Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 15

Оглавление

9 | Oczy Mordoru

– Zgaszę świecę – powiedział cicho Wagant.

– Zgaś – odrzekł John. – Dla mnie bez różnicy. Mogę usiąść?

– Nie na tej kanapie. Usiądź na tamtej.

Wagant poślinił palec wskazujący oraz kciuk i zgasił świecę. Dlatego nie zobaczył uśmiechu, jaki pojawił się na ustach księdza.

– To tam trzymasz swoją osobistą bibliotekę? – spytał John, kiedy zrobiło się ciemno.

Wagant wzdrygnął się.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Są w kanapie. Choć nie rozumiem dlaczego. Przecież tu nikt nie przychodzi. Żaden przyjaciel, żadna dziewczyna.

– Nic o mnie nie wiesz.

– Możliwe. Widzę, że oprócz komiksów czytasz książki historyczne.

– Twoje sztuczki nie przerażają mnie.

– Nie chcę cię przerazić. Chcę z tobą porozmawiać. Jesteś na to gotowy?

– Myślisz, że boję się z tobą rozmawiać?

– Ciągle mówisz o strachu, przerażeniu. Czym ja cię mogę przestraszyć? Stary poraniony ślepiec…

Wagant usiadł na kanapie naprzeciwko księdza.

– Posłuchaj mnie dobrze. Ja nie wiem, jakie masz zdolności i skąd je wziąłeś. Magia nie robi na mnie wrażenia. Tam, na zewnątrz, widziałem rzeczy niewiarygodne. Niemożliwe. Widziałem stworzenie o wiele dziwniejsze od ciebie. I ciągle tu jestem. I powiem ci jeszcze jedno. Odkąd jesteś wśród nas, twoje życie wisi na włosku, a jest nim sposób, w jaki się zachowujesz. Nie lekceważ Rządcy. Wystarczy jedno jego słowo, nawet gest, i twoje życie się skończy.

– I to ty położysz mu kres?

Wagant wzruszył ramionami. Ten gest stał się najbardziej powszechny w świecie, który przeżył katastrofę.

– Ja albo ktoś inny. Dla ciebie bez różnicy. Jednego możesz być pewny: jak to się stanie, nie będziesz mógł wrócić. Nie widziałeś nigdy Ofiarowania.

– Za to ty – tak. Opowiedz. Jestem ciekaw.

Chłopak zaśmiał się kpiąco. Pochylił głowę.

– Ciało kroi się na kawałki w wannie albo na foliowej płachcie, żeby nie zmarnować ani kropli krwi. Te kawałki kroi się na jeszcze drobniejsze, coraz mniejsze. Mięsa używa się do karmienia zwierząt. Szczurów, robaków. Robaki są ważne. Kości są mielone na paszę. Zachowujemy jedynie czaszki. Już oczyszczone przez robaki. Mamy ich pełny pokój.

Wagant mówił jak automat, głosem, który brzmiał wręcz niczym obcy. Jakby czytał jakiś spis. Kiedy podniósł głowę, jego głos się zmienił. Był niższy, bardziej emocjonalny.

– To Mama nauczyła nas Ofiarowania. Na początku było inaczej. Nie mieliśmy zwierząt ani roślin do uprawy. Ofiarowanie…

John wyczytał w jego umyśle to, co nie chciało mu przejść przez gardło.

Tak, na początku Ofiarowanie było czymś zdecydowanie innym.

John to zobaczył, tak jak zobaczył wiele innych rzeczy we wspomnieniach chłopaka.

Poczuł litość i podziw zarazem dla drobnej dziewczyny, która wzięła na siebie odpowiedzialność za to osamotnione przedszkole, za dzieci powierzone jej opiece i za te starsze, które trafiły tam jak rozbitkowie w kilka dni po katastrofie. Szkoła podstawowa znajdująca się w kompleksie budynków obok przedszkola zawaliła się. Przeżyła garstka. Same dzieci.

Żaden z nauczycieli nie pozostał przy życiu. Dzieci nie były w stanie trafić do domu, wiele z nich pozostawało w katatonii wskutek szoku, krążyły po ulicach niczym zombie i nieuchronnie trafiły pod drzwi jedynego budynku, który się ostał na ulicy. Kiedy w oba lotniska miasta trafiły bomby, osiemdziesiąt procent mediolańskiej zabudowy runęło w efekcie fali uderzeniowej. Niewiele mniejszy odsetek mieszkańców zginął tego dnia i w kolejnych tygodniach, kiedy z nieba zaczął padać brudny śnieg niosący niewidzialną śmierć. Przedszkole ocalało przypuszczalnie dzięki nowoczesnej konstrukcji. A może, co jeszcze bardziej prawdopodobne, przez czysty przypadek.

Francesca Vitali w dniu Wielkiej Zagłady miała dwadzieścia dwa lata. Była nauczycielem pomocniczym. Zajmowała się kilkorgiem trudnych dzieci. Pozostałe cztery przedszkolanki odeszły pierwszego dnia z zamiarem powrotu do domu, żeby zająć się rodzinami. Słuch o nich zaginął.

Opieka nad trzydziestką dzieci nawet w normalnych warunkach byłaby wyzwaniem ponad wszelkie siły.

A w chaosie, jaki zapanował w tych dniach, była po prostu czymś absurdalnym.

Już pierwszego dnia skończyło się w przedszkolu jedzenie. Choć nie mogli tego wiedzieć, to tak samo było w całej reszcie miasta. Zapasy żywności były ograniczone, często pogrzebane pod stosami gruzu supermarketów. Sklepy, które się ostały, opróżnili szabrownicy.

Drugiego dnia przestała też kapać z kurków woda. Dwójka dzieci zmarła, plując krwią. Te, które włóczyły się najdłużej po ulicach, w deszczu śmierci. Trzeciego dnia, zamiast długo wyczekiwanej pomocy, zjawiło się pięciu mężczyzn uzbrojonych w noże i kije.

Zza niewidzących oczu mózg ojca Danielsa absorbował z pamięci Waganta i Rządcy, zwiniętego w embrion na ciemnych schodach, historię dziewczyny, która uratowała Miasto.

Piątka mężczyzn zniewoliła przedszkole. I Franceskę.

Gwałcili ją po kolei. Robili to na wszystkie sposoby. Ledwo przeżyła. Ale nawet w bólu i upokorzeniu jej myśli biegły do dzieci. Zwłaszcza do najsłabszych.

Nikt nie mógł spodziewać się takiego okrucieństwa. Kiedyś dorośli byli źródłem bezpieczeństwa, pomocy.

Tych pięciu to byli silni faceci. Nie jedli od trzech dni.

Wieczorem czwartego dnia z jadalni unosił się zapach pieczonego mięsa.

I piątego.

I szóstego.

I każdego dnia powtarzał się gwałt na dziewczynie, związanej na podłodze, zmuszonej do leżenia w brudzie po tych mężczyznach, którzy ją lizali i gryźli z wargami ociekającymi tłuszczem.

Siódmego dnia, kiedy ocalałe dzieci były już bliskie głodowej śmierci, bo żadne nie chciało jeść resztek mięsa i kości rzucanych na podłogę jak dla sfory psów, jeden ze złych mężczyzn wrócił do przedszkola ze skrzynką pełną butelek whisky.

Tego wieczoru pięciu bydlaków spiło się do nieprzytomności, rzygając alkoholem i ludzkim mięsem. Ich szef zasnął między udami Franceski.

Popełnili błąd.

Jeden jedyny.

Wybrali na kolację nie to dziecko, co trzeba.

Wagant od kilku dni medytował nad tym, jak uciec z tego miejsca. W przeciwieństwie do innych dzieci nie pogodził się z losem. W wieku dziesięciu lat był najstarszy w grupie, i najwyższy. Ale kiedy wybierali go ze spiżarni – jak w duchu nazywał pokój, w którym ich zamknęli – pochylił się, żeby wyglądać na mniejszego i bardziej otumanionego.

Nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby przeszukać dziecko. A już w szczególności dziecko nieszkodliwe, półżywe z głodu.

Mężczyzna, który po niego przyszedł, zalatywał alkoholem. Trzymał chłopca na plecach, niosąc go jak jagnię na rzeź.

Wagant, który wtedy nie nosił jeszcze tego imienia, wyjął ukradkiem z kieszeni scyzoryk.

Odebrał go kiedyś w szkole starszemu chłopakowi, łobuzowi, który mu uprzykrzał życie.

To było jego trofeum, jego duma.

Otworzył nóż i bez chwili wahania wbił ostrze w udo niosącego go do kuchni mężczyzny. Ten zaklął i padł na kolana. Zanim zwalił się zupełnie na ziemię, Wagant wpakował mu ostrze noża w oko. To był udany cios.

Poważnie osłabiony chłopiec miał szczęście, bo kucharz tej bandy stał do niego odwrócony plecami. Zdobytym właśnie kijem bejsbolowym Wagant wymierzył mu straszny cios w skroń. A kiedy ten leżał już na ziemi, uderzył jeszcze raz, i jeszcze raz, aż zrobił mu z głowy papkę, i ciało przestało drgać jak od elektrowstrząsów.

Czy Wagant myślał o tym, co robi, kiedy to robił?

Nie. Zrobił to, i tyle.

Dwóch kolejnych znalazł w pokoju obok.

Scena zupełnie groteskowa. Obaj siedzieli na małych dziecięcych krzesełkach z głowami na ławce. Zalani w trupa.

Podnosząc kij, Wagant pomyślał o ograch z Mordoru.

Plugawe stworzenia, kanibale.

Nie ludzie.

Głowy oparte na ławce wyglądały, jakby leżały na pniu w oczekiwaniu na topór.

Pierwszy bandyta nawet nie zauważył, jak przeszedł ze snu do śmierci. Drugi zdążył jedynie otworzyć oczy i złapać skoncentrowane spojrzenie chłopca, zanim opadł kij, i wszystko przykryła ciemność pełna czerwonego bólu.

Został ostatni. Wagant wiedział, gdzie go znaleźć.

Z jednej strony zmęczony, z drugiej rozgorączkowany tymi czterema zabójstwami, szedł cicho w stronę pokoju, z którego dochodziły jęki i rzężenia.

Uchylił drzwi.

Szef bandziorów leżał na nauczycielce. Ze spodniami opuszczonymi do połowy ud. Poruszał się w górę i w dół. Choć chłopiec nie mógł tego wiedzieć, wypity w nadmiarze alkohol uniemożliwiał erekcję.

Wagant podszedł drobnymi krokami, uważając, by zrobić to bezszelestnie.

Zdradziło go zachowanie Franceski.

Otworzyła zapuchnięte od bicia oczy i zobaczyła chłopca z uniesionym zakrwawionym kijem bejsbolowym. Jej ciało zareagowało instynktownie, co nie uszło uwagi leżącego na niej oprycha.

Wagant zobaczył, jak bydlę się odwraca i spogląda na niego z grymasem dzikiego rozbawienia.

Innego pewnie by to sparaliżowało.

Ale Wagant wyprowadził cios z boku i trafił bydlaka centralnie w twarz, tak że typ poleciał na ścianę. Uderzył jeszcze parę razy, dopóki tamten nie znieruchomiał.

Mógł go zabić, ale nie zrobił tego.

Miał co do niego inne plany.

Ponieważ nie wiedział nic o węzłach i nie miał ani kawałka sznura, żeby go związać, zrobił jedną inteligentną rzecz: kijem bejsbolowym połamał bandycie najpierw ręce, a potem nogi na wysokości kolan. Jeżeli kanibal budził się na chwilę, to tylko po to, by natychmiast znów stracić przytomność.

Kiedy skończył, chłopczyk, który kiedyś miał się nazywać Wagant, pochylił się nad nauczycielką. Rozpłakał się, widząc, w jakim jest stanie. Rozpłakał i zaczerwienił, bo dziewczyna była naga, a między nogami miała krew i brud. Płakał, a jego łzy spływały po oślinionym policzku dziewczyny, sprawiając, że przyszła do siebie.

Francesca Vitali otworzyła zapuchnięte oko na tyle, na ile mogła. Zobaczyła pochylonego nad sobą chłopca i zrobiła coś, co rozradowało Wagantowi serce.

Uśmiechnęła się.

Nie powiedziała nic. Była zbyt zmaltretowana, by mówić. Potem przechyliła głowę i zobaczyła, co chłopiec zrobił z hersztem oprawców. Pokiwała aprobująco głową. Z jej spuchniętych porozrywanych ust z trudem spłynęły te słowa:

– Zabij pozostałych.

– Już to zrobiłem – odpowiedział Wagant.

– Są jakieś inne żywe dzieci?

– Tak.

– To dobrze – wyszeptała.

I zemdlała.

Obudziła się na prowizorycznym legowisku zrobionym z trzech zestawionych łóżeczek, w których dzieci odpoczywały po południu w przedszkolu. Wagant czuwał przy niej.

– Ile czasu spałam? – zapytała.

– Dwa dni.

– Dwa dni… – powtórzyła Francesca na pół przytomna. – Co się stało?

– Uwolniłem pozostałe dzieci.

– Mają się dobrze?

– Tak.

I dodał:

– A nawet pojedliśmy.

Podniósł z podłogi talerz. Było na nim kilka kości, obgryzionych do czysta.

Francesca podniosła obolałą rękę do twarzy. Nadgarstki miała pokiereszowane od sznura, którym była związana przez wiele dni. Na policzku miała bandaż. Na złamanym nosie – plastry.

– Zdezynfekowałem panią – powiedział chłopiec. – Chciałem panią umyć, ale nie mamy wody. A środek dezynfekujący akurat był.

Właśnie, to ten zapach czułam, pomyślała Francesca. I zmartwiła się nagle.

– Z Claudią wszystko dobrze? I z Giacomem?

Przez te dwa dni chłopczyk, którego kiedyś nazwą Wagantem, nauczył się imion wszystkich dzieci.

Pokręcił głową.

– Nie ma ich już.

– Co znaczy: „Nie ma ich już”?

– Ich pierwszych wzięły te bydlaki.

Francesca nie musiała już o więcej pytać. Kiedy ją gwałcili, chwalili się tym, co jedli. To logiczne, że Claudia i Giacomo, wymagający największej opieki, zostali zabici na samym początku. Byli tak bezbronni.

Jak baranki.

– Pomóż mi wstać – powiedziała do Waganta.

– Jest pani jeszcze zbyt słaba. Musisz pani jeść.

– Zjem później.

Owinięta w pościel z Kubusiem Puchatkiem, wsparta na ramieniu chłopca, który ją uratował, Francesca z trudem wstała na nogi i utykając, przeszła ciemnym korytarzem prowadzącym do sali, w której dzieci trzymały swojego więźnia.

Było zimno. Zimno jak w lodówce. Przez rozbite okna wpadało mroźne powietrze.

Pięć ciał leżało na podłodze jedno obok drugiego, nagie i sine, o niemal błękitnej skórze.

Środkowe zwłoki nagle wydały z siebie jakieś rzężenie. Z wszystkich pięciu ciał to było najbardziej zmaltretowane.

Zostało opatrzone, ale nie żeby je wyleczyć, tylko żeby było trwalsze.

– Przyjmij tę ofiarę, Mamo – wyszeptał Wagant, nie wiedząc, że tymi słowami tworzył właśnie za jednym zamachem religię i władzę Miasta. W jego dłoni wielofunkcyjny scyzoryk wydawał się prawdziwą bronią.

Francesca wzięła nóż. Wydawał się jej ciężki jak z ołowiu. Zrobiła jeden krok w kierunku herszta bandziorów. Pochyliła się nad nim.

Scyzoryk wypadł jej z ręki.

Mężczyzna nie miał już oczu. W ich miejscu zionęły pustką dwa kratery oblepione krwią. Dwie rany przyżegane ogniem.

Całe ciało nosiło ślady nacięć, było obdarte ze skóry. Kolorowe pinezki powbijano w całą twarz, a na czaszce tworzyły ozdobne meandry. Głowa mężczyzna została użyta jako plansza okrutnej mozaiki.

Bydlę nie miało już rąk ani stóp.

Z ud i ramion zostały wycięte długie i cienkie pasy mięsa.

Wzrok Franceski powędrował ku czerwonemu podbrzuszu mężczyzny.

To, co zobaczyła, omal nie przyprawiło jej o omdlenie.

– Nie rób tego więcej – rozkazała Wagantowi, kiedy byli znowu sami.

– Nie zrobiłem tego sam. I zrobiliśmy to dla ciebie.

– Nie musisz więcej tego robić. Jesteś dzieckiem.

– Już nie – odparował z dumą.

Francesca popatrzyła mu prosto w oczy.

Były zimne jak stal. Jak diament, szlachetny kamień, którego nic nie może zadrapać.

– Sama się nim zajmę – rzekła.

Chłopiec pokręcił głową.

– To już załatwione.

Tych pięciu to było pierwsze Ofiarowanie.

Dzieci nigdy nie zadawały pytań o pochodzenie mięsa, które jadły. Były przyzwyczajone do hamburgerów. Pewnie nie postała im nawet myśl, że te soczyste klopsiki były z mięsa jakiegoś zwierzęcia.

Kiedy Francesca wydobrzała, zaczęła organizować wyprawy do sąsiednich domów, coraz to poszerzając zasięg poszukiwań. Nie natknęli się nigdy na ocalałych ludzi. Ten rejon miasta był niegdyś przebudowywany na Expo, było tu więcej placów budowy niż zamieszkałych domów.

Plac zabaw przy przedszkolu był spalony. Z drzew zostały same zwęglone kikuty, jak zużyte wykałaczki. Wszystkie urządzenia do zabawy były niesprawne. W małym domku, niegdyś kolorowym, leżał trup psa, zbyt zepsuty, żeby mógł się przydać. Wszystko pokrywał nalot tłustego popiołu.

Francesca nie była w ciemię bita. Od razu zrozumiała, co się stało. Przy użyciu cerat z jadalni przygotowała kombinezony do wychodzenia na zewnątrz. Foliowe worki zakładane były na buty, a po wyprawie pozostawiane na zewnątrz.

Najważniejszą rzeczą była woda.

Znaleźli ją w domu z wyważonymi drzwiami. Ten, kto go złupił, nie uznał wody za rzecz ważną. Były trzy opakowania po sześć butelek. Francesca, Wagant i pozostali dwaj chłopcy z ekspedycji podzielili ciężar między siebie. Przy odpowiednim racjonowaniu miało im to wystarczyć na dwa dni.

Delikatna, poraniona dziewczyna, na którą wszyscy mówili Mama, zrozumiała, że woda jest pierwszym problemem do rozwiązania.

Tylko pierwszym.

Ale w nowym świecie, do którego zostali rzuceni, do problemów należało podchodzić właśnie w taki sposób.

Jeden na raz.

To Wagant znalazł budynek, który miał się stać Miastem, kiedy ich zapasy spadły do zera.

Znajdował się niewiele przecznic od przedszkola. Był imponujący, iglica z lustrzanego szkła pomiędzy dwoma innymi drapaczami chmur. Był nowiusieńki. Nikt jeszcze nigdy w nim nie mieszkał. Inauguracja miała nastąpić czterdzieści osiem godzin po tym, jak nastąpił koniec świata.

Drzwi wejściowe były zamknięte, ale znaleźli sposób na to, żeby dostać się do środka od podziemi.

Parking zrobił na nich wrażenie. Olbrzymi, trzykondygnacyjny. Aut było mało. Samochody stróżów i personelu, który wykonywał prace wykończeniowe: elektryków, malarzy. Poza tym – gigantyczna pusta przestrzeń, w której każdy dźwięk brzmiał wielokrotnie głośniej. A przede wszystkim był prąd.

Podobnie jak dwa bliźniacze budynki obok, tak i ten zbudowano według kryteriów ekologicznych. Pompy ciepła wykorzystywały podziemne warstwy wodonośne do pracy urządzeń grzewczych i klimatyzacji. Izolacja cieplna była praktycznie idealna. Były zapasy wody mineralnej, choć niewystarczające na dłuższą metę. Na szczęście, jakkolwiek doskonale zbudowany, obiekt miał kilka wad. Przecieki wody w podziemiach, które w normalnych warunkach zostałyby usunięte przez firmę budowlaną, okazały się błogosławieństwem. Tak jak szczury, które pojawiły się później.

I grzyby.

John Daniels miał wiele współczucia dla mężczyzny, który przed nim siedział. Który, choć wyrósł w świecie przemocy, pozostawał w rzeczywistości dzieckiem, zmuszonym do wzięcia na siebie zbyt wielkiej odpowiedzialności.

W oczach Waganta były łzy.

John widział je w ciemności jak wstęgi stopionego srebra.

Wagant pociągnął nosem.

– Nie było łatwo. Szczególnie na początku.

– Wiem – wyszeptał Daniels.

– Nie zawsze można wybrać między dobrem i złem. Czasami musieliśmy wybierać między złem i jeszcze większym złem.

Milczeli przez chwilę.

Potem głos Johna Danielsa wyłonił się z cienia, jasny i bliski, jakby mówił w samej głowie Waganta:

– Nauczyłeś się czegoś ze swoich książek?

Chłopak skrzywił się z goryczą.

– Masz na myśli coś pożytecznego? Nie. Niczego. Ludzie z tamtych czasów nie wiedzieli nic o tym, jak stawić czoło czemuś takiemu.

– A nie pomyślałeś, że może jednak tak nie jest? Może po prostu rzecz w tym, że nie trafiłeś jeszcze na właściwe książki?

Wagant pokręcił głową.

– Sądzę, że w książkach z tamtych czasów nic dla nas nie ma. Książki, które by nam się do czegoś przydały, trzeba by napisać teraz. Ale nikt już nie pisze. Nie ma już książek.

Z ciemności dobiegło westchnienie. Ale w tym mroku zabrzmiało jak syk węża.

W szyby uderzyła fala gradu. Wagant się wzdrygnął. Ale zaraz odzyskał kontrolę. Jego głos zabrzmiał zdecydowanie i pewnie:

– Powiedz mi, czego od nas chcesz, księże. Czego chcesz od Miasta.

– Przyszedłem, żeby was zwerbować.

– Zwerbować? Do czego? Przecież nie jesteśmy żołnierzami.

– Do najważniejszej misji, jaką tylko możesz sobie wyobrazić. Do krucjaty.

– Coś takiego!

– Wiesz, co to krucjata?

– Pewnie, że wiem. Paru dostojników wiodących stado obszarpańców do Palestyny. Walczą z Arabami i zdobywają różne takie jak na przykład Grób Święty czy Jerozolima. Siedzą tam jakiś czas, dopóki nie zostaną wypędzeni.

– Więc czytasz nie tylko komiksy.

– No jasne. Czyli chcesz nas wciągnąć w coś takiego? W krucjatę? Idziemy do Palestyny?

John wyczytał w umyśle młodego mężczyzny, że „Palestyna” i „Jerozolima” są dla niego jedynie nazwami. Wagant nie był nawet w stanie znaleźć ich na mapie.

– Nie. Nie idziemy tak daleko. Cel krucjaty znajduje się tu, w mieście.

John wstał. Podszedł do okna. Oczy Waganta przyzwyczaiły się już do ciemności. Może ponad otulającą ziemię kołdrą z chmur była teraz pełnia księżyca? A może ludzkość przyzwyczajała się do nowego świata ciemności? Pośród cieni kładących się w dole pod nimi – obaj to wiedzieli – istniało jakieś życie, wykrzywione, niezrozumiałe. Koszmarne stwory nękały ulice starego świata, depcząc kości niezliczonych umarłych. Wśród rzeczy, które Wagant wyczytał podczas swojego chaotycznego odkrywania przeszłości, była jedna, która uderzyła go bardziej niż inne: w świecie przed atomową apokalipsą żyło siedem miliardów ludzi.

Liczba niewyobrażalna.

Popatrzył na stojącego przy oknie starca – tak o nim myślał – z mieszaniną podziwu i strachu. Niezwykły człowiek, który żył kiedyś w świecie zaludnionym przez siedem miliardów ludzi. Latających w powietrzu, mogących rozmawiać z drugim końcem planety. Ludzi, którzy dotarli aż na Księżyc.

John Daniels uśmiechnął się, wyłapując tę myśl.

– A ja uważam, że dużo bardziej niezwykłą osobą jesteś ty, który żyjesz w świecie takim jak ten.

Wagant wzdrygnął się jak ugodzony pięścią. Wbił wzrok w plecy księdza.

– Nie czytaj mi w myślach.

– Nic na to nie poradzę. Ale jeśli chcesz, mogę nauczyć cię sztuczek, które sprawią, że nikt nie będzie ci czytał w myślach.

Wagant zrobił podejrzliwą minę.

– Nikt? Nawet ty?

– Nawet ja.

– A niby dlaczego miałbyś mnie uczyć czegoś takiego?

John westchnął.

– Bo cię potrzebuję. Muszę cię mieć u swego boku podczas krucjaty.

– A ty znów z tą krucjatą. A niby z kim mamy walczyć? Z muzułmanami? Z potworami?

– Z Synami Gniewu.

Waganta zamurowało.

– Oszalałeś – wykrztusił.

– Dlaczego?

– Nikt nie może walczyć z Synami Gniewu.

– Ja walczyłem.

Chłopak skwitował śmiechem tę niedorzeczność.

– O mało cię nie zabili.

– Tak, ale nie widziałeś, jak oni wyglądali…

Wagant nie zrozumiał.

– To tylko takie zawadiackie powiedzenie – uściślił Daniels. – Jakby ktoś chciał powiedzieć: „za to ja uderzyłem go twarzą w nogę”.

Wyraz twarzy Waganta zionął teraz zupełną pustką.

– Nieważne – westchnął ksiądz. – Powiedz, co sądzisz o moim planie.

– Jakim planie?

John odwrócił się.

Przez chwilę Wagant miał wizję jakiejś przeźroczystej postaci nałożonej na ciemną sylwetkę księdza, jakby od ciała Danielsa odrywała się lekko dusza młodej kobiety, bardzo pięknej, o ile Wagant mógł to zauważyć w tak krótkim czasie trwania zjawiska, bo w mniej niż sekundę.

– O planie, który ci zaraz przedstawię. Posłuchaj mnie uważnie…

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх