Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 12
Оглавление6 | Lekcja pod gołym niebem
Trzy kilometry na północ od Miasta, niebezpiecznie blisko Strefy zakazanej, Wagant i jego ekipa wędrowali, zmagając się z wiatrem.
Zamieć smagała po oczach, wdzierała się porywami wiatru pod kaptury. Szkła masek ciągle zachodziły parą, a ciężkie plastikowe poncza utrudniały ruchy. Ciągnięcie sań było prawdziwym wyczynem, bo wyprawa okazała się wyjątkowo udana i bogaty łup ciążył niemiłosiernie. Supermarket, początkowy cel podróży, był pusty, ale na parkingu zewnętrznym duża zaspa śniegu przy narożniku sklepu miała okazać się saniami. Teraz ciągnęli je w stronę Miasta.
Sanie załadowane były wszelkim dobrem.
Ziąb zamroził cenne konserwy mięsne, tuńczyka i jeszcze cenniejsze butelki z oliwą z oliwek.
To, z jakiego powodu skarb znalazł się w ich rękach, stało się jasne, gdy tylko odśnieżyli sanie.
Obok zrabowanego towaru leżały trzy trupy mężczyzn. Bezładne ułożenie ciał, głębokie rany od pazurów, a zwłaszcza zastygłe w przerażeniu twarze pozwoliły Wagantowi zrozumieć natychmiast, co się stało.
– Stwory Nocy – szepnęła Daniela.
Była odważną dziewczyną. Przerażenie w jej głosie musiało dodatkowo podziałać na dowódcę zwiadowców.
– Jak myślisz, skąd są? – zapytał.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Trudno powiedzieć. Wygląda, jakby tu byli od dawna. Nie mają żadnych znaków plemiennych. Żadnych barw. Mogą być skądkolwiek.
Wszystkie trzy trupy były uzbrojone. Dwie strzelby myśliwskie i jeden pistolet. Najwyraźniej nie zdołali ich użyć. Wagant znalazł przy nich garść kul do pistoletu i cztery naboje do strzelb.
W kieszeniach mieli monety. Dziwne, wybite z dwóch rodzajów metalu. Ten w środku wyglądał jak złoto, ale to nie było złoto. Wagant schował je do kieszeni. Nie były już nic warte, ale zachowa je na pamiątkę.
Tego dnia byli we czworo. Dwoje nowych, na swoim pierwszym zwiadzie, poradziło sobie lepiej, niż się spodziewał. Teraz ciągnęli sanie ze zdumiewającą energią. Już rozkoszowali się chwilą, kiedy opowiedzą kolegom o znalezionym skarbie.
Wagant uśmiechnął się na wspomnienie swojej pierwszej wyprawy. Minęło dużo czasu, ale w pamięci pozostawała żywa, jakby to było wczoraj.
Zanurzył się w tych odległych czasach, i wtedy zdarzyło się to, czego się nie spodziewał.
Kiedy go zobaczył, stwór siedział na jakimś głazie.
Wagant zauważył go dopiero wtedy, gdy ten potrząsnął skrzydłami, zrzucając śnieg, którym był przykryty, i stanął wyprostowany, wysoki na prawie trzy metry.
Nie odebrali żadnego sygnału zapowiadającego tę obecność. Nawet poczucia niepokoju, które pojawiało się zawsze w takich sytuacjach.
Ani on, ani Daniela nie zdążyli wyciągnąć broni. A dwaj chłopcy nawet o tym nie pomyśleli. Stali przyklejeni do sań plecami, jakby chcieli je ochronić przed górującym nad nimi monstrum.
Stworzenie badawczo zwracało w ich stronę czarną, pozbawioną mimiki twarz. Można by powiedzieć, że przyglądało im się z pokojowym nastawieniem. Bez wrogich zamiarów.
Wagant dał pozostałym znak, by się nie ruszali i zachowali spokój. Dwaj nowi pewnie tego nawet nie zauważyli. Stali jakby zamknięci w skorupie. Ale Daniela zrozumiała. Wyjęła rękę z kieszeni i znieruchomiała, jakby mróz ściął ją na miejscu.
Stworzenie nadal im się przyglądało, a Wagant przyglądał się stworzeniu. Pierwszy raz znajdował się tak blisko jednego z tych paskudztw. Patrzenie na nie przez celownik karabinu było jednak czymś zupełnie innym.
Ciało stwora wydawało się zbudowane nie tyle z mięśni, ile z czegoś gładkiego jak plastik. Również w miejscu, w którym powinien mieć genitalia, stwór miał gładkie łono.
Stworzenie poruszyło lekko skrzydłami. Może to był jakiś mimowolny odruch. Ale była w tym taka potęga, że Wagantowi zaparło dech w piersiach.
Stali tak długo. Bez ruchu. W milczeniu. Śnieg znów przykrył czarne ramiona stwora. Blade rozproszone światło nie wydobywało cieni. Wszystko wyglądało jak na obrazku.
Potem obrazek się zmienił. Stwór wyciągnął nogę. Elegancki krok, niemal taneczny. Teraz jego pazury były o niecały metr od Waganta. Mężczyzna nie poruszył się nawet o milimetr. Ale wewnętrznie przygotowywał się już do walki, aby dać innym choćby jedną cenną minutę na próbę ucieczki. Nie żeby się łudził. Te stworzenia były niezmiernie szybkie. Ale on był przecież dowódcą wyprawy. Był odpowiedzialny za całą grupę. A powinność nie miała nic wspólnego z rachunkiem prawdopodobieństwa.
Niezależnie od tego, że być może był o krok od śmierci, nadal korzystał z niebywałej okazji, by przyjrzeć się tej istocie rodem z koszmarów.
Dłoń stwora miała cztery palce. Była to zdecydowanie dłoń, nie łapa. Ale nie miała przeciwstawnego kciuka. Nie mogłaby użyć żadnej broni. Zresztą, do czego mu broń? Nie potrzebował niczego takiego. Wystarczyły paznokcie, czarne i lśniące jak reszta ciała, ostre niczym brzytwy. Jego stopy tonęły w śniegu. Wagant zastanawiał się, czy i one wyposażone są w takie pazury. Sądząc po śladach, jakie stwory zostawiały na ciałach swoich ofiar, przypuszczał, że tak. Ale nie miał najmniejszej ochoty sprawdzać tego na własnej skórze.
To było coś niesłychanego, niedorzecznego, znaleźć się tak blisko tego stwora. Wagant wyciągnął rękę. Jakby jego ramię poruszało się spontanicznie z własnej woli.
W reakcji stworzenie cofnęło się.
Wagant zrobił wtedy najgorszą rzecz, jaką można było zrobić w takiej sytuacji.
Zrobił krok do przodu.
Daniela spojrzała z przerażeniem na przyjaciela podchodzącego do monstrum, które wyciągało groźnie pazury. I wtem – nie do wiary! – stwór wzbił się w powietrze. Rozpostarł skrzydła niczym demon z antycznego fresku i pofrunął w górę z niezwykłą jak na tak potężne ciało prędkością.
Zawisł w powietrzu z dumną obojętnością przed oczami osłupiałych ludzi.
Jeden z dwójki nowych sięgnął po pistolet, ale Wagant powstrzymał go stanowczym gestem.
Stwór nie musiał się wysilać, by pozostawać w powietrzu. Od czasu do czasu machał jedynie skrzydłami. Ruch potężnych błon skórnych wzbijał w mroźnym powietrzu tumany śniegu.
Wisiał tak i patrzył na nich, i choć wydawało się, że nie ma oczu, Wagant czuł na sobie wzrok monstrualnego stwora. Na mgnienie chwili umysł stworzenia otworzył się i ludzie mogli ujrzeć siebie samych poprzez jego zmysły.
Byli ciemnymi sylwetkami w aureolach różnokolorowego światła. Przyglądając się sobie jak w magicznym lustrze, zrozumieli, że kolory te oddawały stan ich ducha. Zobaczyli strach i ciekawość. I brak jakiejkolwiek woli walki.
Jednocześnie poczuli to, co stworzenie odczuwało wobec nich.
Ciekawość, ale i atawistyczną odrazę. W oczach tej istoty to oni byli potworami.
Chwila minęła. Mocnymi i szybkimi uderzeniami skrzydeł stworzenie wzbiło się wysoko i zniknęło w zawiei.
Czworo Obywateli spojrzało po sobie, nie dowierzając, że im się upiekło. Dwaj nowi wybuchli histerycznym śmiechem. Wagant uciął to, wymierzając policzek wyższemu z nich.
– Przestańcie. Idziemy. Przed nami jeszcze szmat drogi.
To spotkanie wstrząsnęło nim bardziej, niż chciał i mógł przyznać. Spotkania ze Stworami Nocy, albo, jak sam je nazywał w duchu, z Potworami, były niezwykle rzadkie. W dwóch przypadkach, kiedy zdarzyło mu się natknąć na te dziwne stworzenia, oglądał je przez celownik karabinu. Nie strzelił ani w jednej, ani w drugiej sytuacji. „Nie rób tego, jeśli nie musisz”, tak brzmiała jego dewiza. Trzymanie się zasad było najważniejszą rzeczą, by przetrwać w czasach, w których przyszło im żyć.
Pierwszą swoją zasadę Wagant zachowywał dla siebie. Nauczył się jej w swojej tajemnej bibliotece, na ostatnim piętrze wieży, w podziemiach której żyło (a raczej, jak sam utrzymywał, sądziło, że żyje) Miasto. Pewnej nocy znalazł książki. W ciemnościach ostatnie piętro było w miarę bezpieczne. Słońce, mimo że ciągle ukryte za całunem chmur, stanowiło śmiertelne zagrożenie od chwili Wielkiego Wybuchu. Jak mu wyjaśnił Isaac, to przez ozon, a dokładniej – przez jego brak. Kolejny skutek wojny. Zakładając, że to rzeczywiście wojna rozpieprzyła ten świat. Z tego, co wiedzieli, mógł to być równie dobrze wynik błędu. Albo inwazji obcych – ta hipoteza wyjaśniałaby też obecność Potworów.
W swojej osobistej bibliotece, dobrze ukrytej w tapicerce kanapy, Wagant miał wiele książek, które kiedyś określono by mianem dobrych: wielkich klasyków, jakąś encyklopedię i trochę prac naukowych – wszystko to dzielił z Isaakiem. Ale przede wszystkim miał dużo komiksów Marvela i DC. Od dzieciństwa, odkąd odkrył ten azyl w chmurach, który nazywał w myślach Twierdzą Samotności, przeczytał je tyle razy, że się zużyły. Od superbohaterów nauczył się najważniejszej rzeczy, żeby przetrwać w nowym świecie. Wykorzystując swoje specjalne moce, superbohaterowie walczyli często przeciwko potworom podobnym do tych, które krążyły wokół Miasta. On nie miał żadnych mocy nadprzyrodzonych. Ale miał postaci, z których mógł czerpać inspiracje, swoisty panteon, w którym Thor i Spiderman zajmowali miejsce tego niewydarzeńca Jezusa. Świat, w którym żył, balansował między tą pieprzoną spustoszoną planetą a fikcyjnym uniwersum jego bohaterów. Wagantowi sprawiało coraz więcej trudności określenie, który z tych dwu światów jest dla niego bardziej rzeczywisty: ten niezmienny, fantastyczny, do którego uciekał po wyprawach, czy ten tak zwany rzeczywisty, świat z koszmaru, w którym twoi towarzysze mogli w każdej chwili zginąć, więc lepiej było nie przywiązywać się do nikogo, jeśli nie chciałeś cierpieć.
Spojrzał ukradkiem na Danielę. Podobała mu się. Była w porządku, no i była ładna. Bardzo mu się podobała, i to był jeszcze jeden powód, żeby trzymać się od niej z daleka. Historie jego bohaterów nauczyły go, że miłość jest niebezpieczna. Kochać kogoś znaczy w jakiś sposób od niego zależeć. Bać się o niego. Cierpieć z powodu jego straty. Konieczność myślenia o drugim stwarzała śmiertelne zagrożenie w świecie, który nie wybaczał niezdecydowania.
Czy też powolności.
– Może byśmy się tak pospieszyli, ślimaki jedne, co?
– Te sanie są za ciężkie…
– Miasto żywi was i daje wam schronienie. Nie macie najmniejszego prawa do narzekań!
– Dlaczego nam nie pomożesz, zamiast prawić kazania?
To były słowa Lorenza. Zdjął pasy pociągowe i stał przy saniach z założonymi rękami i wyzywającą miną.
Wagant nie spodziewał się tego. Zawsze myślał, że jeżeli kiedykolwiek pojawią się jakieś zatargi, to ich źródłem będzie Franco.
Dał znak Danieli, żeby się zatrzymała. Zdjął plecak. Oparł strzelbę o sanie.
– Coś powiedział?
Lorenzo popatrzył na niego niepewnie.
– Pytam cię, co powiedziałeś?
Nowy próbował złapać spojrzenie Franca, później Danieli. Ale przyjaciel odwrócił głowę, a dziewczyna patrzyła na niego z miną, która nie zwiastowała niczego dobrego.
– Czekam na odpowiedź.
– Nic nie mówiłem.
Wagant pokręcił głową.
– Nieprawda. Coś jednak powiedziałeś. Przypomnieć ci? Powiedziałeś: „dlaczego nam nie pomożesz, zamiast prawić kazania”.
Powieki chłopaka trzepotały jak skrzydła odlatujących ptaków. Wymamrotał coś pod nosem.
– Co tam gderasz?
Nowy poczerwieniał.
– Powiedziałem, że cię przepraszam.
– Przykro mi, ale to za mało.
Bez żadnego uprzedzenia Wagant rzucił się na kompana i zaczął go policzkować, a później okładać pięściami. Uderzał coraz mocniej. Ciosy były mierzone – w twarz, w żebra. Kiedy otrzymał kopniaka w jądra, chłopak padł na kolana, wyjąc z bólu. Zanim zwalił się na ziemię, Wagant zdążył jeszcze dosięgnąć kolanem jego podbródka.
Biedak padł na plecy jak martwy.
Wagant spojrzał na niego z pogardą. Założył z powrotem plecak, podniósł strzelbę.
– Jeśli nie wstanie w ciągu dwóch minut, zostawiamy go tutaj – rzucił do Franca. – A sanie pociągniesz sam.
To była chwila prawdy. Franco był o wiele większy i mniej inteligentny od Lorenza. Jego reakcji nie można było przewidzieć. Ale od tej reakcji zależało, czy wrócą do domu żywi i z ładunkiem.
Franco spojrzał na Waganta. Później na dłużej wbił oczy w ziemię. Wreszcie schylił się i, nacierając twarz Lorenza śniegiem, zdołał go ocucić.
Chłopak był zapuchnięty, ale nie miał ran. Największy ból czuł w jądrach. Wagant jednak postarał się, żeby za bardzo go nie pokiereszować. Franco popatrzył na niego z zakłopotaniem. Spuścił wzrok i włożył na siebie uprząż.
Daniela odetchnęła z ulgą.
Kiedy dwaj nowi ruszyli z saniami, dziewczyna dołączyła do Waganta.
– Wiesz o tym, że któregoś dnia, prędzej czy później, jeden z nich cię zabije? – szepnęła mu do ucha.
Wzruszył ramionami.
– Kiedyś i tak trzeba umrzeć.
Dziewczyna spojrzała na niego skonsternowana tymi swoimi oczami błękitnymi jak niebo, którego już nie było, i jak morze, i jak niektóre błękitne kwiaty, których też już nie było. Nic nie odpowiedziała, ale zrobiło się jej nieskończenie żal tego silnego, samotnego chłopca.
Lorenzo powoli odzyskał siły i tempo marszu się poprawiło.
Z ośnieżonego wzgórka, który kiedyś był domem, skrzydlata istota widziała wszystko, co zaszło. Ją też przykrywała biała peleryna, przez którą trudno byłoby ją odróżnić od posągu. Pozbawiona mimiki twarz nie była w stanie wyrażać uczuć. Kiedy ludzie znaleźli się daleko, nagłym i potężnym uderzeniem skrzydeł wzbiła się w powietrze i zniknęła, jak po przebudzeniu znika senny koszmar.