Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 8
Оглавление2 | Ostatnie ofiarowanie
John Daniels, słysząc te słowa, zadrżał.
W podróży przeżył wiele okropności, ale największą, z jaką musiał się mierzyć aż nazbyt często, byli ludzie zmuszeni do pożywiania się mięsem bliźnich. Kościół Nowego Watykanu, niewielka społeczność kierowana przez kardynała kamerlinga Albaniego w katakumbach Świętego Kaliksta, potępiał kanibalizm – groziła za to kara śmierci.
Ale Kościół nie zawsze był w stanie zapewnić przestrzeganie prawa. Nie poza swoimi granicami.
A czasami nawet i w swoich granicach.
Chodziły słuchy, że rodzina Morich, która jako pierwsza zajęła katakumby i kwestionowała władzę Kościoła nad tym olbrzymim podziemnym schroniskiem, splamiła się w przeszłości także i tym strasznym grzechem. Ale Mori stali ponad prawem, tak ludzkim, jak i boskim. Ojciec Daniels zastanawiał się nieraz w trakcie swojej podróży, jak zmienił się układ sił w Świętym Kalikście pod jego nieobecność. Czy Albaniemu udało się wytłumaczyć przed Morimi z fiaska wyprawy do Wenecji? Wyprawy mającej wrócić do domu ze skarbem Świętego Marka, na który Mori się ślinili, ale przede wszystkim obliczonej na sprowadzenie do Rzymu, dobrowolnie lub pod przymusem, Patriarchy, którego obecność była niezbędna do zwołania konklawe i wyboru papieża po dwudziestu latach sediswakancji. Papieża, którym rzecz jasna zostałby Albani, kardynał kamerling, rządzący Kościołem przez dwadzieścia lat od śmierci ostatniego arcybiskupa Rzymu.
Kiedy Daniels wyruszał wraz z konwojem Gwardii Szwajcarskiej ze schronu Świętego Kaliksta, równowaga polityczna Nowego Watykanu była co najmniej niepewna. Autorytet Kościoła ustępował pola władzy Morich. To dlatego Albani poczuł się w obowiązku zarządzenia tej wyprawy, pomimo olbrzymiego ryzyka i absolutnego braku pewności co do jej skutków.
Ilekroć ojciec Daniels wspominał Albaniego, czuł przypływ nienawiści: uczucia niezgodnego z jego powołaniem. A jednak nie mógł na to nic poradzić. Odkąd odkrył zdradę Albaniego, odkąd zrozumiał, że misja była przykrywką i że jej prawdziwym celem było zniszczenie Wenecji wraz z Patriarchą przy użyciu bomby atomowej, John poświęcił się jednej jedynej sprawie, jaką było powstrzymanie zbrodniczej ręki kardynała.
Spotkanie z Patriarchą poruszyło nim do głębi.
To, co odkrył pośród ruin Wenecji, było zbyt piękne i tajemnicze, by mogło zostać zniszczone przez ludzkość. Żeby móc to osądzić, najpierw należało to zrozumieć. Być może był to dar, a nie zagrożenie.
Ta podróż zmieniła go na wiele sposobów. Stracił wzrok, ale zyskał zdolność odczuwania empatii wobec istot, które kiedyś potępiłby bez chwili zastanowienia. Jego wiara nie dość, że przetrwała okropności podróży, to wyszła z niej zahartowana niczym klinga. Choć pewnie Albani przeraziłby się na widok nowego kształtu tej klingi.
Młodzieniec, który kazał się nazywać Rządcą, spojrzał w twarz Danielsa.
– Co jest? – zapytał w reakcji na jego milczenie. – Bawisz się ze mną w kotka i myszkę?
Na te słowa po twarzy księdza przebiegł skurcz. Kąciki jego ust uniosły się dziwnie w górę, od miesięcy nie miał takiej miny.
John Daniels wybuchnął głośnym śmiechem. W oczach chłopaka malowało się zdumienie.
– A kiedyś ty widział kota?
Rządca poczerwieniał.
– Tak się po prostu mówi.
– Ja kota widziałem w Wenecji – wyszeptał Daniels. – Dziwny to był kot. Tak jakby był i jakby go nie było jednocześnie.
– Jak Kot-Dziwak z Cheshire? – wymknęło się chłopakowi.
– Jak Kot-Dziwak z Cheshire – potwierdził ksiądz. – A kiedy byłem chłopcem, miałem prawdziwego kota. Rasy maine coon, prążkowany, jak tygrys. Miał na imię Angel. A więc znasz Alicję w Krainie Czarów?
Rządcę zdziwiło to pytanie.
– Jasne! Wszyscy znają tę historię.
Daniels wolał nie zaprzeczać.
– Ten wenecki kot musiał być słynnym „kotem Schrödingera”.
– Czyim kotem?
– Nieważne, zapomnij. Wenecja to dziwne miejsce. Miejsce, które zmienia cię w środku. Ale ten schron… to wasze miasto… też niczego sobie. To mówiłeś, że ilu was jest?
– Nic nie mówiłem. I żebym nie musiał ci powtarzać, że nie masz zadawać pytań.
– Macie kogoś do leczenia chorych. Kobietę, która mną się zajmowała.
Rządca wypiął dumnie pierś.
– Tak. Mamy Matkę Miłosierdzia. I mamy Rządcę – to ja. Mamy kino, i bibliotekę, i…
– Jak? Kino?
– Tak. Inne miasta nie mają nic takiego. To żałośni…
– Barbarzyńcy…?
– Gorzej. To piraci. I Indianie.
– „Piraci i Indianie” mówisz?
Rządca spojrzał badawczo na Danielsa, próbując wychwycić ślad kpiny lub domyślić się pytania. Ale wyglądało na to, że ksiądz przyjął jego słowa normalnie. Dziwny był ten Daniels. Naprawdę dziwny. Miało się wrażenie, że dużo wie. Byłoby doprawdy szkoda, gdyby umarł, zanim przekaże Miastu swoją wiedzę.
– Pokażesz mi to kino? I bibliotekę? – spytał ksiądz.
– Kiedy poczujesz się lepiej. Teraz nawet nie utrzymasz się na nogach.
– Już czuję się lepiej.
Rządca uciął krótko tę zbędną dyskusję, która mogła go jedynie rozzłościć.
– Teraz odpoczywaj. Przyślę tu Matkę. Ona się tobą zajmie, dopóki nie będziesz mógł wstać. Wtedy zobaczę, czy będę miał czas, żeby ci pokazać Miasto. Musisz wiedzieć, że jestem bardzo zajętym człowiekiem.
Nie pozostawiając staremu czasu na odpowiedź, bez słowa pożegnania, odsunął zasłonę zamykającą wejście do szpitala i wyszedł.
Ledwo minął czas potrzebny na zaczerpnięcie dziesięciu oddechów, a w pomieszczeniu pojawiła się Matka Miłosierdzia. W ręku trzymała miskę z odrapanym brzegiem, z której wydobywała się niewiarygodna woń, tak intensywna, że zdominowała smród izby. Nos Johna Danielsa od dawna nie czuł takiego aromatu. Aż poleciała mu ślinka.
Po chwili z przerażeniem zdał sobie sprawę, skąd brał się ten zapach.
Rosół.
Wywar z mięsa.
– Jedz. Nie rób takich min – napomniała go Matka. – Jeśli nie będziesz jadł…
Nie dokończyła.
Jeśli nie będę jadł, to co mi się stanie? Co chciałaś powiedzieć? – zastanawiał się ojciec Daniels. – Jeśli nie będziesz jadł, to nie urośniesz? Jeśli nie będziesz jadł, to przyjdzie babok? Przyjdzie Wuj?
Kobieta podstawiła dymiącą miskę pod nos księdza. Poruszyła nią kilka razy, aż aromat zupy zrobił swoje.
Kiedy usta Danielsa dotknęły brzegu miski, kiedy pierwszy łyk rosołu spłynął do gardła, pociekły razem ślina i łzy, kapłan pił, a w duchu przeklinał siebie samego, i znowu pił, łapczywie, wielkimi haustami, a z każdą kroplą pożywnego płynu wlewającego się do jego ciała wypowiadał słowa przeprosin i modlitwy – i nie umiał powiedzieć, które skierowane były do Boga, a które do istoty, którą się żywił.
– Co mam zrobić z tym człowiekiem? – zapytał Rządca, zwracając się do fotografii.
Zawieszone na ścianie jego pokoju zdjęcie przedstawiało Matkę Miasta. Oprawne było w ogromną barokową ramę. Zbłąkane dzieci znalazły ją w jednym ze sklepów dzielnicy. Stare drewno wiło się dekoracjami aniołków i kiści winogron. Zapewne zdobiło portret jakiegoś szlachcica, wielkiego kondotiera, a może nawet papieża. Zdjęcie Mamy, maleńki kolorowy kwadracik, ginęło wśród tego przepychu.
Odpowiedzialność od zbyt dawna ciążyła jak głaz na wątłych barkach Rządcy. Chętnie przekazałby tę funkcję innym, ale to nie wchodziło w grę. Jego urząd był dożywotni.
– Kiedy mnie wybierałaś, wiedziałaś, na co mnie skazujesz? – zapytał zdjęcia, które w pewnym sensie przypominał: coś bardzo małego zamkniętego w nieproporcjonalnie wielkiej ramie. – Wiedziałaś, z czym będę się musiał zmierzyć? Domyślałaś się wagi wyborów, konsekwencji moich decyzji? Mówiłaś zawsze, że mnie kochasz, że jestem twoim cudownym synkiem, i tak mnie wynagrodziłaś?
Łzy obficie spływały mu po policzkach.
Mama nie odpowiadała. Jakżeby mogła? Na łożu śmierci powiedziała mu coś, co Rządca zachował tylko dla siebie. Czego nikt w Mieście nie powinien usłyszeć.
Tam, na zewnątrz, czai się straszny świat. To nie moja wina, Don. Nie zrobiłam nic złego. Moją jedyną winą jest to, że was uratowałam. Powinnam była pozwolić wam umrzeć. A później sama się zabić. Tak byłoby lepiej. Płynąć z nurtem rzeki, zamiast walczyć z prądem. Próbowałam ratować życie w umierającym świecie. Popełniłam błąd. Żeby was uratować, musiałam dokonywać strasznych wyborów. Musiałam pozbawić się wszelkich skrupułów, poświęcić własne przekonania. Musiałam robić rzeczy straszne, żebyście przeżyli…
Mama uratowała pewną cenną rzecz z czasów przed Stanem Zagrożenia. Niewiarygodne, że tak delikatny przedmiot nadal działał. Nazywała to „piórem wiecznym Montblanc”.
Tego dnia, w ostatniej godzinie swojego życia, Mama przekazała Donowi zawiniątko z piórem wiecznym i dwie drogocenne buteleczki z atramentem.
Na piórze wygrawerowane były złotymi literami jej imię i nazwisko: Francesca Vitali.
To mój prezent na zakończenie studiów, powiedziała, zamykając drżące palce Dona na tym niezwykle cennym darze. Weź. Ty jesteś teraz nowym Rządcą.
Dlaczego ja, Mamo? Czemu nie Wagant?
Wagant się nie nadaje. Możesz na niego liczyć, ale to nie jest właściwy człowiek do tego zadania. Możesz mu ufać. Będzie wykonywał twoje rozkazy, i to perfekcyjnie. Ale to nie jest właściwy człowiek, żeby prowadzić moje zbłąkane dzieci.
Ale tyle mu zawdzięczamy. To niesprawiedliwe, że wybierasz mnie.
Wagant zrozumie. Zobaczysz. Problemy będą z innymi.
Wstrząsnął nią napad takiego kaszlu, że aż zgięła się wpół z bólu. Jak scyzoryk Waganta, którego małe ostrze otwierało się o sto osiemdziesiąt stopni. To legendarne ostrze, które pewnego dnia uratowało ich od ludojadów. Mama zginała się wpół jak ten scyzoryk z tnącym ostrzem tak często, że przypominała kartkę papieru.
To też była symboliczna rzecz. Taka relikwia z przeszłości.
Tego dnia, siedem lat temu, umierając, Mama ofiarowała mu swój dar i wymówiła słowa, które uczyniły Dona Rządcą Miasta.
Dbaj o moje dzieci – wyszeptała ledwo słyszalnym głosem.
Chwilę potem dobiły ją gorączka i ostatni spazm kaszlu. Zgasła jak płomień dopalającej się świecy, który rozbłyskiwał w kałuży rozlanego wosku, rzucając na ściany upiorne cienie.
Prowadź ich. Broń. Pocieszaj, gdy poczują się samotni. Karz, kiedy będzie trzeba, ale pamiętaj, że są jak twoje dzieci. Kiedyś będziesz miał też swoje. Widziałam, jak Sara na ciebie patrzy. Pewnego dnia urodzi ci dzieci, ona albo inna. Pamiętaj – jakkolwiek byś ich nie kochał, musisz jeszcze bardziej kochać te, które…
Jej oczy zamknęły się na dłużej z bólu.
Kiedy znów zaczęła mówić, jej głos był słaby jak szelest liści niesionych przez wiatr.
Donowi przyszła na myśl grecka dziewczyna, która tak nikła z miłości, że został z niej tylko głos. Kiedy była bliska śmierci, bogowie zlitowali się i zamienili ją w cykadę.
Litość…
Prawie nic nie zostało z Mamy.
Kiedy znów otworzyła oczy, nie dokończyła na wpół urwanego zdania. Chwyciła dłoń Dona cienkimi jak odnóża pająka palcami i pogładziła ją. Jej usta poruszały się wolno, niemal niezauważalnie. Don wyłowił spośród łez i łkania Mamy słowa piosenki dla dzieci, którą śpiewała im na dobranoc, gdy byli mali. Coraz słabszy głos intonował kołysankę do samego końca. Potem usta zamilkły, i nie było już Mamy.
Don wybuchnął niepohamowanym płaczem. Położył głowę na ramieniu Mamy, zalewając je łzami.
Czuwał przy niej znieruchomiały całą noc, gdy jej ciało stygło, a usta coraz bardziej się otwierały, nadając jej twarzy idiotyczny wyraz.
O świcie, gdy po ciemności nastąpiła szarość, Don wstał pośród zapachu choroby i wypalonych świec, jaki panował w pokoju śmierci. Popatrzył na Mamę z góry, z dziwnym uczuciem. Spokojny, zdystansowany. To, co leżało pod kołdrą, nie było już Mamą. Było ciałem, którym należało zadysponować dla Ofiarowania.
Kiedy wyjął z etui drogocenne wieczne pióro, nie był już Donem.
Był nowym Rządcą.
Ci, którzy weszli do pomieszczenia, zrozumieli to natychmiast. Spojrzeli błyszczącymi oczami na martwą Mamę i na stojącego obok niej chłopaka, po czym skłonili się, oddając im honory. Zawołali resztę i wszyscy razem przyklękli wokół łoża, aby być świadkami tej chwili. Uroczystym, wolnym gestem Rządca odkręcił zatyczkę pióra. Pochylił się nad Mamą i po chwili zawahania nakreślił na jej lodowatym czole dwanaście pasków kodu kreskowego. Piórem, nie nożem. Skóra była gładka. Nie było już na niej zmarszczek boleści, które znaczyły ją w ostatnich chwilach życia. Znaki wyszły precyzyjne, doskonałe.
Rządca wypowiedział formułę pożegnania i wyznaczył czterech Obywateli, którzy mieli zająć się przygotowaniem Ofiarowania. Oczywiście Waganta. A poza nim: Niedźwiedzia, Vasca i Malutkiego.
Czwórka wybrańców podeszła do łoża. Naciągnęli brzegi prześcieradła i zawinęli w nie ciało Mamy, po czym w ciszy położyli je sobie na ramionach.
Rządca wybrał Waganta, bo wiedział, że w tej sprawie może liczyć na dowódcę wojowników, a innych dlatego, że byli najmniej inteligentni w Mieście. Wymienili z Wagantem porozumiewawczy znak, i ciało zostało wyniesione.
Znak, którego pewnie nie zauważył nikt inny w pomieszczeniu, był prawdziwą inwestyturą Dona. Teraz pozostawało mu już tylko ją sformalizować.
Pierwszym Obywatelem, który powstał, był Drzewo. Nazywali go tak z powodu jego chudości, która upodobniała go do jedynego drzewa, jakie wszyscy pamiętali. Czarnego, zwęglonego. Widać je było z ostatnich pięter na dziedzińcu Miasta. Pień, od którego odchodziły dwa konary, niczym ramiona w błagalnej modlitwie. Chłopak zwany Drzewem był dokładnie taki sam. Don przeczuwał, że to on będzie źródłem problemów. Był młody, w Mieście nie mógł liczyć na poparcie zbyt wielu osób. Ale był też jednym z najbardziej obłudnych Obywateli, i to stanowiło zagrożenie.
– Mama nie żyje – powiedział Drzewo, zwracając się nie do Dona, lecz do pozostałych. – Musimy wybrać nowego Rządcę.
Don pokręcił przecząco głową.
– Mama wybrała mnie.
– A kto tak twierdzi? Ty, Don? – odparował z wyzywającą miną.
Don pokazał wszystkim wieczne pióro.
Drzewo pokręcił głową.
– Mogłeś jej to zabrać siłą. Albo ukraść. Dlaczego nikogo nie wezwałeś, Don? Dlaczego zostałeś sam przy jej łożu śmierci? Skąd mamy wiedzieć, że nie zabrałeś jej pióra, gdy była już martwa?
Niełatwo było zachować spokój. Chłopak czuł jak wzbiera w nim gniew.
– Jak mnie nazwałeś? – Tamten zrobił zdziwioną minę. – Nie nazywam się już Don. Odtąd będziesz mnie nazywał „Rządcą”.
Popatrzyli sobie w oczy, jak dzieciaki, które rzucają sobie wyzwanie w zabawie.
Gdyby był sprytniejszy, gdyby lepiej rozegrał swoje karty, młodszy z chłopaków mógłby odwołać się do Obywateli, przypominając im, że nie było zasad sukcesji po jedynej istniejącej dotąd Rządczyni. Ale to nie był inteligentny chłopak.
Dla Miasta byłby to fatalny wybór.
W końcu Drzewo pochylił głowę. Warknął coś przy tym między zębami.
– Co tam mruczysz?
– Nic.
– „Nic…”, a dalej?
– Nic, Rządco – wykrztusił w końcu tamten, nie podnosząc wzroku.
Don zwrócił się do Obywateli.
Pokój był jednym kręgiem zapłakanych twarzy, oczu i zębów, które błyszczały jak klejnoty pośród łachmanów.
To mój lud, pomyślał Rządca i poczuł, jak serce zaczyna mu mocniej bić. Stare pióro było jak berło w jego dłoni.
– Czy jeszcze ktoś spośród was uważa, że wciąż się nazywam Don? – zapytał mocnym i pewnym głosem, choć duszę przeszywały mu ból i strach.
Obywatele pokręcili głowami jeden po drugim.
Jeden po drugim przemaszerowali przed nowym Rządcą, ściskając mu dłoń z lekkim ukłonem.
Ostatnim, który oddał mu honory, był Drzewo. Na dłoni Dona zacisnęły się jego lodowate, spocone palce.
Chwilę później chłopak z nieodgadnionym uśmiechem na ustach odwrócił wzrok i wyszedł z pokoju.
Biedny Drzewo, pomyślał Rządca, gładząc kciukiem zdjęcie Mamy. Biedny, głupi, durny Drzewo.
Tego samego wieczoru, kiedy Miasto rozbrzmiewało odgłosami lamentów po śmierci Mamy, a woń palonego mięsa wdzierała się do korytarzy i pokoi, wywołując łzawienie, Rządca szepnął trzy słowa do ucha Waganta. Ten nawet nie przytaknął. Wyszedł z pokoju lekkim krokiem, jak duch.
Następnego ranka towarzysze z pokoju Drzewa obudzili się i zobaczyli, że go nie ma. Musiał odejść, zabierając ze sobą, co jego. Tak przynajmniej im powiedziano. I tak oni sami opowiedzieli to innym.
Na ich miejscu Rządca zapytałby, jakim cudem Drzewo wyszedł z Miasta bez maski przeciwgazowej.
Może i zastanawiali się nad tym, ale nie uznali za stosowne o to zapytać.
Rządca pokręcił głową.
Westchnął i pogładził jeszcze raz zdjęcie, które z roku na rok płowiało coraz bardziej.
Ciekawe, przemknęło mu przez myśl, czy kiedyś ktoś pogładzi tak moje zdjęcie.
Nie. Uśmiechnął się. To się nie zdarzy. Przecież nie ma moich zdjęć.
Może zrobią portret. Albo rysunek. Mężczyzna o złym spojrzeniu, z rogami i widłami. Potwór pożerający dziecko.
Odwrócił się plecami do ramy, by zmierzyć się z ciemnością korytarza.