Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 9
Оглавление3 | Pierścień, aby nad nimi panować
Przebudziwszy się, John Daniels nie zdziwił się widokiem Rządcy siedzącego przy jego legowisku. Już we śnie rozpoznał jego zapach – ostry, ale nie przykry.
Ostatnie dwadzieścia lat to było prawdziwe nagromadzenie nieprzyjemnych zapachów – od fetoru rozkładu poprzez swąd palonego drewna, aż do najbardziej swojskiego odoru schronów, czyli mieszanki spleśniałego kartonu, mokrej tkaniny i niedomytych ciał. Od czasu do czasu zapach krwi, intensywny nawet wtedy, gdy się o nim tylko pomyśli. Czuł go aż nazbyt często w swojej podróży z Rzymu do Wenecji, a jeszcze częściej podczas pieszego powrotu. Czasem to była jego krew, częściej zaś tych, którzy próbowali stanąć pomiędzy nim a jego celem. Wieczorem, kiedy zatrzymywał się w jakimś niepewnym schronieniu, by odpocząć w podróży, zdejmując rękawice, za każdym razem wąchał sobie dłonie z obawą, że wyczuje smród gangreny. Ręce miał niemożliwie zmasakrowane. Rzemienie sań powyrzynały mu rany głębokie niczym stygmaty, czyli coś, co dotykało (czy też było błogosławieństwem, w zależności od punktu widzenia) niektórych świętych, kiedy na ich dłoniach pojawiały się rany Chrystusa ukrzyżowanego.
Metaliczny zapach krwi był dobrym zapachem. Oznaczał, że rany nie są zainfekowane. John otwierał wtedy puszkę z drogocennym sadłem i smarował je przed zabandażowaniem.
Zapach sadła też był dobry. Grunt to nie zastanawiać się, z jakiego zwierzęcia pochodziło. Dostał trzy puszki od kupca napotkanego u wrót Ravenny, najbardziej na północ wysuniętego przyczółka Państwa Kościelnego, którego Nowy Watykan był tymczasową stolicą. Ponura podziemna stolica państwa, które na mapie półwyspu zaznaczyło się oderwanymi plamami: jedno miasto tu, jakiś przyczółek sto kilometrów na północ. Wszystkiego kilkaset osób rozsianych w takich odległościach, że informacje docierały po tygodniach, jeśli nie po miesiącach.
Kupiec okazał się uczciwy. To, co przed Zagładą wydałoby się dziwne, stało się normalnością; uczciwość była teraz warunkiem koniecznym przetrwania. W zamian za sadło i garść informacji na temat Nowego Watykanu – w większości mało wiarygodnych – John dał mu złoty pierścień: jeden z tych, które znalazł w kieszeni, wracając z Wenecji.
Pierścien należał do tych, które każdego roku doża, wenecki władca, wrzucał do wody z Bucentaura podczas uroczystości zaślubin Wenecji z morzem1. Alessia, ta tajemnicza Alessia, zebrała całą garść tych pierścieni, by mu je ofiarować. John był przekonany, że je wyrzucił, ale kilka dni później, na początku swojej podróży powrotnej, odnalazł je w kieszeni kurtki wraz z sygnetem papieskim, Pierścieniem Rybaka. Wciąż pamiętał wrażenie, jakie na nim zrobił widok sygnetu na palcu kapitana Gwardii Szwajcarskiej, który się chwalił, że zdarł go ze zmumifikowanej ręki ostatniego papieża.
Teraz pierścień już nic a nic nie obchodził Johna Danielsa. Całkowicie stracił swoją symboliczną wartość. Był dla niego zwykłym kawałkiem metalu, nadającym się co najwyżej do wymiany na coś przydatnego do przetrwania. Był jak wszystkie inne pierścienie, które odnalazł w kieszeni.
Choć pewnie – mimo że myśl ta drażniła go – wymieniłby go na żywność, wodę czy lekarstwa w ostatniej kolejności.
– Cześć, Don – wyszeptał, nie otwierając oczu.
– Skąd znasz moje imię, cudzoziemcze?
– Dlaczego tak do mnie mówisz? Powiedziałem ci, jak się nazywam.
– Za to ty musiałeś ukraść moje imię, choć nie wiem, jak to zrobiłeś.
– „Ukraść”… Mocne słowo.
– Nie podałem ci go, więc musiałeś sam sobie wziąć. Wiedz, że Miasto pilnuje swoich nazw.
– Ja nazywam się John Daniels.
– A ja Rządca. Zapamiętaj. „Rządca”, a nie tak jak mnie nazwałeś. To imię było moje przedtem. Ale już do mnie nie należy. – Pochylił się. Wziął prawą dłoń Danielsa i przyjrzał się jej. – Jak mogłeś doprowadzić sobie ręce do takiego stanu?
– Ciągnąłem sanie. Mniej więcej przez trzy miesiące.
Rządca wybuchnął śmiechem.
– Kpisz sobie ze mnie? Trzy miesiące? Chyba trzy dni.
– Trzy miesiące – powtórzył Daniels dobitnie.
Chłopak podrapał się po rzadkiej brodzie. Próbował się domyślić z miny obcego, czy ten z niego kpi, czy rzeczywiście mówi prawdę.
– Przestań ze mnie kpić – zdecydował w końcu.
– Ani myślę.
– I gdzie niby są te sanie? Zwiadowcy, którzy cię znaleźli, nie widzieli żadnych sań.
– Ukradli mi je.
– Ach tak! A kto ci je ukradł? Ci, co cię prawie utłukli?
– Nie, nie oni. Inni, z tego samego bractwa. Inne twarze, ta sama rasa.
– Synowie Gniewu?
– Zdaje się, że tak ich właśnie nazywacie.
– A co takiego wiozłeś na tych saniach? Prezenty dla grzecznych dzieci?
Daniels się uśmiechnął.
– Tylko jeden prezent, na dobrą sprawę. I to dla bardzo niegrzecznego człowieka. Niestety, ukradli.
– Przynosisz prezenty niedobrym?
– To zależy od prezentu.
– A ten skradziony? Co to był za prezent?
– Głowica termojądrowa. Z tych małych. Nazywano je taktycznymi. Teoretycznie miały być przenośne, ale kiedy ją ciągniesz taki szmat drogi w takich warunkach, to zmieniasz zdanie na temat pojęcia „przenośny”.
Rządca spojrzał w martwe oczy starca.
– Nikt nie może przebywać w pobliżu bomby atomowej przez trzy miesiące.
– Na tej zasadzie nikt nie może podróżować przez trzy miesiące za dnia, nie sądzisz? A jednak ja podróżowałem.
– Nabijasz się ze mnie. Wystarczy jeden dzień na zewnątrz, żeby umrzeć.
– Niezupełnie, ale to, co mówisz, jest dość bliskie rzeczywistości.
– Więc kłamiesz.
– Nie. Błędna dedukcja, drogi Watsonie.
Rządca osłupiał na dźwięk tego nazwiska.
– Z twojej reakcji wnoszę, że znasz przygody Sherlocka Holmesa – powiedział Daniels.
– Tak. Ty też?
– Pewnie. Przeczytałem wszystkie jako chłopiec. Tak jak Moby Dicka i Przygody Tomka Sawyera…
– Tego ostatniego nie znam. Co to jest?
– Powieść Marka Twaina.
Rządca wydawał się rozczarowany.
Umysł Danielsa, który sondował myśli tamtego, wzdrygnął się wobec gwałtownego przypływu frustracji zabarwionej agresją.
– Ale znam ją na pamięć – skłamał instynktownie.
Myśli chłopaka zbłękitniały.
– Poważnie? A jakie jeszcze znasz książki?
– Wszystkie.
To słowo było jak najryzykowniejszy rzut kośćmi, jaki John Daniels mógł wykonać.
Ale skutek był dobry.
Myśli chłopaka rozbłysły lśniącą bielą przeplataną srebrem i złotem.
– Naprawdę? Znasz je wszystkie? To wspaniale. Jesteś czarodziejem!
– Coś w tym rodzaju.
– Chodź. Zaprowadzę cię do Miasta.
– To my nie jesteśmy w Mieście?
– Nie. Idziemy, pokażę ci naszą bibliotekę.
– Nie jestem gotowy.
Wokół głowy chłopaka zapaliły się nagle małe czerwone ognie. Tańczące płomienie złości.
Od jakiegoś czasu John Daniels widział wszystko w taki właśnie sposób: jako kontury otoczone migoczącymi aurami. Tak było od dnia, w którym natknął się na Mnicha. Odkąd okazało się, że ta niezwykła istota podziela jego pogląd. Pogląd na to, co działo się w Rzymie. W zamian za swoje dary to osobliwe stworzenie zabrało mu naprawdę wiele. Czas miał pokazać, czy na tej wymianie zyskał, czy może jednak stracił.
Płomienie wokół twarzy Rządcy wciąż rosły.
– W porządku – rzucił pospiesznie John. – W porządku, zgoda, już idę.
Z trudem uniósł się na łokciach, później na dłoniach, żeby usiąść. Dużo go to kosztowało. Zakręciło mu się w głowie i pewnie padłby jak długi, gdyby nie chwyciły go ręce chłopaka.
– Pomóż mi… wstać…
Ciało Danielsa było wątłe. Lekkie jak kokon. W świecie, który znał tylko szczupłych, ciało kapłana było tak nikłe, że chłopak zaniemówił. Podniósł go bez najmniejszego trudu, pomagając mu się wesprzeć na sobie.
Daniels był nagi, jeśli nie liczyć brudnych bandaży zakrywających rany.
– Gdzie jest… moje ubranie?
Rządca poprowadził Johna małymi kroczkami do narożnika szpitala, w którym Matka zostawiła ubranie obcego. Porządnie złożone, ale, rzecz jasna, niewyprane. Jednak nie cuchnęło. Rządcę zadziwił zapach, jaki wydzielało. Neutralny, a jednocześnie pełen najprzeróżniejszych woni.
John uśmiechnął się, łapiąc chłopaka na tej myśli. Kiedyś jeden z jego przyjaciół, student MIT, wyjaśnił mu przy piwie, jak zlikwidować dźwięk innym dźwiękiem.
Jeśli dwie fale dźwiękowe są identyczne poza tym, że mają przeciwną fazę, znoszą się nawzajem. Czyli jeżeli chcesz wyeliminować jakiś dźwięk, musisz po prostu wytworzyć jego przeciwieństwo, które zniesie się z uciążliwym hałasem. Dźwięk i antydźwięk dają ciszę.
John nic nie zrozumiał z tej lekcji, ale przypomniał ją sobie, gdy poczuł w nozdrzach woń swoich ubrań. Zionął z nich przeraźliwy odór, owszem. Pleśń, błoto i ekskrementy. Ale był też antyzapach śniegu, ognia w zaciszu jakiejś piwnicy, ciepłej zupy ziemniaczanej. Antyzapach przyjaźni zawartej w obozowisku i antyzapach wymienianego towaru: sadła do smarowania nabojów, tytoniu z otwieranych blaszanych puszek zamkniętych od dwudziestu lat…
Ale szczególnie zapach śniegu.
A dokładniej – zapachy. Bo zapach śniegu nigdy nie był taki sam. Zmieniał się w zależności od miejsca. Gdzieś pośród ruin śnieg trącił czymś metalicznym. Gdzie indziej John wyczuwał woń zwiędłych liści, choć było to niemożliwe, bo – jak wiedział z własnego doświadczenia – cała wegetacja znikła z powierzchni ziemi. Nie było już pór roku, tylko jedna długa, śmiertelna zima nuklearna.
A jednak…
A jednak śnieg trącił czasem zwiędłymi liśćmi – gdy był dzieckiem, zagrabiano je na stosy w ogrodach, które później palono.
I rzeczywiście, innym zapachem, który czuł od czasu do czasu, był swąd liści palonych w ognisku.
Mózg podpowiadał mu, że zapachy te były tylko majakiem, że nic takiego nie istnieje, że śnieg jest tylko śniegiem, zalatuje popiołem i jest trujący. Ale jego serce nie chciało poprzestać na tej upiornej powierzchowności – próbowało odnaleźć w niej przeszłość, czar poranków spędzonych z nosem przy szybie, za którą wirowały płatki śniegu…
Zapiął wszystkie guziki kurtki. Zauważył, że w izbie musiało być lodowato, bo z ust wydobywała mu się para. Od dłuższego już czasu nie odróżniał ciepła od zimna, ale udawał, żeby nie wzbudzić podejrzeń innych.
Ubrał się, nie angażując w to myśli. Palce same wszystko zrobiły: wybrały ubiór i go wdziały, wciągnęły wojskowe buty, jedną z najcenniejszych rzeczy, jakie miał. Po Zagładzie nie robiono już takich. Poczuł zazdrość Rządcy. Kiedyś tak sfatygowane buty dawno by wyrzucono. Były całe podrapane, miejscami skóra nosiła prawdziwe blizny. Ale pozostawały bezcennym skarbem. Niektórzy byliby zdolni zabić, żeby je mieć. Ale nie Rządca. Nie on. Przynajmniej nie teraz. Teraz chłopak drżał z podniecenia jak dziecko w Wigilię Bożego Narodzenia. Przestępował z nogi na nogę, zniecierpliwiony tak długim ubieraniem się starego.
– Skończyłeś? Możemy już iść?
– Możemy – westchnął Daniels.
Jego nowa percepcja – zmysł, którego ludzie nie mieli (a może już nie mieli albo jeszcze nie mieli) – ukazywała mu długi korytarz o wilgotnych ścianach. Wzdłuż korytarza ustawione były wiadra i miski, w których zbierała się woda filtrowana przez coś, co wyglądało jak stare pończochy. John widział już coś takiego podczas podróży, widział też uprawy grzybów identycznych lub bardzo podobnych do tych, które zajmowały kilka pomieszczeń przy szerokim korytarzu. Były też miejsca nieco lepiej oświetlone, z półkami, na których stały naczynia z rosnącymi roślinami: cebulą, ziemniakami, soją, fasolą, a nawet kilkoma niewydarzonymi pomidorami. Anemiczna zieloność liści ledwo zaznaczała się w tym mizernym świetle. Ale i tak ta ektoplazmatyczna zieleń postrzegana przez jego nowe zmysły wydała mu się cudem.
W innym pomieszczeniu, w połowie długości korytarza, John wyczuł oznaki rozgorączkowanego, kłębiącego się życia. Zza krat metalowych klatek uważnie wpatrywały się w niego oczy stworzeń przypominających wielkością koty.
John wciągnął powietrze w nozdrza.
Szczury.
Pokręcił głową na wspomnienie rozdarcia, jakiego doznał poprzedniego wieczoru przy pierwszym łyku rosołu. Nie żeby mięso szczura specjalnie go pociągało. Ale alternatywa – w zasadzie jedyna alternatywa – była zdecydowanie gorsza.
Mentalny obraz przeszedł w podczerwień, ukazując jakieś dwadzieścia stworzeń – chudych, choć w dobrym zdrowiu – rojowisko ogonów i szczękanie kłów, które zdradzało ich nienasyconą żarłoczność. Cofały się w najdalszy kąt swojego więzienia, by rzucić się z całym impetem na kraty klatki.
Rządca dostrzegł przestrach księdza.
– Spokojnie. Klatki są solidne.
Ciągnął Johna za kołnierz kurtki, nie zważając na to, że ten jest ślepy i ranny. Biegł, jakby przed czymś uciekał.
W korytarzu nie spotkali żywego ducha.
Uspokój się, powiedział kobiecy głos w jego mózgu. Tu jest bezpiecznie. Uspokój się.
Kolejny równie szeroki korytarz skręcał w prawo. Rządca wszedł do niego, ciągnąc za sobą Johna.
Nieliczne pochodnie na ścianach wystarczały chłopakowi, aby poruszać się w tej podziemnej przestrzeni, olbrzymiej w porównaniu z klaustrofobicznym środowiskiem Świętego Kaliksta. Johnowi, z natury rzeczy, światła w ogóle nie były potrzebne. Jedyne, co widział, to złociste, zmieniające swój kształt kule, tańczące niczym duchy świetlne pod wpływem powietrza, które obaj wprawiali w ruch na swojej drodze.
Z korytarza wchodziło się do dziesiątek identycznych pomieszczeń. W jednym z nich dwóch mężczyzn w plastikowych ponczach i maskach gazowych zbierało grzyby ze ściany czymś w rodzaju szczotek i wrzucało je do małych koszyków zawieszonych na biodrach.
Kiedy pokonali kolejny zakręt, znaleźli się u szczytu schodzącej w dół rampy pomalowanej w żółte pasy. Farba złuszczyła się już prawie zupełnie od ludzkich stóp i upływu czasu.
Rampą zeszli w dół, a później jeszcze jedną, identyczną jak poprzednia.
John pojął wtedy, gdzie się znajdują.
W piętrowym garażu podziemnym.
A pomieszczenia rozlokowane wzdłuż korytarza były prywatnymi garażami. Uchylne bramy zniknęły. Zapewne przydały się do czegoś innego. Może przetopiono je na broń i narzędzia.
John zrozumiał, gdzie się one podziały kilka minut później, za ostatnim zakrętem.
Wjazd zablokowany był stalową ścianą.
Na ścianie wisiała metalowa tablica.
Przy swoim odmienionym widzeniu John z trudem zrozumiał znaczenie dziwnych ilustracji i liter.
Tablica przedstawiała schemat piętra.
Według rysunku za ścianą rozciągała się olbrzymia przestrzeń: otwarty parking, tak duży jak całe piętro.
Na ścianie wymalowana była czerwona cyfra: 3.
Oznaczała poziom, na którym się znajdowali.
Wyjęte bramy poszczególnych garaży były zespawane i tworzyły dwie ściany zaporowe. Pas zewnętrzny i pas wewnętrzny, sięgający prawie po strop. Z płyt pierwszego ogrodzenia wystawały na zewnątrz żelazne ostrza skierowane ku górze. Tworzyły doskonałą, groźnie wyglądającą przeszkodę. Za tym pierwszym pasem zapory znajdowała się przestrzeń o szerokości dwóch metrów, mogąca pomieścić ze trzydzieści osób obrony schowanych za półtorametrowymi płytami, nad którą wisiała na zaostrzonych palach plątanina drutu kolczastego. Dopiero za nią wznosiła się druga zapora. Tu płyty zespawane były nie tylko jedna na drugiej wzwyż, ale i warstwowo, a na górze pozostawiono wąskie wysokie otwory. John ocenił, że zapora musiała mieć jakieś pół metra grubości. Strażnicy stali na podwyższeniu, z głowami wychylonymi przez okienka, niemal dotykając nimi stropu. John doliczył się ich sześciu, uzbrojonych w coś, co wyglądało na broń myśliwską.
Rządca stanął z rozstawionymi nogami przed jedynymi drzwiami prowadzącymi do pierwszego ogrodzenia.
Dwóch chłopaków w ponczach podobnych do tego noszonego przez zbieraczy grzybów otworzyło drzwi zawieszone na dobrze naoliwionych zawiasach. Oni też byli uzbrojeni, ale tylko w pistolety. Zasalutowali przed Rządcą i spojrzeli badawczo na jego gościa, kiedy ten przechodził obok nich.
Przestrzeń pomiędzy dwoma ścianami była czysta. W metalowych szafkach trzymano broń i amunicję. Były zamknięte, ale dla Johna nie stanowiło to problemu. Mógł odczytać ich zawartość w umysłach strażników. To była stara broń, naładowana emocjonalną energią, która pokrywała ją czerwienią niczym farba fluorescencyjna.
Sportowe łuki, oszczepy, miecze, parę pistoletów.
Nic specjalnego, jak na arsenał.
Za to drugie drzwi to było już coś zupełnie innego. Duże wrażenie. Masywna konstrukcja ze skręconych płyt, ważąca pewnie z tonę. Wydawało się, że nie ruszysz jej w dziesięciu, a tymczasem wystarczył ciężar dłoni jednego chłopaka, który otworzył ją jak drzwi lodówki za starych czasów.
Weszli. Metalowa ściana była gruba na ponad czterdzieści centymetrów. Prawie idealnie odgadł jej grubość. Schronieni za takimi płytami wartownicy mogli odeprzeć każdy atak, a później wycofać się, zamykając za sobą okienka metalowymi zasuwami.
Ten, kto zaprojektował taki system obronny, znał się na rzeczy, pomyślał John.
– Nie doceniłem was, kiedy zobaczyłem twoich niedzielnych wojowników tam na górze.
– Nie ty jeden.
John już miał go spytać, dlaczego konstrukcje obronne znajdują się wewnątrz, a nie na zewnątrz siedliska, gdzie przestraszyłyby każdego nieprzyjaciela. Ale Rządca powiedział mu to sam, niepytany.
– Nie chcemy, żeby na zewnątrz ktoś wiedział, jak dobrze zabezpieczone jest Miasto. Bo mogłaby mu przyjść ochota na zdobycie go. Dlatego na zewnątrz pokazujemy mało. I nasi… goście… widzą tylko to, co chcemy im pokazać.
– A szpital nie jest dla was ważny?
Rządca wzruszył ramionami. Uśmiechnął się.
– To nie jest właściwy szpital. Mamy drugi, tu, na dole, w Mieście. Prawdziwy.
– To dlatego ten na górze jest bardziej jak grota niż jak schronienie?
– Jasne – odrzekł z wyższością Rządca. Drzwi drugiej zapory zamknęły się za ich plecami. Przestrzeń znajdującą się przed nimi skrywały czarne zasłony z grubego, ciężkiego materiału. Rządca odchylił brzeg jednej z nich i wprowadził Johna do środka.
1 Bucentaur był wspaniałą pozłacaną galerą dożów weneckich, którą wypływali oni każdego roku w dzień święta Wniebowstąpienia Pańskiego, aby obchodzić uroczystości zaślubin z morzem (przyp. aut.).