Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 14
Оглавление8 | Stairways to Heaven
Wchodzenie po schodach w ciemnościach nie było problemem dla Johna Danielsa.
Przecież nie wzrok go prowadził. Tylko ten nowy zmysł, dziwny, hybrydowy, który dostał od Mnicha w zamian za oczy.
Wielu uznałoby tę wymianę za niekorzystną.
Szli w górę, trzymając się poręczy schodów służbowych. Schody były wąskie. Dwudziestokondygnacyjny budynek zaprojektowano naprawdę awangardowo: windy pasażerskie i towarowe zasilane były z tych samych ogniw fotowoltaicznych co oświetlenie i ogrzewanie budynku. Tyle że elektronika i automatyka domowa nie mogły działać bez konserwacji. Nie przez dwadzieścia lat.
Pierwsza zepsuła się centrala obsługi wind. Śnieg i brud gromadzące się na panelach słonecznych, a przede wszystkim brak dostatecznego światła dokonały reszty.
John dowiedział się tego wszystkiego od Rządcy, gdy pokonywali w ciemności kolejne biegi schodów.
Miasto nie posiadało noktowizorów. Używali świec w osłonkach z przejrzystego plastiku. Taki rodzaj pochodni, równie genialnej, co przygnębiającej. Wszystko tu wyglądało, jakby było zaprojektowane przez dziecko. Ale według Johna błędny był przede wszystkim sposób rozwiązywania problemów. Jaki sens miało chronienie dzieci w tym labiryncie z żelaza, jeżeli w ich schronie nie było nawet śladu żywności ani alternatywnej drogi ucieczki? Gdyby wróg dostał się do Miasta, ludzie schronieni w tym prymitywnym bunkrze umarliby z głodu i pragnienia. A woda? Zbieranie tej, która przesiąkała przez mury, nie było już samo w sobie wielkim wyczynem. Ale przecież nawet jej odpowiednio nie filtrowali. Ani nie gotowali.
A jednak w głosie chłopaka, który szedł za nim po schodach, dało się słyszeć wielką dumę. Rządca nie przestawał wychwalać zasobów Miasta. Za to Wagant wcale się nie odzywał. Szedł szybko przed nimi, pewnym krokiem.
Schody były puste.
Na drzwiach znajdujących się na różnych poziomach widniały napisy z określeniem rodzaju zapasów: sklepy, żywność, materace, drewno. Wzrok Johna nie pozwalał na odczytanie cyfr wskazujących wielkość zapasów, ale wystarczyła mu aura Rządcy, który spoglądał na te oznaczenia, żeby zrozumieć, że stan zasobów jest krytyczny.
Dlatego był skonsternowany lekkim, optymistycznym tonem głosu, jakim chłopak opiewał dobrobyt Miasta. Okłamuje tylko mnie czy siebie samego też?, zastanawiał się John, wysłuchując kolejnej entuzjastycznej litanii, jaką chłopak intonował na każdym piętrze.
– …a tutaj był jeden z największych w Mieście sklepów z zabawkami. A tam zaraz sklep sportowy. Prawie cała nasza broń pochodzi właśnie stamtąd.
Oto łuki sportowe. Potężna broń, ale w dobrze wyszkolonych rękach. Kompletnie bezużyteczna w przypadku tych tak zwanych wojowników, których John tu spotkał.
Zwiadowcy to całkiem inna bajka. Ci rzeczywiście byli wojownikami. Wyszkolił ich Wagant. Popatrzył z ukrytym podziwem na idącego przed nim chłopaka, rozgarniającego ciemności z godną zachwytu pewnością siebie. A jednak – John odczytywał go jak otwartą książkę – targały nim sprzeczne uczucia. Podczas ostatniej ekspedycji poza mury doszło do jakiegoś dziwnego spotkania. Miało to związek ze Stworami Nocy. Zdarzyło się coś, co kazało chłopakowi zwątpić w swoją misję. John odczuwał to bardzo wyraźnie. We właściwym czasie powinien z nim o tym porozmawiać. Wagant był kamieniem węgielnym budowli, którą John właśnie projektował.
Zazdrościł obu chłopakom zwinności i wytrzymałości. O ile chroniły go nieznane moce, to ciało Johna było stare. W świecie sprzed Zagłady byłoby inaczej – wtedy pięćdziesiąt lat uważano za wiek średni. Ale w świecie, jaki pozostawiła po sobie katastrofa, niewielu dożywało tych lat, a już mało kto w zdrowiu.
Wchodzili od ponad pół godziny ciemnymi schodami, kiedy Wagant postawił pochodnię na podłodze i kluczem zawieszonym na szyi otworzył masywne pancerne drzwi.
Gest, którym zaprosił Johna i Rządcę do środka, był gestem pana domu.
Penthouse był prawdziwym cudem. Nawet po dwudziestu latach zapuszczenia widoczne było jego bogactwo i fakt, że nikt nie potraktował tego miejsca jako kopalni materiałów. Wystrój zdawał się nienaruszony. Miało się złudzenie, że wystarczy zaświecić światła, żeby cofnąć się w czasie, do chwil sprzed katastrofy, która pogrążyła ludzkość w chaosie.
John skierował się ku oszkleniu, które stanowiło cały jeden bok olbrzymiego penthouse’u.
Na zewnątrz nie padał śnieg. Taki krótki czas uspokojenia, którego przeznaczeniem było lada chwila się skończyć.
To był dla niego idealny moment.
Łagodne, rozproszone światło słońca zachodzącego za całunem chmur pozwalało dostrzec szczegóły widoku: inne wieżowce po obu stronach Miasta, ciemną połać dachów na peryferiach, nad którymi górowały drapacze chmur. Jakkolwiek jego zmodyfikowany wzrok postrzegał mgliście szczegóły, obraz całości był jasny.
Dał znak pozostałym dwóm, żeby do niego podeszli. Poprosił ich, żeby nazwali miejsca, które znają.
– Miasto Innych – odrzekł Rządca, wskazując drapacz chmur po lewej stronie.
– Miasto Zapomnianych Błędów – rzucił Wagant, który wskazał budynek po prawej stronie.
– Tam, dziesięć godzin drogi stąd, są wysokie Budynki. Wyższe od tych. To stamtąd pochodzi nasza Matka Miłosierdzia. Ale stąd ich nie widać.
Ulice przykrywała gęsta mgła, która sięgała trzeciego piętra budynków. Z niższych domów ledwo widoczne były jedynie dachy, i to nieliczne. Co było najniżej, Bóg jedyny raczył wiedzieć. Wiele mediolańskich domów było już tylko wielkimi nagrobkami pokrytymi śniegiem.
– Muszę wiedzieć, gdzie jest centrum miasta – powiedział John tonem tak oschłym i konkretnym, że Rządca aż się wzdrygnął. Można by pomyśleć, że powiedział to ktoś zupełnie inny.
– Przecież centrum Miasta jest tu. Pod naszymi stopami.
John Daniels pokręcił głową.
– Nie mówię o waszym Mieście. Mówię o tym, które tu kiedyś było. Które stąd widać. Miasto, do którego należą te przedmieścia.
Rządca wyglądał na szczerze zdumionego. Rozłożył ręce z miną kogoś, kto nie zrozumiał pytania.
– W porządku – wtrącił się Wagant. – Już wiem, o co ci chodzi. Te budynki i domy, które widzisz, kiedyś należały do miejsca zwanego Mediolanem.
– Wiesz, gdzie jesteśmy w stosunku do centrum tego miejsca?
– Nie rozumiem pytania.
– Szukam centrum Mediolanu. Takiego czegoś z kamienia i z żelaza, z dwiema wielkimi arkadami. Kiedyś mówiono na to dworzec centralny.
– Nie znam. Może chodzi ci o Żelazne Wrota?
– Opisz mi je.
Wagant spojrzał w pustkę za oknem. Żadnego światła, żadnego śladu ruchu. John pomyślał, że podobnie czuliby się w stacji kosmicznej na jednym z księżyców Jowisza. Nieliczne budynki, które wciąż stały wokół nich, były martwe i zimne jak skały w próżni kosmicznej.
– Żelazne Wrota są wysokie na trzech wojowników. Zamykają olbrzymi budynek, w którym żyje bardzo potężne miasto.
– I są tam wielkie arkady, tak jak mówiłem?
– O ile wiem, budynek za Żelaznymi Wrotami jest prostokątny. Nigdy nie słyszałem o arkadach.
– Trzeba ci wiedzieć, że nikt z nas nie był w środku – dodał Rządca.
– Pokaż mi, gdzie jest. Kierunek – poprosił John Waganta.
Chłopak wskazał bez wahania punkt na horyzoncie.
– Budynek, którego szukam, można rozpoznać po starych posągach, które przed nim stoją. A spod dwóch arkad wychodzą tory. To takie żelazne równoległe szyny. Coś jak drogi z żelaza – dodał John, kiedy zdał sobie sprawę, że słowo „tory” nie mówi nic żadnemu z nich.
Obaj pokiwali głowami.
– Posągi są. Ale nigdy nie widziałem tych torów, o których mówisz – skonkludował Wagant.
John Daniels znów odwrócił się ku ogromnej przeszklonej ścianie.
Nie powiedział ani słowa, gdy ostatni promień słońca gasł we mgle, a ciemność – absolutna ciemność – zaczęła wypełniać horyzont.
Długo tak milczał.
Potem, nie odwracając się, wymówił trzy słowa:
– Zostaw nas samych.
I nic więcej. A jednak Wagant zrozumiał, że obcy, ten dziwny ślepy ksiądz, który widzi bez oczu, chce porozmawiać tylko z nim.
Z równą jasnością Rządca zrozumiał, że wyprasza się go z pomieszczenia. Już miał zaprotestować, ale Wagant uprzedził go, zwracając się do księdza:
– Jeśli z tobą porozmawiam, powiesz mi, po co przybyłeś do Miasta?
– Tak.
– Odpowiesz na wszystkie moje pytania?
– Tak.
Wagant chwilę ważył swoją decyzję.
Wreszcie powiedział do drugiego:
– Zostaw nas samych.
Rządca poczuł się dziwnie. Wobec wszystkich innych, w innej sytuacji, zaprotestowałby. Ale czuł, że między obcym a Wagantem nie ma dla niego miejsca. Że należy zostawić ich samych. Jakby w jakiejś części jego mózgu dręczyły go bez końca te trzy słowa: „zostaw ich samych, zostaw ich samych, zostaw ich samych…”.
Jak hipnotyczna mantra, której nie można się oprzeć.
Z otwartymi ustami, trzymając się ścian, by się nie potknąć, Rządca wyszedł z penthouse’u i zamknął za sobą ciężkie pancerne drzwi.
Na schodach, ze zgaszoną świecą, żeby oszczędzać wosk, po raz pierwszy usłyszał hałasy. Wiatr gwizdał gdzieś przez niedomknięte okno, zawodząc upiornie. Budynek pracował pod naporem wichury, trzeszcząc przy tym niczym kości szkieletu.
Don skulił się w swojej watowanej kurtce, zamykając oczy. Jeżeli ktoś lub coś miało go zabrać, to nie chciał o tym wiedzieć do samego końca.