mi, proszę, ile masz lat.

– Dwadzieścia pięć – wydukał Rządca.

Obcy zamyślił się dłużej, gdy to usłyszał.

Twarz tamtego poczerwieniała ze zdenerwowania pod rzadką młodzieńczą bródką.

– Czemu się tak denerwujesz? – zapytał obcy uprzejmie.

– Nie denerwuję się.

– Ale twój pot nie kłamie – skwitował obcy. – No to jak? Z ilu osób składa się wasze miasto?

– Dlaczego miałbym ci to powiedzieć?

– Dlatego że pytam. I dlatego że nie jestem w stanie wykorzystać tej informacji przeciwko wam. Spójrz tylko na mnie.

Rządca potulnie posłuchał. Nigdy nie widział tak starego człowieka. Najstarszą osobą w Mieście była Matka Miłosierdzia, a przed nią Mama, która uratowała ich w Stanie Zagrożenia. Ale Mama miała zaledwie dziesięć lat więcej od zbłąkanych dzieci.

Ten człowiek był naprawdę stary.

Jego długa zaniedbana broda przypominała Rządcy bohatera pewnej historii, którą opowiadała Mama – historii mężczyzny, który polował na wielkiego białego wieloryba, tropiąc go aż na krańcach świata.

– Nie jestem aż taki stary – odezwał się obcy, jakby mu czytał w myślach.

– Ile masz lat?

– W czasach Zagłady, które ty nazywasz Stanem Zagrożenia, byłem mniej więcej w twoim wieku. Każdy nazywa to inaczej, ale chodzi o to samo. Dzień, w którym wszystko zostało stracone oprócz nadziei, choć i tej pozostało niewiele. Wydaje się, że ludzkie nasienie zdane jest na zatracenie…

Rządca się żachnął.

– Nie mam czasu na głupstwa. Spróbuj odpowiedzieć precyzyjnie. Chcę wiedzieć, kim jesteś i dokąd szedłeś, zanim natknąłeś się na Synów Gniewu. Zakładając, że wszystko odbyło się tak, jak mówisz.

– Nazywacie ich Synami Gniewu? Dobra nazwa. Bili mnie z modlitwą na ustach. A choć modlili się po łacinie, to byli niczym diabły. Znałem tylko jednego człowieka równie szalonego: kaznodzieję, który jeździł olbrzymią ciężarówką z kościołem w jej wnętrzu. Tyle że jego kościół torturował i zabijał. David Gottschalk – tak się nazywał. Połączenie kata i kaznodziei. Na ołtarzu jego kościoła widziałem taki symbol jak ten.

– Mówisz o tym oku, tak?

– Tak. Zastanawiam się, czy Gottschalk i Synowie Gniewu nie wyznają tego samego bluźnierczego kultu.

– Nie obchodzi mnie to. Odpowiedz na moje pytanie.

Daniels westchnął.

– Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie, powtórzę jeszcze raz, że powiedziałem prawdę: przybywam z Wenecji. Przeszedłem pieszo setki mil. Szedłem do Rzymu. Tyle że kiedy przebyłem ćwierć drogi, musiałem zmienić trasę i trafiłem tutaj.

– Wciąż używasz słów bez sensu. Mów, z jakiego miasta przyszedłeś i dokąd zmierzałeś. Chcę nazw, które znam. Mów o dniach podróży, a nie o milach, cokolwiek by to nie było.

Obcy znów westchnął.

– Wenecja to miasto. Nie w waszym rozumieniu. Miasto, o którym mówię, składa się z ulic, domów i pałaców. Czekaj, nie przerywaj mi. Ale daj mi się jeszcze napić.

Rządca nalał wody z dzbana i zbliżył misę do ust księdza, który pił bardzo wolno, niemal nabożnie.

Kiedy skończył pić, uśmiechnął się.

– Nie ma nic lepszego od wody. Tylko musicie bardziej uważać na to, co pijecie. Wasza woda jest bardzo zanieczyszczona. Możecie się poważnie pochorować.

– Jeśli tobie nie szkodzi, to tym bardziej nam, młodym.

– To twoje zdanie.

Już dawno Rządca nie rozmawiał z kimś, kto najwyraźniej uważał się za równego mu poziomem. Przywykł do wydawania rozkazów, nie był gotowy na to, by ktoś się z nim równał. Te nieliczne sytuacje, w których przytrafiło mu się coś podobnego, miały miejsce z niewolnikami, żołnierzami przybyłymi z innych miast, którzy wpadli na ten fatalny pomysł, by rzucić wyzwanie Miastu. Rozmawiał z nimi przed Ofiarowaniem, czasami przez całą noc, próbując zebrać jak najwięcej informacji. Z tamtymi mężczyznami i kobietami Rządca dyskutował jak z równymi sobie. Ale pamięć ostatniej wojny była już odległa. Miastu od lat nikt już nie rzucał wyzwania.

– Ilu was jest? – nalegał obcy.

– To ja tu zadaję pytania – odparował Rządca. – Ta „Wenecja”, o której mówisz, jest silnym miastem?

– Nie, chociaż w pewnym sensie tak.

Młody mężczyzna wpadł w szał.

– Dość tego! Albo będziesz mówił, albo ofiaruję cię Wujowi!

Obcy zamilkł. Jego ślepe oczy długo wpatrywały się w pełne gniewu oczy Rządcy. Po chwili zdecydował się mówić.

– Dawno temu było to jedno z najpotężniejszych miast na świecie. Jego flota panowała niepodzielnie na Morzu Śródziemnym. Jego pałace ociekały złotem i kamieniami szlachetnymi. Później przyszedł upadek. W czasach Zagłady było już tylko cieniem własnej minionej chwały.

– Czyli nasze miasto jest większe od twojej Wenecji.

– Możliwe. Gdybyś tylko zechciał mi powiedzieć, ilu was jest i jaką macie broń…

Ręka Rządcy znów powędrowała do kabury.

– Odpręż się – szepnął obcy, wzdychając. – Za bardzo się asekurujesz. Jaką krzywdę może ci zrobić taki starzec jak ja?

– Byłeś praktycznie martwy, kiedy cię tu przynieśli. Jakim cudem tak szybko z tego wyszedłeś? I jak zdobyłeś ten symbol Synów Gniewu?

– Nie przestajesz zadawać pytań, a nie przyszło ci do głowy spytać, czy czasem nie jestem głodny.

– Najpierw odpowiedz. Jeśli będę zadowolony z twoich odpowiedzi, dostaniesz jeść. Inaczej ofiaruję cię Wujowi.

Obcy pokręcił głową.

– Już drugi raz o nim mówisz. To chyba możesz mi powiedzieć: kto to jest ten „Wuj”?

Rządca wydawał się zaskoczony tym pytaniem.

– Nie wiesz, kto to jest Wuj? Myślałem, że wszyscy to wiedzą, że wiedzieli nawet przed Stanem Zagrożenia. Wuj to istota, która jest tam, na zewnątrz. Jest jeden, ale kiedy jest dobry, nazywamy go Wujem z Ameryki. Kiedy zaś jest zły, staje się Wujem Festerem. Dobry Wuj mieni się tysiącem kolorów. Wściekły – brzydnie, rosną mu pazury i kły, robi straszne rzeczy dzieciom…

– Macie dzieci?

– NIE ZADAWAJ WIĘCEJ PYTAŃ! – wrzasnął Rządca tak głośno, że jeden ze strażników odsunął zasłonę zamykającą wejście do szpitala, żeby sprawdzić, co się dzieje.

– Wszystko w porządku. Wracaj na miejsce – rozkazał mu ostro Rządca.

Chłopak z włócznią posłuchał. Ostrze broni zrobione było ze starego kuchennego noża zaostrzonego tak, że we wprawnych rękach stawało się śmiercionośnym narzędziem. Ale Daniels wątpił w to, że jego właściciel zdoła zrobić z niego właściwy użytek. Dłonie chłopaka drżały, a twarz nosiła ślady skrajnego niedożywienia.

– Od jak dawna ten chłopak nie je nic treściwego? – zapytał półgłosem.

Odpowiedź Rządcy zionęła złością.

– Od ostatniego Ofiarowania. Módl się, żeby tej nocy nie było kolejnego.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх