Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 17
Оглавление11 | Mnich
Czekali w ciemnościach ponad godzinę, z maskami na twarzach, w najcieplejszych kombinezonach, jakie znaleźli. John w zasadzie nie potrzebował maski, ale włożył ją, by dwaj pozostali nie czuli się nieswojo. Prawdę mówiąc, było wiele rzeczy, których już nie potrzebował po spotkaniu z weneckim Patriarchą i z istotą, która uratowała mu życie w drodze powrotnej, a z którą właśnie miał się spotkać.
Skulony pod murem Rządca trząsł się nie tylko z zimna. Wychodzenie w nocy było dla Miasta niemal tabu. A już pozostawanie tam w ciemności, wystawianie się na trujący wiatr, było czymś szalonym, nienaturalnym. Za to po Wagancie i Danielsie nie było znać najmniejszego strachu. Stali wpatrzeni w ciemność. Przesłonięta lampka stojąca u ich stóp wyglądała w tych ciemnościach żałośnie.
– Wracajmy. Dość tego pajacowania – wykrztusił gderliwie Rządca, szczękając zębami.
– Poczekajmy jeszcze trochę – odpowiedział cicho Wagant.
Coś tam było. Czuł to. Akurat naprzeciwko niego, w ciemności. Coś, co przyprawiało go o dreszcz. Spojrzał na Johna Danielsa.
Oczy kapłana – dwie białe kule połyskujące niczym masa perłowa – wbite były w ciemność. Wtem kąciki ust zaczęły mu się układać w uśmiech, jakby właśnie zobaczył coś pięknego.
W ciemności, pośród marznącej zawiei, pojawiła się lekka poświata, która stopniowo rosła, aż z jej zielonkawego blasku zaczęły się wyłaniać zarysy postaci: zakapturzonego mężczyzny ubranego w długi czarny habit. Szedł wolno, jakby każdy krok okupywał nadludzkim wysiłkiem. W prawej ręce trzymał laskę z lampionem przytwierdzonym do jej górnego końca.
Podszedł na odległość kroku do trzech mężczyzn i przystanął. Wbił laskę w ziemię i włożył ręce w rękawy habitu.
Wagant był przyzwyczajony do złej pogody. Ale nawet on się wzdrygnął na widok ubrania mnicha; było uszyte ze zgrzebnego płótna, przypuszczalnie ze starych worków. I tak połatane, że wyglądało, jakby trzymało się tylko dzięki szwom.
Twarz nieznajomego, ukryta w cieniu kaptura, była niewidoczna.
A jednak Wagant uchwycił uśmiech na niewidzialnym obliczu. Po chwili usłyszał w głowie jego głos.
Miło mi poznać. Dużo o tobie słyszałem.
– Ale co do cholery…
Świetnie szkolisz swoich ludzi. To cenna zdolność dla wojska. Cenna i rzadka.
– Nie zaciągałem się do twojego wojska.
To nie moje wojsko. Tylko wasze. Ja jestem jedynie… Jak by to powiedzieć? Konsultantem zewnętrznym, tak to się kiedyś mówiło…
I zwrócił się do Danielsa. Tym razem słowa popłynęły z jego ust.
– Co za radość znów cię zobaczyć, Johnie. Gratulacje. Odwaliłeś kawał dobrej roboty.
– Nic jeszcze nie zrobiłem.
– Zrobiłeś pierwszy krok. Najważniejszy.
– Można wiedzieć, o czym rozmawiacie? – wtrącił się Rządca, którego głos, ku jego wielkiej frustracji, zabrzmiał piskliwie, jak u dziecka.
TY TEŻ JESTEŚ ŚWIETNYM NABYTKIEM.
Ten głos przeniknął do umysłu Rządcy i niemal go ogłuszył, jakby ktoś wrzasnął mu do ucha. Twarz wykrzywiła mu się z bólu.
– Wybacz – powiedział cicho Mnich. – Trochę mi się wyrwało. Powiedziałem, że i ty jesteś świetnym nabytkiem. John naprawdę się spisał.
– Ja nie jestem niczyim nabytkiem. Jestem przywódcą wolnej wspólnoty i zamierzam nim pozostać.
Zakapturzona postać pokręciła głową.
– Nie zawsze nasze zamierzenia dają się spełniać. Nie zawsze ich spełnienie jest wskazane. Znasz te słowa? Bo teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno; wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz; teraz poznaję po części; wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce.
Słowa z listu apostoła Pawła do Koryntian zdumiały Johna Danielsa. Nie mógł jakoś pogodzić chrześcijańskiej doktryny z istotą jakby rodem z buddyjskiego klasztoru na Marsie. Tak właśnie o nim pomyślał, kiedy spotkali się po raz pierwszy: wygląda, jakby wyszedł z buddyjskiego klasztoru na Marsie. Usłyszawszy w jego ustach słowa Świętego Pawła, ksiądz oniemiał.
– Dokonałeś wielkich rzeczy dla swoich ludzi. Ale teraz nadszedł czas, by pójść dalej. By dorosnąć.
– Powiedz raczej „zginąć”.
– Jeśli nasiono nie umrze, nie wyda owocu.
– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek zrobił krzywdę Miastu!
Głowa pochyliła się. Kaptur zupełnie zakrywał widmową twarz.
– Jest tylko jedna osoba, która może zrobić krzywdę Miastu – powiedział Mnich. Jego prawa dłoń wolno wysunęła się z rękawa, a długi palec wskazujący wycelował w pierś Rządcy.
– Ty jesteś tą osobą. Nawet jeżeli masz najlepsze intencje, skazujesz swoich ludzi na śmierć.
Krótkie pojawienie się tej ręki zaparło dech w piersiach Waganta i Rządcy. Nie Johna, który już ją kiedyś widział.
Była czarna, w kolorze asfaltu. Czarna i koścista, jak ręka mumii. Z bardzo długim, zaostrzonym paznokciem. Niczym pazur.
– Wasz schron nie jest już bezpieczny. Synowie Gniewu planują atak. Musicie działać natychmiast. Nie jutro: dzisiaj. Nadszedł czas, żeby wziąć miasto Żelaznych Wrót. Teraz albo nigdy.
– Głupstwa. Dlaczego mieliby nas zaatakować? Dopóki my…
– Wiem o waszym układzie. Naprawdę sądzisz, że im to wystarczy? Że zadowolą się waszą daniną, skoro z łatwością mogliby was podbić i uczynić niewolnikami na zawsze? A sam co byś zrobił na ich miejscu?
– Dali mi słowo!
– Zmienili zdanie.
– Tego nie możesz wiedzieć!
– Ale wiem. Tak jest naprawdę.
– Wiesz, bo jesteś jednym z nich, starcze?
– Nie, nie jestem jednym z nich. I dlaczego nazywasz mnie starcem? Jestem o wiele młodszy od ciebie.
Mówiąc to Mnich podniósł ręce do twarzy. Długie palce zdjęły z głowy kaptur.
Mnich był Stworem Nocy. Wagant zorientował się natychmiast, widząc cztery palce u jego ręki. Brakowało kciuka. Ale nie w wyniku okaleczenia. Nie było żadnych widocznych blizn. Jego dłonie były po prostu tak zbudowane.
– Nie bój się mnie tylko dlatego, że mnie nie znasz. Czasem niebezpieczeństwo czai się w tym, co wydaje nam się znajome.
Głos stworzenia był niski, miękki. Aksamitny. Sprawiał, że wszystkim udzielało się jakieś uczucie szczęścia, które Rządca starał się w sobie zwalczyć ze wszystkich sił. Nie chciał dać się zahipnotyzować temu potworowi.
Chłopak, zafascynowany wbrew własnej woli, przyglądał się badawczo dziwacznym rysom osobnika: to, co wydawało się gładkim obliczem, przy uważniejszym, bliższym oglądzie ukazywało cienkie, wąskie usta, dwoje nozdrzy i dwoje oczu, czarnych jak cała reszta tego ciała. Nie miał on ani uszu, ani włosów. Czaszka była w dobrych proporcjach, choć mała, a ogólny wygląd sprawiał wrażenie plastikowego manekina, z tych, co to napędzały od czasu do czasu stracha zwiadowcom podczas ekspedycji do ciemnych, zakurzonych sklepów. Kierowałeś lampę w jakiś kąt sklepu, i nagle wyrastały przed tobą te postaci o ludzkich kształtach i przerażającym wyglądzie, a gra świateł tworzyła zatrważające wrażenie ruchu.
Mnich mówił prawdę. Nie był wcale stary.
Najwyraźniej nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat.
Był jednym z tych dziwnych dzieci atomowej destrukcji, jednym z Potworów, które zastąpiły wszelkie poprzednie formy życia na ulicach miasta i, przypuszczalnie, na powierzchni całej planety.
– To, że wydaję ci się dziwny, nie znaczy, że jestem potworem. To, że mnie nie rozumiesz, nie znaczy, że jestem dziwny.
Rządca gwałtownie pokręcił głową, jak dziecko odmawiające posłuszeństwa.
– Czego od nas chcesz?
– Chcę, żebyście pomogli temu człowiekowi – odrzekł tamten, wskazując na Johna Danielsa. – Pomagając mu, wspomożecie Miasto. Nie ma dla was nadziei, jeżeli nie pójdziecie tą drogą.
Nasunął z powrotem kaptur na głowę.
– John wszystko wam powiedział. Teraz sami musicie zdecydować. Zniszczenie Synów Gniewu jest w waszych rękach. I to teraz, bo taka okazja już się nie powtórzy. Musicie z niej skorzystać, albo zginiecie. Nie nastąpi to dziś, nawet nie jutro czy pojutrze, ale wasz koniec jest pewny.
– Wojna Danielsa nie jest naszą wojną – zaprotestował Rządca. – Co my mamy wspólnego z kłótniami jego Kościoła?
Mnich pokręcił głową.
– Pomagając Johnowi w odzyskaniu bomby, pomożecie sobie samym. Unicestwienie Synów Gniewu jest dla was koniecznością. Nie możecie tego odkładać.
Rządca już miał coś odparować, kiedy odezwał się Wagant.
– Załóżmy, że zechcemy was posłuchać. Jak mamy zaatakować Żelazne Wrota? Nie mamy przecież prawie nic. Broni jak na lekarstwo, a ludzi zdolnych do walki jeszcze mniej.
– Będziecie mieli wszystko, czego wam trzeba. Dostaniecie wskazówkę, gdzie szukać broni potrzebnej do pierwszego szturmu. A kiedy już zdobędziecie Żelazne Wrota, będziecie mieli wszystkiego pod dostatkiem: i ludzi, i broni.
Rządca skrzywił się.
– Wiedzieliśmy, że twój przyjaciel jest dobry w opowiadaniu bajek. Ale ty bijesz go na głowę. Szkoda tylko, że ja muszę myśleć o ocaleniu prawdziwych ludzi. Nie mogę posłuchać waszych bajań i wystawić ich wszystkich na niebezpieczeństwo.
Odwrócił się, żeby odejść.
Mnich nie zrobił nic, żeby go zatrzymać. Zwrócił się za to do Waganta.
– Ty masz takie samo zdanie?
Szef zwiadowców długo się zastanawiał. I pokręcił głową.
– Nie. Ja wierzę w to, co powiedział John.
– Ale w twoim głosie wciąż wyczuwam wahanie.
Usta Waganta ułożyły się w smutnym uśmiechu.
– Nie jest mi w smak stawać przeciwko Donowi. Znaczy… przeciwko Rządcy.
– Musisz wybrać między Rządcą i Miastem.
– To nie takie proste. Zastanawiam się też, ilu z nas zginie w tym ataku.
Tym razem odpowiedział mu John:
– Nikt, o ile zrobicie, co wam powiem.
Rządca odwrócił się gwałtownie, z furią w oczach.
– NIKT? Kpisz sobie ze mnie?
– Jest sposób, żeby wejść do miasta Żelaznych Wrót bez jednego wystrzału. I nigdy nie będzie już bardziej odpowiedniej chwili. Uwierz mi: teraz albo nigdy.
Chłopak wybuchnął śmiechem. Zjadliwym śmiechem.
– Ach tak? I jak niby zamierzasz tam wejść? Przefrunąć?
– Wręcz przeciwnie. Wiesz, co to metro?
– Masz mnie za głupca? Jasne, że wiem.
– Świetnie. To powiedz mi: byłeś tam już kiedyś?
Rządca zaczerwienił się.
– Oczywiście, że nie.
– Dlaczego?
– Bo byłem za mały.
Wagant uśmiechnął się.
Mnich wykonał w powietrzu gest dwoma palcami.
W myślach trzech ludzkich istot pojawił się plan metra. John rozpoznał go od razu, ale dwu młodszym wydał się jedynie abstrakcyjnym rysunkiem z grubych, kolorowych krzyżujących się linii. Czerwonych, zielonych, żółtych.
Długa czerwona linia zaczęła pulsować jak żyła.
Ta linia, zwana M1, miała długość dwudziestu siedmiu kilometrów. Łączyła północny wschód z zachodem miasta. Była najstarszą linią metra w Mediolanie – odezwał się w ich głowach mechaniczny głos, inny niż głos Mnicha. Prace rozpoczęto w 1957, a zakończono w 1964 roku. To, co dzisiaj nazywacie Żelaznymi Wrotami, było dawniej centrum handlowym. Nosiło nazwę Bonola. Akurat pod nim znajduje się stacja metra.
Głos zamilkł. Ale obraz pozostał.
– Możecie tam dojść pod ziemią, tak że nie zauważą was straże – wyjaśnił osobnik w kapturze. – Stacja Bonola jest zaledwie o kilkaset metrów od centrum handlowego. Ale jest coś, czego nie wie nikt, nawet ci, którzy tam teraz mieszkają: w pierwotnych projektach centrum handlowe było skomunikowane bezpośrednio ze stacją metra. Wydrążono nawet tunel, ale później zaślepiono go po obu końcach.
– A skąd mamy wiedzieć, że tamto miasto nie odkryło już tunelu? – zauważył Wagant, przyglądając się mapie, która jakby wisiała w powietrzu między nim a pozostałą trójką.
– Nie odkryli go – powtórzył z naciskiem Mnich.
– Skąd wiesz?
– Będziesz musiał mi zaufać.
– Gdzie dokładnie kończy się tunel? – dociekał Wagant.
John i Rządca wyłączyli się z rozmowy.
– Na poziomie podziemnych parkingów centrum. W samym środku dzisiejszego miasta Żelaznych Wrót.
Wagant uśmiechał się.
– Czego mamy się spodziewać w środku? Ilu żołnierzy? Jak są uzbrojeni?
Odpowiedź Mnicha była jak zimny prysznic.
– Tego nie wiemy. Mogę ci powiedzieć jedynie, co tam było, kiedy centrum handlowe jeszcze działało.
W miejsce planu metra w myślach ludzkich istot pojawiła się teraz mapa.
Rządca otworzył usta, kiedy przeczytał napisy na kolorowych plamach mapy.
Był tam olbrzymi supermarket zajmujący niemal połowę centrum handlowego, a obok sklep dla majsterkowiczów: w praktyce kopalnia bardzo przydatnych materiałów i narzędzi. A dalej sklepy odzieżowe i obuwnicze, optyk, księgarnia, a nawet gabinet lekarski. W oczach Rządcy była to mapa krainy mlekiem i miodem płynącej.
Na mapie figurowały mityczne nazwy, łącznie z najbardziej mityczną ze wszystkich: McDonald’s. Ileż to razy Mama opowiadała swoim dzieciom o tym fantastycznym miejscu, w którym podawano wyborne dania nazywane hamburgerami i frytkami! Donowi mimowolnie napłynęła ślina do ust.
– Nie rozpędzaj się z marzeniami – powiedział, uśmiechając się Mnich. – To było dwadzieścia lat temu. Mogli już wszystko skonsumować. No i na pewno nie znajdziesz hamburgerów…
– Ani broni – dodał krytycznym tonem Wagant. – Nie widzę zbrojowni ani sklepów sportowych.
– Broń jest. Z koszar policyjnych. Z tego, co wiemy, są też pojazdy pancerne. Przynajmniej dwa. Ale nasi informatorzy nie mają pewności.
Patrząc na mapę, Wagant gwizdnął przez zęby.
– Ej, popatrzcie tutaj…
Jego oczy wpatrywały się w dwa słowa z listy usług oferowanych przez centrum handlowe: STACJA BENZYNOWA.
To było lepsze od krainy mlekiem i miodem płynącej. To była kraina, w której płynęła benzyna.
– Musimy absolutnie zdobyć ten punkt – wykrzyknął, a oczy mu lśniły.
– Nie – zareagował Rządca.
To słowo, wypowiedziane po cichu, zmroziło Waganta bardziej niż śnieg smagający mu twarz w miejscach nieosłoniętych maską.
– Dlaczego nie?
– Nie wymienię naszego bezpieczeństwa na jakąś mrzonkę. Ani na rojenia jakiegoś potwora.
Śmiech Mnicha pojawił się jednocześnie w myślach wszystkich trzech istot ludzkich.
To, że wydaję ci się dziwny, nie znaczy, że jestem potworem. To, że mnie nie rozumiesz, nie znaczy, że jestem dziwny, powtórzył niczym litanię.
Rządca przyjął te słowa pogardliwym, ucinającym rozmowę gestem dłoni, jakby chciał powiedzieć: „skończmy już z tymi głupstwami”.
– To nie są rojenia – odezwał się Wagant.
– Wracajmy do Miasta. Nie mam nic więcej do powiedzenia temu potworowi. Chyba że… – Na twarzy zdeformowanej od wizjera maski pojawił się okrutny uśmiech. – Strzelaj, Wagant. Zabij go. To rozkaz.
Na chwilę wszystko zamarło. Jakby lodowaty wiatr wziął górę nad słabymi iskrami życia ich ciał.
– Powiedziałem: strzelaj. Zabij to monstrum. To twój zawód, tak czy nie?
Wagant poczuł nagły przypływ gniewu, który z trudem opanował.
– Moim obowiązkiem, a nie zawodem, jest chronić Miasto.
– To właśnie każę ci zrobić.
– Nie. To nie tak.
Rządca zaniemówił.
Popatrzył na Waganta, potem na Johna.
Spojrzał na Mnicha, na tę niedorzeczną postać rodem z jakiegoś koszmaru.
Ty masz inne koszmary, szepnął głos w jego mózgu.
– Przestań!
Twój lęk przed ciemnościami. Strach, że cię zjedzą.
– Powiedziałem: przestań!
Strach, że nie staniesz na wysokości zadania. Strach, że cię ocenią. Strach…
Rządca padł na kolana z rękoma na skroniach, jakby chciał wydusić z głowy głos, który go torturował.
Nie masz powodu do strachu. Potwory, te prawdziwe, nie żyją. Ogry z Mordoru. Wagant się nimi zaopiekował. Wagant uratował was wszystkich, i znów was uratuje…
– Przestań, proszę – zapiszczał płaczliwie Don tym swoim głosem chłopca, który dojrzał zbyt szybko.
Jestem z ciebie dumna, odezwał się inny głos w jego myślach, głos boleśnie ukochany.
Don zamknął oczy.
– Zostaw mnie w spokoju. Zostaw mnie w spokoju… Dlaczego zostawiłaś mnie samego? Dlaczego mnie opuściłaś?
Nigdy cię nie opuściłam. Zawsze z tobą byłam. I będę z tobą do końca, mówił cicho głos.
Co mam zrobić, Mamo? Proszę cię, powiedz mi, co mam zrobić…
Ale głosy w jego głowie już zamilkły. Został tylko jego własny głos.
Otworzył oczy.
Wszyscy czekali na to, co powie.
– Nie mogę zezwolić na to szaleństwo – powiedział.
Wagant pokręcił głową.
– Zatem będę musiał przejąć dowództwo.
– To jest zdrada!
Dowódca zwiadowców uśmiechnął się smutno.
– Wszystkiego, co wiesz o zdradzie, nauczyłeś się z książek dla dzieci. Czas dorosnąć, Don. Nie jesteśmy już na wyspie, której nie ma.
– Nie nazywaj mnie…
– Przestałeś wydawać mi rozkazy. Przykro mi, ale muszę cię usunąć ze stanowiska.
Co powiedziawszy, odwrócił się do przełożonego plecami i ruszył ku Miastu.