Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 18

Оглавление

12 | Szturm na żelazne wrota

John Daniels był przypuszczalnie jedynym wśród obecnych na centralnym placu Miasta, który pamiętał filmy dokumentalne o drugiej wojnie światowej: stare czarno-białe dokumenty, na których żołnierze, od pokoleń już nieżyjący, lądowali na plażach nieprzyjaciela pod ostrzałem armat i broni maszynowej. Pamiętał wielką flotę u wybrzeży Francji przed lądowaniem w Normandii: setki statków i samolotów, dziesiątki tysięcy żołnierzy pod niebem z ołowiu. Dla wielu z nich ten dzień miał być chrztem bojowym.

Gdyby któryś z tych żołnierzy mógł zobaczyć armię z 2033 roku zbierającą się w podziemiach Miasta, szczerze by się uśmiał. Piętnaścioro dziewcząt i chłopców z zaspanymi oczami, z nieprzytomnymi minami kogoś, kto nie za bardzo wie, dlaczego zbudzono go nagle w samym środku nocy. Broni na wyposażeniu nie zbywało, a do tego była najprzeróżniejszej maści: od strzelb myśliwskich po pistolety sportowe. Amunicji było jeszcze mniej. Jedyną sensowną rzeczą w ich ekwipunku były kombinezony, jakie mieli na sobie: był to też jedyny element standardowy. Przy swoim dziwnym zmyśle wzroku John nie mógł docenić techniki wykonania tych ubrań, tak jak na to zasługiwała. Kombinezony były dwustronne – białe z jednej strony, z drugiej w dziwne geometryczne wzory: romby w różnych odcieniach szarości, rozmiarach i ułożeniu. To był kolejny pomysł Isaaka. Chłopak znalazł gdzieś ten mimetyzujący wzór, który pozwalał na doskonałe maskowanie się na tle muru lub sterty gruzu.

– W tych kombinezonach jest się praktycznie niewidzialnym – powiedział z dumą Wagant do Danielsa. – Był taki iluzjonista, którego wcielono do armii angielskiej podczas wojny. Znaczy drugiej wojny światowej. Wykorzystując techniki maskowania, zdołał sprawić, że pewnego razu zniknął Kanał Sueski. Dzięki wykrojom z odpowiednich materiałów pancernik mógł się stać prawie niewidzialny.

– Poważnie?

– Tak mi powiedział Isaac.

Wagant ustawił oddział w szeregu na placu targowym, żeby Daniels i Mnich mogli dokonać przeglądu. Rządca zamknął się w swoim biurze. Po powrocie zabarykadował się w administracyjnym skrzydle Miasta wraz z pięcioma zwiadowcami wezwanymi, zanim jeszcze Wagant zdążył wydać im rozkazy. To było akurat pięciu najbardziej zaufanych, ich brak był dużym ciosem dla Waganta.

– Idę ich odbić – zaryczał.

Mnich pokręcił zakapturzoną głową.

– Jeśli nie ich, to przynajmniej broń – nie ustępował Wagant.

– Zostaw. Nie potrzebujemy ich.

Ustawione w szeregu dzieci przyglądały się oniemiałe dziwnej postaci, którą miały przed sobą. Już sam John Daniels był dziwny z tymi swoimi ślepymi oczami, które nie przeszkadzały mu jednak poruszać się w sposób zupełnie pewny.

– À propos – powiedział Stwór Nocy – byłbym zapomniał. Mam coś dla ciebie. Prezent. – Odwrócił się do Danielsa. – Już czas uwolnić cię od ciężaru, który na ciebie nałożyłem. Położył czarne dłonie na oczach kapłana.

Daniels poczuł przypływ ciepła i coś w rodzaju uderzenia ostrzem w powieki.

Przez czaszkę przetoczył mu się grzmot. John upadł do tyłu, jak rażony piorunem.

Kiedy usiadł, znów widział. Już nie rozmyte zarysy w otoczce kolorowej mgły, ale każdą rzecz taką, jaką była naprawdę, ze wszystkimi barwami i kształtami, z wyrazistością i głębią, jakich nigdy wcześniej nie doświadczył.

Mnich pochylił się nad nim. John Daniels wyciągnął ramiona i pozwolił, aby te czarne dłonie podźwignęły go jak piórko.

– Jakikolwiek grzech popełniłeś, twój Bóg ci go wybaczył. Jakikolwiek brud skaził twoje spojrzenie, oczyściłeś go własnym bólem. Starożytni sądzili, że kiedy orzeł się starzeje, jego skrzydła stają się ociężałe, a wzrok zaczyna mętnieć. Wtedy orzeł wzbija się wysoko w niebo, aż parzy sobie skrzydła, żeby pozbyć się woalu mgły, który krępuje jego doskonałe widzenie. Kiedy już to zrobi, leci na Wschód, gdzie spostrzega fontannę z przejrzystą nieskażoną wodą; zanurza się w niej trzykrotnie i natychmiast odzyskuje siły. Skrzydła są jak nowe, a wzrok znów doskonały.

Głos Mnicha był jak balsam, który goi rany. Od tego głosu świat wdzierał się do oczu Johna Danielsa jak tłum, który biegnie, depcząc sobie po piętach.

Serce kapłana biło tak mocno, a uszy były tak pełne tych szaleńczych uderzeń, że wystraszył się, iż umrze. Ale po chwili rytm uspokoił się, a uczucie zawrotów głowy zaczęło mijać.

Wszyscy oniemieli na widok tego cudu.

Daniels odwrócił się w ich stronę.

Jego oczy były wolne od matowego bielma. A przy tym nie zniknęło to dziwne widzenie, które kiedyś zastąpiło normalny wzrok otrzymany od Boga przy urodzeniu. Widział normalnie, ale mógł też odbierać aurę istot ludzkich i inne rzeczy, których jeszcze nie potrafił nazwać, a czasem nawet nadać im sensu. Jakby nałożyły mu się różne poziomy percepcji, które mógł włączać i wyłączać do woli.

Potrząsnął głową. Minęło trochę czasu, zanim odzyskał mowę. Poczuł, że ogarnia go jakaś wielka energia. Jakaś siła, która nie pochodzi od niego samego.

– Jeżeli Bóg może zwrócić wzrok ślepemu, to czegóż nie zrobi dla tak silnych jak wy? – powiedział cicho, zmieszany tym, co czuje. – Popatrzył na młodych żołnierzy Miasta stojących przed nim w szeregu, oszołomionych cudem, który przed chwilą zobaczyli. Jego głos nabierał stopniowo siły, pewności. Czuł, jakby przemawiał przez niego ktoś inny. – Niech Bóg tchnie siłę w twoje ramię – powiedział do pierwszego w szeregu, chłopaka z policzkami całymi w trądziku. Musnął mu głowę dwoma palcami, a młodzieniec uśmiechnął się. – Niech Bóg prowadzi twoje strzały do celu – powiedział do drugiego żołnierza, uzbrojonego jedynie w łuk. – Niech Bóg będzie przy tobie, gdy będziesz mierzyła do celu – rzekł do Danieli, trzeciej w szeregu. Dziewczyna wykrzywiła się, ale skłoniła głowę.

I tak, od żołnierza do żołnierza, aż do końca szeregu. Z ciemności sali wyłoniła się nagle jakaś mała sylwetka.

– Czego chcesz, Mika? – zapytał John łagodnie.

– Chcę iść z wami. Chcę walczyć!

– Nie gadaj głupstw – zbeształ go Wagant, próbując go klepnąć, ale chłopczyk zręcznie się uchylił.

– Zabierzcie mnie ze sobą! Umiem walczyć!

– Nieprawda.

– Nauczę się!

Wagant stanął przed nim z zagniewaną miną.

– Może i tak, ale nie tym razem. Kiedy wrócę, wezmę cię na misję. Słowo.

– Dlaczego nie weźmiesz mnie teraz?

– Bo jesteś za mały. Przestań się upierać, dzieciaku, bo zaraz poszybujesz na kopniaku.

Mika był upokorzony. Czerwony na twarzy, wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać.

– Leo ma tylko dwa lata więcej ode mnie – zaprotestował, pokazując palcem chłopczyka na końcu szeregu.

– Ja decyduję, kogo biorę ze sobą, a kto zostaje – uciął w końcu Wagant, odwracając się od niego.

Oczy Miki były pełne łez, które chłopczyk z trudem powstrzymywał.

John pochylił się nad nim.

Zamglonym spojrzeniem Mika dostrzegł również piękną dziewczynę, która się nad nim nachylała. Przełknął łzy.

– Nie nalegaj, Mika – powiedział cicho Daniels. – Niedługo nadejdzie i twoja kolej. Biblia mówi, że jest czas na wszystko. A twój czas na walkę przyjdzie i tak za wcześnie. Teraz masz dorastać i uczyć się. Każda rzecz ma swój czas.

Chłopczyk patrzył na niego uparcie, jakby chciał zmusić księdza i tę dziwną dziewczynę-zjawę, aby pierwsi opuścili wzrok.

Ale stało się inaczej. To Mika spuścił głowę. A po chwili zerwał się gwałtownie i uciekł z sali.

Ten chłopiec jest ważny dla przyszłości, szepnął głos Alessii w głowie Johna.

Odnaleźć na nowo jej głos i jej twarz było czymś pięknym.

Gdzie byłaś, gdy oślepłem?

Byłam zawsze przy tobie.

Nie widziałem cię.

Ale teraz mnie widzisz.

Naprawdę wybaczono mi mój grzech?

W głowie Johna śmiech Alessii zabrzmiał jak kaskada srebrnych monet, jak dźwięczenie kryształków.

Słyszałeś Mnicha. Wybaczono ci.

Mnich powiedział, że to mój Bóg mi wybaczył. Co on może wiedzieć o moim Bogu?

To, co wiesz i ty. To, co wiem i ja, zanucił głos ze śmiechem.

– Jesteśmy gotowi do wyjścia.

– Co mówisz?

– Mówię, że jesteśmy gotowi do wyjścia – powtórzył Wagant, wyrywając kapłana z jego wizji.

John skinął głową. Spojrzał na chłopaka. Ten nie wyglądał ani trochę na poruszonego cudem, którego przed chwilą był świadkiem: ślepiec odzyskał wzrok.

Później zrozumiał, coś w nim samym pomogło mu zrozumieć, że Wagant przyjął taki sposób mierzenia się z chaotycznym, niedorzecznym światem powstałym z atomowych fajerwerków Zagłady, jaki uznał za najsłuszniejszy. Przejmował się jedną rzeczą na raz, nie wybiegając za bardzo w przód myślami. Czy było to rzeczywiście najlepsze podejście do problemów, tego John Daniels nie potrafił powiedzieć.

Wagantowi sprawdzało się, i tyle. W nowym świecie, do którego zostali zesłani, nienarzucanie sobie zbyt sztywnych reguł było pierwszą strategią przeżycia.

Gdyby tylko mógł to zrozumieć Rządca.

On i Wagant byli filarami tej małej, niewiarygodnej wspólnoty, którą John, wiedziony jakąś nadrzędną wolą, przybył zburzyć. Rządca oznaczał ciągłość, zdrowy rozsądek, zdolność dokonywania właściwych wyborów w czasach normalnych. Przy założeniu, że słowo „normalny” ma jakiś sens po Zagładzie.

Ale zdarzały się przecież chwile, w których wyborów nie wolno było dokonywać, słuchając jedynie głosu rozsądku. Chwile, w których podejmowanie decyzji wymagało odwagi i stanowczości. I Wagant był właściwym człowiekiem na takie chwile.

Szkoda, że Don tego nie zrozumiał.

Ale zrozumieli to ustawieni przed swoim przywódcą chłopcy i dziewczęta, w których oczach rozpoznać można było jednocześnie strach i dumę, i jedną wielką niepewność.

– Sądzę, że powinieneś powiedzieć coś swoim ludziom. Przemówić do nich – podpowiedział Mnich dowódcy zwiadowców.

– Tak zrobię. Ale najpierw powiedz mi jedną rzecz. Pójdziesz z nami?

– Nie.

– A ktoś z twoich… bliźnich? Pomożecie nam? Będziecie walczyć z nami?

Mnich pokręcił głową.

– Pewne rzeczy są mi zabronione. Mnie i takim jak ja. Będziecie sami w tej bitwie. A jednocześnie nie będziecie sami. I zwyciężycie nie tylko dla siebie. A teraz już przestań mi zadawać pytania i porozmawiaj ze swoimi ludźmi, zakończył już w głowie chłopaka.

Wagant zastanowił się chwilę.

Odwrócił się do stojących w szeregu dziewcząt i chłopców, uzbrojonych najlepiej, jak tylko się dało. To on ich wszystkich wyszkolił. Znał każdego. Znał ich umiejętności i ich słabe strony. Wiedział, że może liczyć na każdego z nich. Na myśl, że któryś mógł zginąć, ściskało mu się serce.

Przypomniał sobie, kiedy pierwszy raz zabił. Jego śmiercionośny cios oznaczał życie dla nich wszystkich.

Właśnie, to była ważna myśl.

Wziął głęboki oddech.

– Wiecie, że nigdy nie byłem dobry w przemowach. I wiecie, że nie lubię przemawiać. Ale myślę, że powinniście wiedzieć, co dziś zrobimy i dlaczego to zrobimy. Dzisiaj zaatakujemy miasto Żelaznych Wrót.

W stojącym przed nim szeregu dał się słyszeć pomruk, zapanowało poruszenie.

– Zdobędziemy to miasto ze wszystkim, co tam jest. A jest żywność, broń, benzyna.

Na słowo „benzyna” wiele oczu rozbłysło, jakby chodziło o słowo magiczne, obiecujące bajeczną przyszłość.

– Ten podbój pozwoli nam przezwyciężyć grożący nam kryzys. I będzie pierwszym krokiem w drodze do wyczynu o wiele większego. Wiemy dzisiaj, kim są Synowie Gniewu…

Reakcje, jakie wzbudziły te dwa słowa, były niezwykle różnorodne: strach, nienawiść, zdumienie, ale przede wszystkim strach. Wagant zdał sobie sprawę, że wspomnienie tego wrogiego imienia było ryzykownym posunięciem. Ale już to powiedział.

Również John Daniels zorientował się, że chłopak wykonał fałszywy ruch. Już miał się wtrącić, ale zmusił się do milczenia.

Wagant zawahał się tylko chwilę, zanim podjął znowu.

– Wszyscy znamy ich brutalność, ich okrucieństwo. Z ich ręki zginął mój przyjaciel. I całe Miasto cierpiało przez ich prześladowania. Ja mówię, że przyszedł czas na wyrównanie rachunków z tymi zabójcami. Damy im lekcję, której nie zapomną.

Traci ich, pomyślał John. Ale Wagant w końcu znalazł właściwe słowa.

– Kiedyś byliśmy łagodni i bezbronni jak baranki. I jak baranki byliśmy zarzynani i rozszarpywani. Wyjął z kieszeni kurtki legendarny nożyk, który uratował ich przed laty od kanibali. – Ten nóż zmienił wszystko. Ten nóż i siła, która go użyła. Z tego wzięło się wszystko. To, że tu dzisiaj jesteśmy, że nie staliśmy się karmą dla tych morderców. Że wciąż jest dla Miasta nadzieja. Widzicie, nadchodzi chwila, w której trzeba odsunąć lęki i zrobić krok naprzód. Jeżeli będziemy siedzieć z założonymi rękami, Synowie Gniewu nas zmiażdżą. Nie stanie się to dzisiaj, nie stanie się jutro, ale prędzej czy później uczynią nas swoimi niewolnikami. A ja nie chcę być niewolnikiem kogoś, kto uważa nas za zwierzęta pociągowe albo i gorzej. Nie chcę być niewolnikiem tych, co zjedli Vasca. Ja chcę żyć i chcę, żeby Miasto żyło. Żebyśmy mogli to mieć, Synowie Gniewu muszą zginąć. A zdobycie Żelaznych Wrót będzie pierwszym krokiem. Dlatego dzisiaj nie zakładam rąk, ale robię krok w przód, żeby ratować Miasto. Dla naszej wolności. – I mówiąc to, Wagant zrobił zdecydowany krok w kierunku swoich żołnierzy.

Pierwsza wystąpiła z szeregu Daniela. Miała poważną, zdeterminowaną minę.

Za nią poszli inni, z równą determinacją.

– Piękna mowa, szefie – Daniela puściła do niego oko.

Wagant zarumienił się.

– Gówno tam piękna. To nie ja jestem od pięknych gadek… – Ale z powagą kiwnął głową.

Znów zwrócił się do stojących przed nim mężczyzn i kobiet:

– Czas ruszać. Przed świtem zadecyduje się nasz los.

W tym ich nowym świecie dzień nie za bardzo różnił się od nocy, co najwyżej odrobiną światła, szarego i zabójczego, przenikającego przez grubą warstwę chmur wiszących ciężko nad ziemią. Ale noc była królestwem pradawnych lęków. Wagant pamiętał o czymś, co wyczytał w jednej z książek w swojej bibliotece. Ludzie wyobrażali sobie demony jako osobniki o ciemnej skórze, kocich oczach i długich kłach, bo nasi przodkowie byli ulubioną zdobyczą panter.

A gdyby średniowieczni artyści malujący na ścianach kościołów te demoniczne postaci zobaczyli przyszłość?, zastanawiał się John Daniels, przyglądając się Mnichowi, który szedł w ciszy obok niego. Stwór Nocy miał dziwny chód. Z ułożenia długiego brązowego habitu na jego ciele John wnosił, że stawy nóg tej tajemniczej istoty mocno różniły się od ludzkich.

Szli w trzech grupach: Wagant na czele, z trzema wybranymi zwiadowcami, grupa zasadnicza w środku, a Daniela z dwoma innymi zwiadowcami zamykała orszak.

Z nieba niezmiennie padał śnieg. Wydawało się niewiarygodne, że po dwudziestu latach nie przykrył jeszcze całej ziemi. To był brudny śnieg, składający się z zabójczych cząstek i prochów świata, którego już nie było.

– Stacja metra jest niedaleko stąd. Główne wejście zostało przysypane gruzem, ale boczne jest ciągle dostępne – powiedział Mnich. Spokój, z jakim to mówił w tak krytycznej chwili, dodawał otuchy, a jednocześnie irytował. Chwilami John miał wrażenie, że nic nie może zaskoczyć tego dziwnego stworzenia.

Jakby patrzył na przedstawienie, które już widział albo którego fabułę zna na pamięć.

– Ty nas poprowadzisz? – zapytał go Wagant.

– Nie. Nie mogę być tam waszym przewodnikiem.

– Dlaczego?

– To trudno wyjaśnić.

– Cierpisz na klaustrofobię?

– Nie. To bardziej skomplikowane.

– Dobrze, więc zachowaj swój sekret dla siebie. Czyli musimy sobie radzić sami?

– Przykro mi, ale odpowiedź brzmi tak.

– Gdzie się spotkamy?

– W mieście Żelaznych Wrót. Kiedy je już zdobędziecie.

Wagant pokiwał głową.

– No przecież. Kiedy je już zdobędziemy.

Mnich nie dodał nic więcej, odwrócił się i poszedł w kierunku, z którego przyszli.

Wkrótce jego sylwetka zniknęła w śniegu, padającym delikatnie z ciemnego nieba.

– W porządku. Słyszeliście – powiedział Wagant. – Od tej chwili jesteśmy zdani tylko na siebie. Ruszajmy, przyjaciele.

Nikt nic nie mówił. Poruszali się ostrożnie, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Mnich zapewnił, że nie mają się bać Stworów Nocy, ale te stworzenia nie były przecież jedynym zagrożeniem: w ciemnościach czaiły się inne żywe istoty, może mniej dziwaczne, ale za to równie krwiożercze. No i byli ludzie: zapewne największe niebezpieczeństwo.

Natknęli się na stację dokładnie tam, gdzie wskazał Mnich. Wejście boczne było w miarę dostępne.

John i Wagant spojrzeli w czeluść schodów.

Wyglądało to jak zejście do grobu.

Wagant skierował w dół słabe światło latarki. Zejście tarasowało rumowisko z wywróconym do góry kołami dziecięcym wózkiem. Ruszył w tym kierunku. Na wpół otwarte żelazne kraty wyglądały jak rozwarte szczęki.

Z karabinem wycelowanym przed siebie, w buńczucznej postawie, Wagant sprawiał wrażenie urodzonego dowódcy. Jak dobrze, że nie mogą czytać w moich myślach, pomyślał, zaciskając zęby i starając się ukryć paniczny strach, który odczuwał w tej chwili, a który jeszcze się wzmógł, gdy znalazł się za progiem, w ciemnych bebechach metra.

W korytarzu unosił się jakiś intensywny zapach. Smród zgnilizny. Latarki, które z ostrożności zapalali co jakiś czas tylko na krótko, oświetlały ściany wyłożone brudnymi płytkami, z których sypały się ostatnie strzępy nieczytelnych już plakatów. Kiedy światełka gasły, ściany połykały drużynę Miasta niczym szczęki zwierza utkanego z mroku. Powietrze było wilgotne, zimne.

Przez chwilę latarka Danieli oświetliła coś w miejscu, gdzie korytarz skręcał. To, co z początku wydawało się bezkształtną stertą łachmanów, okazało się parą trupów. Nie, nie parą: była ich troje. Mężczyzna i kobieta, których płeć można było rozpoznać jedynie po ubraniach, bo z ciał zostały tylko brudnoszare kości. Na ramieniu kobiety znajdował się szkielet dwu-, może trzyletniego dziecka.

Daniela zgasiła latarkę.

Poszli dalej.

Ciemność spowiła ich jak całun. Już same ich oddechy w maskach przeciwgazowych mogły napawać strachem.

John Daniels był jedyną wśród nich osobą obytą z podziemiami. Ale i on czuł się nieswojo w tym ciemnym tunelu. Jego drugi wzrok, jak przywykł go nazywać, nie zdawał mu się na nic w tym miejscu. Dla niego ciemność była podwójna.

Przeszli długim tunelem aż do miejsca, które inaczej odbijało dźwięki, co pozwalało domyślić się, że jest przestronniejsze. Zapalone na moment latarki ukazały im pokryty gruzem peron stacji. Nie stały tam żadne pociągi. Tory były puste, jeśli nie liczyć stosów szmat i kości pod ścianą. Grupa z Wagantem na czele ruszyła ostrożnie w stronę prawego tunelu. W ciemności stopa Johna potrąciła jakiś przedmiot, który zagrzechotał złowieszczo. Okazał się nim szkielet w eleganckim niegdyś płaszczu. Kapłan odmówił modlitwę za nieznanego mężczyznę.

Jaki sens miała modlitwa za jednego jedynego nieboszczyka na tym olbrzymim cmentarzysku? Być może żadnego, ale John czuł, że musi to zrobić. Latarka znów zgasła. Dotarli do torów i ustawili się gęsiego.

– Myślisz, że możemy zapalić latarki? – zapytała Daniela.

Wagant zapalił swoją. Ich twarze w maskach, oświetlone od dołu, wyglądały jak pyski demonów.

– Co dziesięć kroków. Tylko jedną. Twoją, bo jest ekranowana.

John Daniels pokręcił głową.

– Daleko tak nie zajdziemy.

Wagant spojrzał na niego ze złością.

– Co masz na myśli?

– Że stracimy całą wieczność, zanim dotrzemy do celu.

– Więc?

– Więc zapalmy latarki.

– Ale może tam są wartownicy.

– Mnich powiedział, że w mieście Żelaznych Wrót nikt nie wie o tunelu łączącym ich z metrem.

– Zgoda. Załóżmy, że możemy się na to zdać. Ale przecież w tunelu może być ktoś inny.

– Nie będzie nikogo – odrzekł John z absolutną pewnością. Zastanawiał się, skąd mu się wzięła. Czuł, jakby te słowa wypowiedział w nim jakiś obcy głos.

– W porządku. Chcę ci zaufać – zgodził się Wagant. I zwrócił się do pozostałych: – Słyszeliście. Zapalcie latarki. I przyspieszamy kroku.

Drużyna posłuchała i ruszyła w kierunku prawego tunelu.

John już miał ruszyć za nimi, gdy Wagant przytrzymał go za ramię.

– Mam nadzieję, że wiesz, co robisz – powiedział cicho. – Narażam nie tylko te dzieciaki, ale całe Miasto, dając posłuch tobie i temu stworowi.

– Tracimy czas. W drogę.

Wagant puścił ramię Danielsa i wrócił na czoło grupy.

Wydawało się, że tunel nigdy się nie skończy. Na szczęście tory były drożne i w świetle latarek mogli utrzymać stałe tempo marszu. Dotarli do kolejnej stacji, pustej jak poprzednia i podobnie zawalonej trupami. Tu były nawet liczniejsze, wiele tarasowało tory. Musieli po nich stąpać, żeby przejść przez stację, i było to straszne przeżycie nawet dla tych, którzy aż nadto oswoili się ze śmiercią.

– Dlaczego tu jest tyle ciał? – spytał Wagant bardziej samego siebie niż innych. – Jakby specjalnie tu przyszli, żeby umrzeć.

– Może tak właśnie było – odpowiedział Daniels. – W pierwszych dniach ludzie musieli się tu schronić przed chaosem panującym na ulicach. Potem zaczęło ich zabijać promieniowanie. A jeszcze później głód. Nigdy się tego nie dowiemy. Kiedyś robiło się badania nazywane sekcją zwłok, żeby stwierdzić, na co zmarła dana osoba. Z tego, co wiemy, mogli popełnić samobójstwo. Albo zostali zamordowani. Może ich ciała zostały podziurawione kulami jak sito. Czy to ma jakieś znaczenie? Jedno jest pewne: oni są martwi, a my żyjemy.

– Myślałem, że ksiądz powinien mieć większy szacunek dla zmarłych.

– Mam dla nich szacunek. Ale muszę się najpierw zająć żywymi.

Taki sam smutny obraz ukazał im się na kolejnej stacji. Tu ciał było jeszcze więcej. Ale teraz już przyzwyczaili się do tych scen – taka była smutna refleksja Johna. Szli dalej bez przystawania, depcząc martwych lub przesuwając ich nogami na bok niczym worki śmieci.

Doszli do wylotu tunelu prowadzącego na przystanek Żelaznych Wrót. W miarę zbliżania się do celu zwalniali miast przyspieszać kroku. Niepewność tego, z czym się mieli zmierzyć, była czymś gorszym od myśli o walce, dla niektórych pierwszej w życiu.

Od czasu do czasu Wagant spoglądał na kompas i zapisywał coś ołówkiem w czarnym notatniku. Trzy przedmioty, kiedyś banalne, które teraz były prawdziwymi skarbami.

– Jesteśmy – powiedział w pewnym momencie. – Za tym zakrętem jest stacja. Teraz zgaście latarki.

Żołnierze Miasta posłuchali rozkazu. Mrok ścisnął ich jak zamykająca się pięść.

– Naprzód – rozkazał Wagant, próbując opanować emocje w swoim głosie.

Maszerowali jak roboty. Jakby pchało ich naprzód coś innego niż ich własna wola. Świadomość bliskości celu i bitwy przyspieszała bicie serc.

John był jedyną nieuzbrojoną osobą. W tym momencie, na kilka kroków przed miejscem akcji, zdał sobie sprawę, że dokonał dobrego wyboru. Nie chciał zabijać. Nawet w samoobronie. Miała mu wystarczyć boska opieka. A gdyby nie wystarczyła, byłoby to jedynie kolejnym rozczarowaniem, i to wcale nie najboleśniejszym.

Mogłeś zostać w Mieście, odezwał się cichy kobiecy głos w jego głowie.

I pozwolić tym dzieciakom walczyć w mojej bitwie?

Teraz to jest już także ich bitwa.

Możliwe. Jednak nie mogłem zostać.

Ale przecież ty nie chcesz walczyć. Więc do czego jesteś im potrzebny?

Przypuszczam, że dowiem się, kiedy przyjdzie na to czas.

Ten chłopczyk, powiedział głos z szelestem zwiędłych liści w tle. I był to dźwięk zupełnie abstrakcyjny w świecie pozbawionym drzew. Ten chłopczyk, Mika, jak to się stało, że mnie widział?

Nie wiem. Na ziemi szerzy się magia. Domyślam się, że jakaś jej część spada też na istoty ludzkie.

Nie boisz się, że może powiedzieć o mnie innym?

Daniels uśmiechnął się.

– Niczego się już nie boję – odpowiedział głośno.

– Szczęściarz z ciebie, księże. Ja za to mam wielkiego pietra – odezwał się cicho Wagant, wskazując lufą strzelby stację metra, która była ich celem.

Wagant i Daniela wyszli pierwsi. Kiedy dotarli do poziomu drogi, zaczęli się czołgać w szarawym śniegu, dopóki nie znaleźli dobrego miejsca do obserwacji.

Ich kombinezony maskujące sprawiały, że byli praktycznie niewidzialni.

Żelazne Wrota znajdowały się o dwieście metrów od nich. Wielki budynek – żadne z nich nie umiało go nazwać inaczej – wydawał się nienaruszony. Napisy „Ipercoop” i „Bonola” wyblakły i złuszczyły się, ale pozostawały czytelne. Spadziste dachy dobrze zniosły napór śniegu i czasu, ocenił Wagant. Zawaliła się tylko wieża, po lewej stronie gmachu.

Wokół budynku nie było oznak życia.

Wagant wyjął lornetkę. Skierował ją ku drodze przed budynkiem.

Światło brzasku wyostrzało kształty, podkreślało cienie. Śnieg wyglądał na nietknięty, ale przy uważniejszym spojrzeniu można było na nim dostrzec ślady: od obwarowanego wejścia odchodziły dwie ścieżki, jedna na lewo, druga na prawo. Musiały zostać wydeptane przez strażników.

Wagant podniósł lornetkę.

Po obu stronach wejścia stały dwa wysokie, identyczne posągi. Przedstawiały klauna w czerwonej peruce z uśmiechem na twarzy, który pod wpływem czasu i żywiołów zmienił się w diaboliczny grymas.

– Ronnie McDonald – szepnął John Daniels.

– Co ty tu robisz? – zaatakował go Wagant.

– Chciałem zobaczyć.

– Co znaczy to, co powiedziałeś? Ronnie jak?

– Te dwa posągi. To Ronnie McDonald. Symbol sieci fast foodów. A widząc, że Wagant nie rozumie, dodał: – To takie miejsce, w których się jadało hamburgery.

Chłopak skinął głową.

Daniels przyglądał się z niedowierzaniem dwu plastikowym posągom, które czas zmienił w groteskowe bliźniacze molochy.

Nagle dał się zauważyć jakiś ruch: to, co wcześniej wydawało się pryzmą śniegu na prawo od wejścia, poruszyło się i ukazało lufę karabinu maszynowego. Mężczyzna ubrany w białe ponczo odsunął zupełnie zasłonę skrywającą posterunek strażniczy.

Wagant skierował lornetkę nieco w bok. Po lewej stronie od wejścia, między stopami pięciometrowego pajaca, znajdowało się kolejne stanowisko zakamuflowane niewinną hałdą śniegu. Każdy, kto spróbowałby zbliżyć się do miasta, zostałby wzięty w ogień krzyżowy. A pozostałe, niższe zaspy śniegu rozproszone po pustym parkingu kryły zapewne specjalne przeszkody mające zmusić ewentualnego napastnika do poruszania się wyznaczoną drogą.

– To konie fryzyjskie. Tak się nazywają, nie pytaj mnie dlaczego – szepnął Daniels. – Służą do tarasowania drogi pojazdom.

Wagant zrozumiał, o czym mówi ksiądz. O kawałkach szyn związanych lub pospawanych ze sobą tak, że tworzyły trójramienne zapory.

– I założę się, że ta wystająca linia, tam, to jest okop wypełniony drutem kolczastym – dorzucił John. – Niezła zagwozdka.

– A na sam koniec słynne Żelazne Wrota. – Wagant pokiwał głową, wskazując na przesuwane metalowe bramy zamykające dostęp do centrum handlowego. Miało się wrażenie, że wytrzymają nawet ostrzał artyleryjski. – Wracajmy na dół – westchnął załamany.

– Zdaje się, że jedynym sposobem na to, żeby tam wejść i nie dać się zabić, jest odnalezienie tego tajemniczego przejścia pod ziemią.

John wolno pokiwał głową.

– Z tego, co mówił Mnich, zamurowane przejście tunelu jest tam.

Wycelował palec w kierunku odcinka muru pozornie nieróżniącego się od pozostałych.

Wagant wydał rozkazy. Wszyscy zdjęli plecaki, w których były narzędzia do kopania i drążenia.

– Nie robimy hałasu. Czyli żadnych kilofów. Usuwamy parę cegieł i zobaczymy, co dalej.

Pracowali w niemal kompletnej ciszy. Używali narzędzi z końcówkami owiniętymi tkaniną, co tłumiło próbne uderzenia w ścianę.

Pierwszą cegłę wybiła Daniela. Spadła z drugiej strony, w ciemność. Nie narobiła za dużo hałasu.

Uradowany Wagant zaatakował ścianę z zaraźliwą energią.

Dwóch chłopaków pomogło mu wyciągać kolejne cegły.

Wkrótce otwór był na tyle szeroki i wysoki, że mogli przezeń przejść bez trudu.

Wagant poszedł na zwiad.

Wrócił po pięciu minutach. Wyglądał na oszołomionego. Ale uśmiechnął się radośnie.

– Stwór miał rację – rzekł. – Znalazłem drugą ścianę.

W zamkniętym od dwudziestu lat łączniku czuć było cement i pył. Pokonali go w ciszy, uważnie stawiając każdy krok. Dotarli do ściany oddzielającej ich od miasta Żelaznych Wrót.

To był najpospolitszy mur z surowej cegły.

Wagant wyjął z plecaka dłuto i zaczął wyskrobywać ostrzem zaprawę wokół jednej z cegieł. Daniela robiła to samo obok, a czwórka innych zabrała się do roboty przy kolejnych cegłach. Pracowali z niesłychanym zapałem, wkrótce starej wilgotnej zaprawy już nie było, i mogli przystąpić do wyciągania cegieł.

– Wyłączcie latarki! – rozkazał Wagant.

Wszyscy wstrzymali oddech, gdy ich dowódca wyjmował delikatnie pierwszą cegłę.

W absolutnej ciszy został rozebrany cały fragment muru.

Pomieszczenie z drugiej strony najwyraźniej przeznaczone było na magazyn. Znajdowało się w nim trochę materiałów budowlanych i innych przedmiotów, które wyglądały na zepsute. W przeciwległej ścianie widać było żelazne drzwi.

Młodzi żołnierze przeszli jeden po drugim na tamtą stronę muru, który stanowił granicę. Pierwszą granicę, jaką kiedykolwiek przekroczyli, jeśli nie liczyć granicy ich strachu.

– Nie wiemy, co nas czeka za tymi drzwiami – powiedział cicho Wagant. – Pamiętajcie tylko, że każda napotkana po tamtej stronie osoba będzie waszym wrogiem. Jeśli będzie mieć broń, którą uznacie za lepszą od waszej, zabierzcie ją. Jeżeli będzie stawiać opór, zastrzelcie. Jeżeli się podda, też zastrzelcie: jest nas zbyt mało, żeby brać jeńców. Kolejna zasada: my nie walczymy z dziećmi, ale jeżeli któreś z nich wyda się wam groźne, zabijcie bez żadnego wahania. Wyraziłem się jasno? Bitwa kończy się wtedy, gdy ginie albo poddaje się ostatni uzbrojony przeciwnik. W porządku? A teraz ruszcie tyłki, idziemy zdobyć krainę mlekiem i miodem płynącą.

Mówiąc to, położył dłoń na klamce i otworzył drzwi, które nie były zamknięte na klucz.

Przez dziesięć kolejnych minut powstało takie zamieszanie, że Johnowi, podobnie jak innym, pozostały w pamięci jedynie fragmentaryczne wspomnienia, przebłyski akcji, odgłosy i sceny przemocy, którym trudno było nadać spójny sens.

Wpadli do ogromnej sali, która kiedyś musiała być parkingiem. Zdecydowanie trudniej było określić, czym była teraz. Znajdowało się tam mnóstwo aut, w których spali ludzie. Nikt nie był uzbrojony, ale ktokolwiek się podniósł, inkasował swoją porcję przemocy.

Jakiś chłopczyk podbiegł, wymachując pałką. Powaliła go kula, która trafiła w brzuch.

Jakaś matka próbowała uciekać z dzieckiem na ręku: dosięgła ją strzała wypuszczona z kuszy Danieli, która utkwiła u podstawy czaszki. Dziewczyna odzyskała strzałę, pomagając sobie nogą, umieściła ją na powrót w kuszy i tym samym zakrwawionym grotem ugodziła w szyję rozwścieczonego mężczyznę, który wypadł biegiem z tego samego auta.

Dwaj Obywatele przekłuli włócznią jednego z broniących się, zanim sami zostali trafieni salwą ze śrutu. Strzelił do nich jakiś brodaty olbrzym, zupełnie nagi, jeśli nie liczyć futrzanego płaszcza. Wagant wycelował strzelbę i trafił przeciwnika raz, dwa, trzy razy. Po trzecim strzale olbrzym upadł, a jeden z chłopaków z Miasta zręcznie wyjął mu śrutówkę z łap, które wciąż się ruszały, na przemian zamykając i otwierając się w śmiertelnych drgawkach.

Kolejne strzały, i wrzaski, i dziecięcy płacz.

Sala zamieniła się w prawdziwe piekło.

Wagant zawołał Danielę.

– Dopilnuj, żeby nikt się nie ruszył. Zbierz ich w kącie i trzymaj na muszce.

– A ty dokąd idziesz?

– Na zewnątrz. Niedźwiedź, za mną. Wy też.

Wziął ze sobą jeszcze czterech żołnierzy i pobiegli tam, gdzie według mapy miało się znajdować wyjście z centrum handlowego. Weszli na parter po czymś, co kiedyś było ruchomymi schodami. Nie natknęli się na nikogo, podążając długim korytarzem, na który wychodziły witryny sklepów z opuszczonymi metalowymi kratami. Biegli jak jaguary w nadziei, że zaskoczą wroga, zanim ten zdąży się zorganizować.

Ale to, co zobaczyli, zaskoczyło ich samych.

U bram Miasta toczyła się zaciekła bitwa. Z nieba spadały stwory czarne jak noc, z najeżonymi szponami długimi niczym miecze. Gniazda strzeleckie pluły wściekłymi seriami z karabinów maszynowych, urządzając prawdziwą rzeź wśród skrzydlatych agresorów. Ale im więcej spadało ich na ziemię, tym więcej przybywało nowych, a ich naturalne ostrza rozdzierały, raniły, zabijały.

Wagantowi i towarzyszom nie pozostało nic innego, jak tylko przyglądać się w bezruchu tej rzezi.

Żaden ze Stworów Nocy nie zrobił krzywdy wojownikom Miasta. Ich celem i łupem byli obrońcy Żelaznych Wrót, a nie napastnicy.

Pozostawało tajemnicą, jak odróżniali jednych od drugich.

Mężczyzna z okropnie rozrytym policzkiem biegł w ich kierunku, próbując schronić się w środku. Jego usta pozostawały szeroko otwarte w niemym krzyku, a oczy wytrzeszczone z przerażenia. Tuż za nim podążały dwa skrzydlate stwory, ze szponami gotowymi wbić mu się w plecy.

Wagant podniósł strzelbę. Strzelił.

Głowa mężczyzny eksplodowała, zamieniając się w krwawą chmurę.

Dwa Stwory Nocy zawisły w powietrzu, wyhamowując swój pęd ruchem skrzydeł. Ich pozbawione rysów oblicza zwróciły się ku Wagantowi. Po chwili kocim skokiem wystrzeliły z powrotem ku górze, by rzucić się na kolejnego wroga.

Żołnierze Miasta patrzyli odrętwiali, dopóki rzeź się nie skończyła. Na śniegu pozostała krew i ludzkie szczątki. Po robocie stwory zniknęły, odlatując w śnieg, który wirował nieprzerwanie w powietrzu, i który wkrótce miał przykryć wszelkie ślady tej masakry.

John Daniels ocknął się pierwszy.

– Musimy wracać. Tu nie ma już nic do roboty.

Wagant pokiwał głową, wciąż oszołomiony.

– Niedźwiedź, Riccardo, wy dwaj zostajecie tutaj. Zajmijcie miejsca przy karabinach maszynowych. Zastrzelcie każdego, kto spróbuje wejść. Czy to będzie człowiek, czy nie.

Potem zebrał pozostałych.

Wrócili biegiem do olbrzymiej galerii handlowej. Zamilkły już odgłosy broni maszynowej, które towarzyszyły ich biegowi w tamtą stronę. Od czasu do czasu słychać było pojedyncze strzały. Natknęli się na trzy trupy obrońców Żelaznych Wrót. Leżeli w nienaturalnych pozycjach w kałuży krwi. W końcu odnaleźli Danielę i pozostałych. Wciąż trzymali na muszce grupę rozbrojonych jeńców, koło czterdziestki kobiet i mężczyzn. Niektórzy z nich byli półnadzy.

Daniela wyglądała na zmęczoną i spiętą.

– Wszystko w porządku? – zapytał Wagant, kładąc jej rękę na ramieniu.

Spojrzała na jego dłoń z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Żadnych zabitych. Przynajmniej naszych. Andrea i Carlo są ranni. Andrea ma się najgorzej: dwa ziarna śrutu, obawiam się, że jednym dostał w wątrobę.

– Wszyscy jeńcy są tutaj?

– Są jeszcze w podziemiu.

– Słyszałem strzały.

– Przeczesujemy wciąż sklepy i boczne korytarze. Jest mnóstwo miejsc do sprawdzenia.

Wagant był zdumiony.

– Jakim cudem stawili tak słaby opór? Czy nie mieli być uzbrojeni po zęby?

– Nie oni – odpowiedziała Daniela z grymasem na twarzy.

– To nie ma sensu.

John Daniels pochylił głowę.

– A może jakiś ma.

Wagant nie rozumiał. Przyklęknął, żeby spojrzeć w oczy jednego z jeńców. Mężczyzny około trzydziestki, chudego, z rzadką brodą i długimi kręconymi czarnymi włosami opadającymi mu na ramiona. Nosił marynarkę, czarne spodnie i kapelusz w tym samym kolorze. Miał zamknięte oczy i kiwał głową w przód i tył, mamrocząc coś niezrozumiałego.

– Gdzie wasi żołnierze? – zapytał go Wagant.

Tamten nie odpowiedział. Wyglądał na sparaliżowanego przerażeniem.

Wagant spoliczkował go.

– Gdzie wasi żołnierze? – powtórzył, chwytając go za ramiona i potrząsając jak szmacianą lalką.

Mężczyzna nagle otworzył szeroko oczy.

– Ekspedycja.

– Dokąd?

– Na Miasto z wysoką wieżą.

Dreszcz lęku przebiegł po plecach Waganta.

– Ilu ich jest? – wrzasnął zdesperowany.

– Kogo?

– Waszych żołnierzy!

Jeniec wzruszył ramionami.

– Pięćdziesięciu. Sześćdziesięciu. Nie wiem.

Wagant zwolnił uchwyt, mężczyzna upadł na ziemię.

John Daniels wzdrygnął się, widząc wykrzywioną twarz dowódcy.

Jakby ktoś pozbawił go wszelkich sił. Ale w oczach miał jakieś szaleństwo, furię zabójcy.

Wycelował strzelbę w pierś księdza.

– Ty przeklęty klecho… – Jego palec drżał na spuście. – Źle, że cię posłuchałem…! Gdybyśmy zostali w Mieście, moglibyśmy je obronić… Źle, że posłuchałem ciebie i tego potwora…

Lufa strzelby zadrżała.

John zobaczył śmierć w oczach Waganta.

Zaczął się modlić.

– „Ojcze nasz…”

– To nie nasza wina! Nie chcieliśmy was atakować!

Głos klęczącego jeńca był histeryczny, na granicy płaczu. Z rozciętej dolnej wargi płynęła mu krew.

– Synowie Gniewu nas zmusili! Gdybyśmy tego nie zrobili, zabiliby naszych zakładników…

Nie zdejmując lufy z piersi Danielsa, Wagant spytał jeńca:

– Jakich zakładników? Co ty, kurwa, mówisz?

Jeniec wstał, zataczając się, z dłonią przy ustach.

– Dwa dni temu przyjechali tu po daninę. Powiedzieli, że nie chcą towaru. Chcieli zakładników. „Gości”, tak się wyrazili. Ale chcieli zakładników. Wzięli dzieci…

Mężczyzna znów upadł na kolana, płacząc jak bóbr.

Jakaś kobieta przytuliła go, gładząc po wstrząsanej łkaniem głowie.

Po chwili wstała, patrząc Wagantowi wyzywająco w oczy.

– Wzięli nasze dzieci jako zakładników. Dziesięcioro. W tym syna Samuela.

– Kim jest Samuel?

– To ten, którego uderzyłeś. Nasz rabin.

Wagant odnotował tę informację i dał znak kobiecie, żeby mówiła dalej.

– Wzięli ich i powiedzieli, że jeżeli chcemy zobaczyć ich jeszcze żywych, musimy dla nich zdobyć Miasto z wysoką wieżą. Powiedzieli, że jest was mało i że niewiele trzeba, żeby was pokonać.

– A wy zgodziliście się napaść na miasto, które wam nic nie zrobiło?

Kobieta zrewanżowała się Wagantowi pogardliwym spojrzeniem.

– A wy co zrobiliście?

Wagant opuścił broń. Wyglądał na zmieszanego.

Wtedy inicjatywę przejął Daniels.

– Kiedy wyruszyli wasi wojownicy?

– To nie są wojownicy. Nie prowadzimy wojen, chyba że jesteśmy do tego zmuszeni.

– Kiedy wyruszyli?

– Dzisiaj w nocy. Zgromadzenie długo debatowało nad decyzją. Wyruszyli tej nocy, koło trzeciej. Mieli zaatakować przed świtem.

Ten zbieg okoliczności był zbyt niewiarygodny, żeby być przypadkowym. John pomyślał sobie, że ma parę spraw do wyjaśnienia z Mnichem przy następnym spotkaniu.

Wagant chyba też doszedł do podobnego wniosku.

– Twój przyjaciel wysłał nas tutaj, wiedząc, że Miasto zostanie zaatakowane.

Jego głos sprawiał wrażenie opanowanego. Ale John wiedział, że to tylko wrażenie. Że w głowie chłopaka tli się ogień, który może wybuchnąć lada moment.

– Zrobił to dla waszego dobra – powiedział i jako pierwszy zdumiał się własnymi słowami. Czuł jakby ktoś inny przemówił jego ustami.

– CO TY, KURWA, POWIEDZIAŁEŚ?

Lufa karabinu wtopiła się w gardło Johna Danielsa.

– Mówię, że gdybyśmy zostali w Mieście, też byśmy zginęli. Pomyśl rozsądnie, Wagant: nie byliśmy dość silni, żeby odeprzeć atak pięćdziesięciu ludzi.

– A teraz jest nas jeszcze mniej!

– Piętnastu ludzi i tak nie mogło oprzeć się pięćdziesięciu.

– O tej godzinie Miasto jest już pewnie zdobyte!

– Obawiam się, że tak – odparł John. – Ale my zdobyliśmy ich miasto. Mamy dziesiątki zakładników. I nie tylko.

Odsunął lufę strzelby od swojego gardła. Podszedł do kobiety, która powiedziała im o ataku.

– Powiedziałaś, że wzięli dziesięcioro dzieci jako zakładników. Czy to jedyne wasze dzieci?

– Tak – odparła kobieta zbyt pospiesznie, podczas gdy jej oczy mówiły coś innego.

– Tylko dziesięcioro dzieci w tak dużej wspólnocie?

Przyjdzie czas na żal za to, co robię, pomyślał John. Przyjdzie czas na błaganie Boga o przebaczenie za gwałt, jakiego się dopuszczam wobec tych ludzi. Ale teraz najważniejszą rzeczą jest działać.

– Gdzie ukrywacie pozostałe dzieci?

Kobieta pokręciła głową.

Wagant stanął obok Danielsa.

– Słyszałaś, o co cię pyta? Gdzie są dzieci?

Kobieta zamknęła oczy.

Wagant wycelował jej w czoło.

Strzelił.

Krew, strzępy kości i tkanki mózgowej obryzgały skulonych na ziemi jeńców. Rzucili się z krzykiem ku ścianie niczym fala łachmanów i przerażonych spojrzeń.

– Zabiję jednego po drugim, jeżeli nie będziecie mówić! – wrzasnął Wagant.

– A jak już zabiję wszystkich, podpalę tę waszą norę! GADAJCIE, GDZIE SĄ DZIECI!

W uszach Johna brzmiał jeszcze ogłuszający huk strzału. Był przerażony skutkami swojego działania.

Wagant schylił się. Szarpnął za ramię i podniósł jasnowłosą dziewczynkę, która nie mogła mieć więcej niż trzynaście lat.

– Gadajcie, gdzie, do kurwy nędzy, ukryliście dzieci! Albo ta będzie następna!

Nikt się nie odezwał.

Wagant przyłożył lufę strzelby do skroni dziewczynki. Zamknęła oczy, usta jej drżały.

– Stój! Błagam, nie! – Głos dobiegał spośród jeńców zbitych w jedną masę. Powiedziała to chuda kobieta podobna do dziewczynki. Może matka. – Zostaw ją! Mówię ci! Mówię ci! Zostaw ją!

Dzieci ukryte były za fałszywą ścianą, w zacienionym narożniku sklepu z artykułami sportowymi. Kryjówka była doskonała. Nawet przechodząc tuż obok, nie można było zauważyć niczego podejrzanego.

– Miałeś dobry pomysł – powiedział Wagant z uśmiechem.

John nie odpowiedział. Brutalność, z jaką chłopak zabił bezbronną kobietę, zszokowała go.

– Ale nie zrozumiałem, co to jest „rabin”.

– Rabin jest dla Żydów jak ksiądz.

– Czyli to są według ciebie Żydzi? Jak ci, co wygrali z Hitlerem?

John nie sprostował. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie.

Wagant wzruszył ramionami. Wydał oschle jakiś rozkaz.

Dwóch jeńców schyliło się i zwolniło prawie niewidoczne zatrzaski. Ścianka gipsowo-kartonowa odskoczyła. Za nią było małe pomieszczenie, nie więcej niż dwa metry w głąb i niewiele wyższe.

W kryjówce było jakieś trzydzieścioro dzieci, w różnym wieku. Przytulały się do siebie skulone przy tylnej ścianie.

Spojrzały z przerażeniem na wycelowane w nich karabiny. John Daniels poczuł się źle, myśląc o zdjęciu chłopczyka z warszawskiego getta, którego żołnierze SS przymuszali z wycelowaną bronią do wyjścia z ukrycia.

– Co my robimy… – powiedziała cicho jedna z dziewczyn Miasta, opuszczając swoją kuszę, która po chwili wypadła jej z rąk na ziemię.

– MILCZ! – zganił ją Wagant. – WYCHODŹCIE STĄD! – rozkazał dzieciom.

Wyszły bez podnoszenia rąk, trzymając się jak najbliżej jedno drugiego. Starsze niosły na rękach najmłodsze.

– Trzydzieści dwoje – policzył Wagant. – Odwalacie tu robotę jak króliki.

Daniela spiorunowała go wzrokiem, ale nie ośmieliła się odezwać.

– Zaprowadźcie je w bezpieczne miejsce i zamknijcie. Teraz my też mamy zakładników. I to więcej niż oni.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх