Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 20
Оглавление14 | Zaszachowani
Siedzieli w biurze Rządcy. Małe zdjęcie Mamy ginęło w ogromnej barokowej ramie. Patrzyła, jakby nie widziała tych nieoczekiwanych gości, którzy nie zwracali na nią żadnej uwagi. To zdjęcie było ważne tylko dla Dona. A Dona już nie było.
Sergio Crismani napełnił do połowy dwie szklanki z jakiejś butelki. To był najcenniejszy skarb Rządcy, cud, który pokazywał, żeby zaimponować gościom. Wewnątrz butelki, której strzegł jak relikwii, znajdowała się gruszka. Autentyczna gruszka. Jak znalazła się w butelce, było tajemnicą. Ale tak doskonale zachowany w przejrzystym trunku owoc, zupełnie nienaruszony, był prawdziwym cudem.
Może to była ostatnia gruszka na powierzchni ziemi. A może wręcz ostatni zachowany owoc. Teraz wystawiona w połowie na kontakt z powietrzem, przez które sczernieje i zgnije.
John nawet nie tknął swojej grappy.
Zapach ze szklanki był cierpki, metaliczny.
– Sytuacja ma się tak – zaczął, odchrząknąwszy. – Każdy z nas jest w niewłaściwym miejscu: wy w naszym mieście, a my w waszym. Jedyni, którzy zostali u siebie, to jeńcy. Ten stan rzeczy zaprowadzi nas donikąd – dokończył, splatając palce i czekając na odpowiedź. Po raz drugi tego dnia poruszał temat pata. Ale tym razem dramatyczność sytuacji była o wiele bardziej oczywista.
Crismani długim łykiem opróżnił szklankę. Sapnął z zadowoleniem i udzielił księdzu odpowiedzi, uśmiechając się pogardliwie:
– Was jest mało, nas jest dużo. I jesteśmy lepiej uzbrojeni.
John pokiwał głową.
– Zgadza się. Ale my mamy więcej zakładników. A przede wszystkim mamy wasze dzieci.
Nienawidził się za to, co powiedział. Ale nie miał wyboru.
Crismani nic nie odpowiedział.
Siedzieli naprzeciwko siebie, na dwóch krzesłach nie do pary. Za Johnem stało trzech uzbrojonych ludzi.
– Zdaje się, że nie ma tu zwycięzców, tylko sami zwyciężeni – stwierdził rozmówca.
– Na to wygląda.
Tamten zastanawiał się długo, masując sobie podbródek z wielodniowym zarostem. Wreszcie powiedział:
– Nie sądzę, żeby twoim przyjaciołom sprawiło przyjemność układanie się z nami. Nie po tym, co się stało z ich dziećmi.
– Tak, to jest problem. Teraz spytam cię o jedną rzecz, ale chcę szczerej odpowiedzi. Czy to naprawdę był wypadek?
Sergio rozłożył ramiona. Wskazał podbródkiem na dymiące jeszcze w głębi Miasta zgliszcza.
– Ktoś zaczął do nas strzelać z tego baraku. Odpowiedzieliśmy lekką bronią. Ale to wystarczyło, żeby wszystko stanęło w płomieniach. Nie wiem, kurwa, co tam trzymali w środku: piecyk gazowy czy benzynę. Spaliło się to w jednej chwili. A my nie mogliśmy nic zrobić. Słychać było krzyki, ale kto mógł tam dotrzeć? Nawet teraz nie dajemy rady. Musielibyśmy mieć palniki i parę dni na robotę.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
– Nie chcieliście im zrobić krzywdy.
– Nie – potwierdził Sergio.
– Próbowaliście ich ratować.
– Nie było takiej możliwości…
– Ale zrobilibyście to, gdybyście mogli?
– Tak. Przysięgam ci. Tak.
John wstał.
– Muszę porozmawiać z pozostałymi. Wrócę za godzinę, albo i mniej.
– A skąd wiesz, że cię wypuszczę?
– Stąd, że nie jesteś głupcem.
Kiedy John oddalał się od wejścia do Miasta, sytuacja wyglądała diametralnie inaczej, niż kiedy tu przychodził: teraz w jego plecy wycelowana była broń Sergia i jego ludzi.
Ale gdyby ktoś strzelił, efekt byłby taki sam, pomyślał John. Zrobiliby ze mnie gulasz.
A jednak nie odczuwał strachu. Czuł jakąś wielką pogodę ducha, choć nie wiedział, skąd się ona bierze.
Szybkim krokiem szedł w stronę wycelowanych karabinów miasta. Zły wiatr smagał go, próbując rzucić na ziemię, niczym kapryśne dziecko zabawkę, którą się znudziło.
John nie zwracał na to uwagi i z determinacją szedł dalej.
Pierwsze, co zobaczył, to snajperski karabin, z którego Wagant celował do niego. Szef zwiadowców powoli opuścił lufę.
– Nieźle zabawiłeś. Myśleliśmy, że już po tobie. Co tam się stało? Jak moi ludzie?
Chłopak wrzeszczał, żeby przekrzyczeć hulający wiatr.
– Don nie żyje.
– Co mówisz?
– Don nie żyje!
Pod maską przeciwgazową nie można było dojrzeć wyrazu twarzy Waganta. Ale jego ciało zdradziło przeżywane emocje: opadły mu ramiona. Lufa karabinu zniknęła w śniegu.
– Nie żyje? – wybełkotał z niedowierzaniem.
– Walczyli jak lwy.
– Ilu nie żyje?
John milczał.
– ILU NIE ŻYJE? – wrzasnął Wagant.
– Wielu. Dzieci…
– Co się stało dzieciom?
John pokręcił głową.
– Nie żyją.
– Ile?
– Wszystkie.
Wagant stał nieruchomo jak posąg.
– To był wypadek – wyszeptał John.
Tamten zdawał się go nie słyszeć.
Stanął o krok dalej, w śniegu. Jego plecami wstrząsały drgawki.
– Skurwysyny – wycedził. I powtórzył: – Skurwysyny. – Po czym zwrócił się do Johna: – Ilu ich jest?
– Nie w tym rzecz.
– Mów, ilu ich jest!
– Zbyt wielu.
Wagant spojrzał na niego dziwnie. Jakby go widział po raz pierwszy.
– Dlaczego cię wypuścili? Dlaczego cię nie zabili?
– Wysłali mnie, żebym negocjował.
– Co negocjował?
– Oni mają naszych, my mamy ich ludzi. Wysłali mnie, żeby ci zaproponować wymianę.
Wagant pokręcił głową.
– Żadnej wymiany. Teraz wrócimy do Żelaznych Wrót i ich wszystkich rozstrzelamy. Do ostatniego. Mężczyzn, kobiety, dzieci.
John wypowiedział tylko jedno słowo.
– Nie.
Wagant uderzył go na odlew. Ksiądz wpadł w zaspę. Szef zwiadowców poczekał, aż się podniesie, i znów mu przyłożył.
– Będziesz słuchał moich rozkazów, jasne?
John podniósł się, aż stanął twarzą w twarz z chłopakiem, rozmasowując sobie podbródek.
– Musimy negocjować. Jeżeli chcemy, żeby śmierć tylu osób miała jakiś sens, musimy negocjować.
Wagant zignorował go.
– Idziemy – rzucił do swoich ludzi.
– Mszcząc się niczego nie załatwisz. Zabijesz tylko niewinnych.
– Niewinnych? Żadne z nich nie jest niewinne. Zaatakowali nas bez powodu.
– A my niby co zrobiliśmy?
Wagant odwrócił się gwałtownie z uniesioną pięścią, gotowy do zadania ciosu. Ale zamarł w tym geście, z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami i rozwartymi ustami. Oprócz twarzy księdza zobaczył oblicze pięknej dziewczyny o smutnych oczach. Patrzyła na niego z nieodgadnioną miną. Nie była postacią rzeczywistą: zarysy były niewyraźne, jak na źle wywołanym zdjęciu. Jej obraz nakładał się na postać księdza.
Wagant cofnął się o dwa kroki. Wycelował karabin w zjawę.
John, nieświadom niczego, podniósł ręce do góry. Poczuł, że śmierć jest blisko. Wyczytał to ze spojrzenia szaleńca.
Zjawa dziewczyny wyciągnęła ręce, odrywając się od ciała Johna Danielsa. Ruszyła w stronę Waganta. Nie płynęła jak widmo. Jej marsz wydawał się rzeczywisty. Tyle że nie pozostawiał śladów na śniegu.
Położyła eteryczne dłonie na ramionach Waganta.
Chłopak upuścił karabin.
W jego myślach pojawił się cień. Najpierw czarny punkcik, który stopniowo rósł, aż wypełnił wszystko. Na tej czarnej jak aksamit zasłonie wzeszła gwiazda. Zaczęła rosnąć, aż stała się małą sylwetką wyłaniającą się z tej ciemności.
To była ta sama dziewczyna. Powoli szła ku niemu, w jego głowie.
Dotarł do niego jej głos, bez dźwięku.
Nie bój się.
Kim jesteś?
Mam na imię Alessia.
Jesteś zjawą?
Nie.
Więc czym?
Nie wiem.
Teraz postać nie miała już w sobie nic efemerycznego. Wydawała się zupełnie materialna w oczach Waganta i ojca Danielsa. Tyle że jej stopy nie pozostawiały śladów na śniegu, a ciało nie rzucało cienia.
Miała delikatne rysy i była blada niczym z porcelany. A jej bardzo ciemne oczy błyszczały jak gwiazdy.
Jeżeli jestem duchem, to duchem przyszłości.
Słowa te, niczym magiczne zaklęcie, otworzyły serce Waganta. Przypomniał sobie bajki czytane im przez Mamę w słabym świetle świecy. Ulubioną bajką Waganta była Opowieść wigilijna Karola Dickensa.
Skąd dziewczyna duch mogła to wiedzieć?
Nie bój się, powiedział głos w jego głowie.
Nie boję się.
Nie jesteś już dzieckiem. Dorosłeś. Musisz myśleć jak dorosły. Postępować dorośle. Nie dać się prowadzić strachowi. Nadeszła chwila, żeby uwierzyć w cuda.
W myślach szefa zwiadowców pojawił się plan Miasta. Pośród namiotów i aut zaadaptowanych na szpital polowy kręcili się jacyś obcy. Miasto wyglądało na opuszczone. Po chwili Wagant zobaczył w kącie około dwudziestu osób siedzących na ziemi i pilnowanych przez trzech strażników.
Rozpoznał ich wszystkich, jednego po drugim. Wielu brakowało w tej grupie jeńców. A później zobaczył coś, co zdjęło go przerażeniem.
Schron dzieci, najświętsze miejsce Miasta, było jedną zwęgloną ruiną. W jakiś sposób docierał do niego również smród popiołu i, jeszcze silniejszy, mdły zapach spalonych ciał.
To był wypadek.
Cicho bądź!
Musisz myśleć o przyszłości. Patrzeć ponad ruinami.
– Ty pierdolona suko! – wrzasnął Wagant, machając rękami.
John i pozostali patrzyli jak wymierza ciosy powietrzu.
Skończyłeś? Alessia już się nie uśmiechała. Była poważna, urażona. Śmierć tych dzieci to twoja wina, a nie tych ludzi. Nie trzeba było ich zamykać w tak słabym, narażonym na wszystko obiekcie. Zbudowaliście dla nich pułapkę, a nie schron. Infantylne myślenie…
– Cicho bądź! – jęknął płaczliwie Wagant.
Nie. To ty bądź cicho i słuchaj. Jeśli mnie posłuchasz, to dowiesz się, co zrobić, żeby śmierć tych dzieci nie była daremna.
John był zdumiony, widząc jak Wagant porusza bezgłośnie ustami, jakby naśladował rozmowę z kimś niewidzialnym.
John nie widział pomiędzy nimi żadnego ducha; odczuwał jedynie lekkie zawirowania powietrza. Płatki śniegu układały się w tym miejscu w dziwne kształty, jakby zsuwały się po czymś niewidzialnym. Nie oczami, lecz duszą, a może jakimś innym nieznanym zmysłem, skupił widzenie na tym kształcie, jakby łączył punkty w jakiejś rysunkowej grze. Z mocniejszym biciem serca rozpoznał sylwetkę Alessii. Nie widział jej już od dawna. Poczuł silne emocje, a nawet ukłucie zazdrości, kiedy ręce Alessii spoczęły na ramionach Waganta.
Zjawa dziewczyny i szef zwiadowców pozostali długo w nieruchomej pozycji przypominającej taneczną figurę. Przepływał między nimi strumień informacji, który John mógł odbierać jedynie jako daleki szum, zimny dźwięk płynącego potoku.
Od czasu do czasu Wagant kręcił głową, niedowierzając temu, co słyszy. Słowa nieżywej dziewczyny otwierały przed nim otchłanie szaleństwa, rysowały przyszłość w barwach beznadziei.
W końcu eteryczne dłonie Alessii oderwały się od nadgarstków chłopaka. Wagant potrząsnął głową, jakby chciał strącić coś z ramion.
John dostrzegł w jego oczach jakieś nowe światło. Piękne i jednocześnie straszne, jak lśnienie ostrza.
Wagant przeszedł przez miejsce, w którym chwilę wcześniej stał duch Alessii.
Stanął przed Johnem Danielsem. Jego ręce drżały. Prawa dłoń ściskała rękojeść sztyletu, który nosił za pasem.
– Jak wyjaśnisz coś takiego, księże? – syknął.
– Nie umiem tego wyjaśnić. Próbuję się przystosować do jej obecności.
– Powiedziała o mnie takie rzeczy, o których nikt nie wie. Nikt.
– Ma szczególne zdolności.
– Tak jak ty. I Mnich. Jej nie mogę zabić, ale wytłumacz mi, dlaczego nie miałbym zabić ciebie albo tego potwora, twojego przyjaciela.
– Możesz to zrobić. Tylko na co ci się to zda?
– Wyzwolę świat od jednej obrzydliwości. A nawet od dwóch.
– Świat jest pełen tego, co nazywasz obrzydliwością.
– Ale dwie mniej to zawsze coś.
– Więc proszę bardzo. Zabij mnie. Z Mnichem nie pójdzie ci już tak łatwo.
Przez chwilę wydawało się, że Wagant naprawdę to zrobi. Ale zwolnił uścisk rękojeści noża. Oczy pod wizjerem maski pozostały nieufne, ale napięcie niezauważalnie się rozluźniło.
Nie bój się, szepnął w głowie Johna głos Alessii.
Łatwo ci mówić. Ty już nie żyjesz.
To nigdy nie jest łatwe. Sądzisz, że patrzeć na śmierć drugiego to fraszka?
Głos dziewczyny rozpłynął się niczym pył z kryształków śniegu, pozostawiając pustkę w sercu Johna.
Wagant wyciągnął lewą rękę. Strącił palcami śnieg z kołnierza kurtki Johna. Był to gest z pozoru niewinny, ale ojciec Daniels zrozumiał jego niewypowiedzianą groźbę.
– Zgoda, księże. Wracaj do Miasta i powiedz tym mordercom, że zawieramy pokój, ale musimy o tym pogadać osobiście. Powiedz, żeby przysłali emisariuszy, ambasadorów, czy jak ich tam nazwiesz.
– Nie kupią tego.
– Będą musieli.
– A gdzie mają przyjść? Tu?
– Nie. Do Żelaznych Wrót. Mogą skorzystać z tunelu metra jak my. Będą ich eskortować moi zwiadowcy.
– Mogę im zagwarantować, że wrócą żywi?
– Możesz im powiedzieć, że włos im z głowy nie spadnie.
– Niewykluczone, że będą się upierać, żeby spotkać się gdzie indziej. Może w Mieście.
Oczy Waganta znów stały się zimne jak głaz.
– Jeśli będą, to powiesz im, że nie są w stanie dyktować warunków. Powiesz, że będziemy zabijać po jednym jeńcu co trzy godziny, zaczynając od jutra w południe. Nie przerywaj mi, Johnie. Jednego co trzy godziny. I zaczniemy od dzieci.
Lodowaty ton głosu chłopaka przeraził go. Miał wrażenie, że stoi przed nim ktoś obcy.
– Nie mówisz poważnie.
– Wyczytaj mi to w myślach – rzucił prowokacyjnie Wagant. – Albo poproś o to twoją przyjaciółkę ducha. Zobaczysz, że nie żartuję.
Ojciec Daniels spenetrował aurę szefa zwiadowców. To, co stwierdził – prawdziwą eksplozję czerwieni i czerni – przekonało go, że groźba jest realna.
Pokręcił głową.
– Przekażę. Ale nie mogę gwarantować rezultatu. A wy co będziecie robić w tym czasie?
– Wrócimy do Żelaznych Wrót. Pamiętaj, księże: jutro do południa.
Wagant odwrócił się i ruszył w stronę zejścia do metra.
John patrzył na plecy chłopaka i nie zrobił nic, żeby go zatrzymać. Co miałby powiedzieć? Albo zrobić? Wybór Waganta był absolutnie logiczny. Przecież on sam w rozmowie z Crismanim użył dzieci jako narzędzia szantażu.
Jak długo możesz żyć pośród zła, nie stając się jego częścią?
Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie.
I nie po raz ostatni.