Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 10

Оглавление

4 | Biblioteka

Gdyby John Daniels normalnie widział, byłby oszołomiony jasnością olbrzymiej przestrzeni za zasłoną.

I ciepłem.

Wielka Zagłada pogrążyła świat w ciemności i zimnie. Takie warunki stały się dla ludzkiej egzystencji normą.

Zetknięcie z tą ogromną podziemną przestrzenią stanowiło więc niezwykłe doświadczenie.

Było tam przynajmniej osiemnaście stopni, a światło pochodziło z długich paneli zawieszonych na suficie. Ktoś żyjący w czasach przed zniszczeniem świata uznałby to światło za przyćmione. A powietrze za zimne i wilgotne. Ale teraz było to coś nadzwyczajnego.

Światło paneli ukazywało całą wystawność podziemnego wnętrza. A raczej tego, co w tych nędznych czasach uchodziło za wystawność.

Ludzie o zdrowym wyglądzie krzątali się przy budkach w miejscu wyglądającym na targ. Auta i furgony zmieniono w sypialnie, a starą przyczepę kempingową w coś na kształt baru z wielkim szyldem z wypisanym gotykiem: ADMIRAŁ BENBOW.

– I co? Podoba ci się nasze Miasto? – zapytał Rządca z dziecięcym entuzjazmem w głosie. Ale po chwili na jego twarzy pojawił się grymas. – Wybacz. Zapomniałem, że nie widzisz.

– Nie musisz przepraszać. I nie trzeba widzieć, żeby wiedzieć, jakie macie szczęście. Czuję ciepło. I światło.

Wypowiadając te słowa, ojciec Daniels poczuł się nieswojo. Przed Wielką Zagładą mało kto powiedziałby, że jest ciepło przy osiemnastu stopniach. A już z pewnością nikomu nie wydałoby się mocnym to światło z sufitowych paneli.

Ale po upadku cywilizacji wiele rzeczy uważanych kiedyś za normalne stało się teraz prawdziwym cudem.

– Budynek nad naszymi głowami powstał na krótko przed Stanem Zagrożenia. Miał kilka tygodni. Zbudowano go na jakąś imprezę. Targi czy coś takiego. Zdaje się, że nazywała się Expo. Miała demonstrować cuda techniki. I faktycznie – konstrukcja przetrwała w doskonałym stanie, część rzeczy działa do dziś. Na przykład światło, chociaż z roku na rok jest coraz słabsze. Izolacja cieplna była najwyższej jakości. Wytrzymały też wszystkie szyby. To dlatego możemy wchodzić aż na ostatnie piętro. Widok jest stamtąd przepiękny. Znaczy, przepraszam…

– Mówiłem ci już, że nie ma za co przepraszać. Owszem, chętnie wszedłbym na ostatnie piętro.

– Zobaczymy. Znaczy, miałem na myśli…

Daniels machnął zniecierpliwiony ręką. Ale jego usta się uśmiechały.

– Przestań już z tym zakłopotaniem. Proszę. Powiedz mi lepiej, co tu w ogóle działa.

– Dobra. No to światła i okna. Cała reszta psuła się stopniowo. Dziesięć lat temu to tu się nieźle żyło. Było nawet ogrzewanie. I woda bieżąca.

Chłopak podrapał się po brodzie. Pierzchające we wszystkich kierunkach wszy w sposób wymowny zademonstrowały konsekwencje wszystkich tych awarii.

– W porównaniu z innymi miejscami, które widziałem, i tak jesteście szczęściarzami. Możesz mi wierzyć. Ale chciałbym w takim razie wiedzieć, dlaczego powiedziałeś mi, że strażnik źle się czuje z głodu. Dlaczego powiedziałeś mi o Ofiarowaniu?

Rządca roześmiał się.

– Chciałem cię nastraszyć.

– Więc nie zjadacie swoich zmarłych?

– Nie. Chłopak jest chory, bo złapał jakiegoś wirusa na zewnątrz. Wirus – tak się to nazywa, prawda?

– Tak. Więc czym jest to Ofiarowanie?

– Mama nas tego nauczyła. Wyczytała o tym w jakiejś książce. Później ci pokażę. Znaczy…

– Rozumiem. Nie przepraszaj.

Szli przez rozległe podziemie.

Nie wszystkie panele oświetleniowe działały. Tu i ówdzie, w ciemniejszych miejscach, stały konstrukcje od posadzki po sam strop. Wyglądały na gigantyczne półki z najróżniejszych materiałów: drewna, blachy, plastiku. Na każdej półce znajdowały się materace. Na niektórych poziomach spali ludzie zawinięci w pościel zrobioną niemal z samych łat.

– Śpimy na zmiany. Jedna brygada zawsze patroluje obrzeża Miasta, druga okolice, i są jeszcze dwie grupy zwiadowców. Jak ta, co cię znalazła.

– Udaje się wam jeszcze na coś trafić?

– Nie na żywność, jeśli o to ci chodzi. Już od dłuższego czasu jej nie ma. Ale czasem natykamy się na prawdziwy skarb. Zaopatrzyliśmy się w niezłą ilość materiału w sklepie żelaznym o dwa kwartały stąd. Potrzebowaliśmy trzech miesięcy na opróżnienie go i zniesienie wszystkiego do Miasta. Ale jedzenia nie ma. Wina i alkoholi jest, ile chcesz, ale Mama zabroniła nam pić, więc używamy tego jako towaru wymiennego. Na przykład Matka Miłosierdzia, którą mamy teraz, kosztowała nas sześć skrzynek wina i dziesięć butelek whisky. To był świetny interes, ale może ty i tobie podobni z zewnątrz bylibyście innego zdania.

John Daniels nie odpowiedział. Był zbyt zajęty rejestrowaniem szczegółów, które udało mu się uchwycić. Na przykład zupełny brak osób starszych był kolejnym elementem obrazu Miasta, jaki sobie tworzył.

Były dzieci, ale niezbyt wiele. Opiekowały się nimi matki. Było też coś, co wyglądało na szkołę. Nauczycielka – jedna z najstarszych kobiet, jakie Daniels widział dotąd w Mieście – zapisała na tablicy kilka włoskich słów i kazała je głośno powtarzać całej klasie, którą stanowiły dzieci w różnym wieku. Daniels obiecał sobie, że zapyta o tę dziwną rzecz pod koniec całego obchodu, który zaprowadził ich do osobliwej konstrukcji, na samym końcu starej hali garażowej.

Wyglądała jak plastikowy domek, z tych, które kiedyś ustawiano na placach zabaw dla dzieci. Tyle że o wiele większy, przynajmniej dziesięć metrów na dziesięć, i wysoki po sam strop. Pomalowany był w żywe kolory: czerwony dach, żółte ściany, a drzwi i okna – jaskrawozielone.

Rządca wyjął z kieszeni ogromny klucz i wsunął go z namaszczeniem do zamka o równie imponujących rozmiarach.

Drzwi się otworzyły.

– Chodź – powiedział, kierując Danielsa w stronę progu.

Gdy weszli, zapalił najpierw jedną lampę naftową, a potem kolejno wszystkie inne podobne lampy wiszące na ścianach.

– Witamy w naszej bibliotece – oznajmił triumfalnie.

Danielsa zamurowało.

Na wszystkich ścianach stały niskie półki z rzędami książek. Czuć było ostrą woń pleśni, a na zielonej wykładzinie, która być może miała imitować łąkę, kwitły plamy wilgoci.

A więc to jest ta słynna biblioteka, pomyślał rozczarowany John Daniels.

Same książki dla dzieci. Z kolorowymi okładkami i dziecięcymi ilustracjami.

Wyczuł dumę Rządcy i usiłował się uśmiechnąć.

Przeciągnął palcami po grzbietach książek. Ale nie mógł wyraźnie dojrzeć liter.

Wziął do ręki jedną z nich, lekką jak piórko.

– Co to jest? – zapytał.

– Moby Dick.

To była cieniutka książka.

Kiedy Daniels czytał je na studiach, dzieło Melville’a miało jakieś osiemset stron.

– A więc to jest biblioteka?

– Tak.

– A macie jeszcze jakieś inne książki?

– Tak, w innych pomieszczeniach Miasta, ale są nudne. Prawie same liczby.

– Zatem uczycie się tutaj. Wychowaliście się na tych książkach.

– Tak. Mama ciągle nalegała, żebyśmy się uczyli.

– Rozumiem. A gdzie teraz jest Mama?

Cień, jaki przebiegł przez twarz chłopaka, wyprzedził odpowiedź.

– Opuściła nas. Siedem lat temu.

– Czyli umarła?

– Tak. Za jej życia Miasto kwitło.

– Zdaje się, że i teraz dobrze sobie radzicie.

– Och, ale to nic w porównaniu z tym, jak się mieliśmy wtedy. – Chłopak westchnął. Usiadł na jednym z miniaturowych jaskrawych taborecików. – Opowiedz mi o Tomku Sawyerze.

I co teraz?, pomyślał Daniels.

Czytał tę książkę, kiedy był mały. Pamiętał tytuł, treść – jedynie z grubsza. A chłopakowi powiedział, że zna ją na pamięć tylko przez instynkt przetrwania.

Zamknął oczy.

Nic się nie zmieniło. Jego widzenie nie zależało od gałek ocznych.

Wycofał się w głąb umysłu. W tym celu uciekł się do sztuczki, której nauczył go Mnich.

Wyobraź sobie, że jesteś rybą, która pływa tuż pod powierzchnią wody w wielkim jeziorze.

Wyobraź sobie, że nagle pojawia się drapieżnik. Niedźwiedź.

Wyobraź sobie, że rzucasz się wszystkimi siłami w głąb jeziora. Schodzisz coraz niżej, płyniesz w stronę dna, gdzie woda jest mroczna jak płaszcz ciemności.

Umysł Johna Danielsa spłynął na dno jeziora.

Wszystko tonęło w mroku, ale gdzieś w oddali to pojawiało się, to znikało malutkie światło.

John popłynął w jego stronę.

To było ognisko. Najpierw pojawiło się jego rudawy blask, a później lśnienie gwiazd na niebie czarnym jak aksamit.

To już nie było na dnie jeziora, lecz nad jego brzegiem, na małej polanie.

Jakaś zakapturzona postać pochyliła się, żeby podsycić ogień, wzruszając żar gałązką.

John zbliżył się absurdalnie lekkim krokiem.

Jak na filmach z człowiekiem na Księżycu. Jakby się poruszał przy mniejszej grawitacji.

– Witaj, John. Czekałem na ciebie – odezwała się postać w kapturze.

I zaprosiła go gestem ręki, żeby usiadł obok.

Trawa była miękka, chłodna. John poczuł, że ma ściśnięte gardło.

Od tak dawna nie czuł dotyku trawy. Bał się, że ją zgniecie. Chociaż wiedział, że niczego wokół niego nie ma, a złudzenie jest doskonałe.

Musnął trawę dłonią. Na jego palce, łaskocząc go, wspiął się świerszcz. Powietrze było ciepłe, pachniało roślinnością i dymem z palonego drewna.

– Przebyłeś długą drogę od naszego ostatniego spotkania.

Daniels pokiwał głową.

– Długą drogę, z której na długo zboczyłem.

Mężczyzna w kapturze wzruszył ramionami.

– Każdy krok w naszej podróży ma sens. Każde pozorne zejście z drogi jest w rzeczywistości częścią podążania nią. Nie było żadnego zbaczania w twojej podróży.

– Może i tak.

– Wróciłeś, znaczy potrzebujesz mnie.

– Czyżbyś jeszcze nie wiedział?

– Może i wiem. Ale chciałbym to usłyszeć od ciebie.

– Potrzebuję cię, Mnichu.

– Znów mnie tak nazywasz…

– Nie przedstawiłeś się. Dopóki nie zdradzisz mi swojego imienia, będę cię tak nazywał.

– Jak chcesz. Widziałeś dzisiaj gwiazdy?

Daniels podniósł głowę. Droga Mleczna płynęła nad nimi jak rzeka światła. Tak piękna, że zapierała dech w piersiach.

– Brakuje ci gwiazd? – zapytał szeptem Mnich.

– Bardzo.

– Pewnego dnia znów zaświecą nad ziemią. I wiesz co? Ludzie nawet tego nie zauważą. Tak jak nie zauważali przed katastrofą. No więc? Czego ode mnie chcesz?

– Przecież wiesz. Powiedziałem chłopakowi, że znam masę książek na pamięć, a to nieprawda.

– Jak możesz mówić, że to nieprawda?

– Bo nie pamiętam ani słowa z Tomka Sawyera.

– Jesteś tego pewien? Przecież czytałeś.

– Wiele lat temu.

– Więc gdzieś tu jeszcze musi być. Spróbuj zajrzeć do środka. – Palec wskazujący Mnicha, nienaturalnie długi i kościsty, skierował się ku leżącej na kamieniu torbie podróżnej. – Otwórz ją, śmiało.

John zrobił, co mu kazano. Jego dłoń wsunęła się między fałdy materiału.

Palce zamknęły się na jakimś twardym przedmiocie.

Wyjął go.

To była książka. Jakieś stare wydanie oprawne w skórę.

Otworzył.

Przeczytał tytuł.

Przygody Tomka Sawyera.

Rozdział pierwszy.

– Przeczytaj na głos – nakazał Mnich.

– „»Tomek! – Cisza. – Tomek! – Brak odpowiedzi. – Gdzie się u licha podziewa ten chłopak? Tomek!«. Zsunąwszy okulary na czubek nosa, starsza pani rozejrzała się ponad nimi po pokoju, potem przesunęła je na czoło i popatrzyła spod szkieł. Rozglądając się za czymś tak znikomym jak mały chłopiec, bardzo rzadko, a właściwie nigdy nie raczyła patrzeć bezpośrednio przez szkła. Okulary nosiła bardziej dla fasonu niż z rzeczywistej potrzeby – z równym powodzeniem mogłaby oglądać świat przez parę fajerek. Teraz robiła wrażenie stropionej, ale już po chwili oznajmiła głosem niezbyt groźnym, choć donośnym na tyle, by mogły ją usłyszeć wszystkie meble w pokoju: »Niech no ja cię dopadnę…«.”1

John miał już przewrócić stronę, kiedy Mnich wyrwał mu książkę z rąk i rzucił w ogień.

– Co robisz?

– Ta książka nie jest ci potrzebna.

– Jest!

– Nie, już ją znasz.

– Nieprawda!

– Już ją znasz! – powtórzył osobnik w kapturze apodyktycznie, niczym ojciec do niesfornego dziecka. Tą samą gałązką poruszył kartki książki w ogniu. Płomienie strzeliły w górę, ale twarz pod kapturem pozostała niewidzialna. Jakby pochłaniała światło.

– Wracaj, skąd przyszedłeś – rzucił obcesowo Mnich. – Twoja prośba została wysłuchana.

John odczuł coś na kształt szarpnięcia. Jak wtedy, gdy w wieku osiemnastu lat dał się namówić przyjaciółce na skok na bungee. Poczuł się teraz dokładnie tak jak w chwili, gdy elastyczna lina szarpie cię z powrotem w górę i masz wrażenie, że wzbijasz się w niebo.

Umysł Johna Danielsa wypełnił się światłem, a uszy dźwiękiem. Wybuch światła, przebłysk dźwięku.

Inne miejsce.

– …że mogę na tobie polegać – kończył Rządca.

Minęła ledwie sekunda, odkąd John pogrążył się w czarnej wodzie swojego umysłu.

– Opowiedz mi tę historię – nalegał chłopak.

John opuścił głowę. Podnosił ją z powrotem bardzo wolno. Czuł, że ogarnia go dziwne uczucie.

Odchrząknął i zaczął opowiadać:

– „Przygody Tomka Sawyera. Rozdział pierwszy. »Tomek! – Cisza. – Tomek! – Brak odpowiedzi. – Gdzie się u licha podziewa ten chłopak? Tomek!« – Zsunąwszy okulary na czubek nosa, starsza pani rozejrzała się ponad nimi po pokoju, potem przesunęła je na czoło i popatrzyła spod szkieł. Rozglądając się za czymś tak znikomym jak mały chłopiec, bardzo rzadko, a właściwie nigdy nie raczyła patrzeć bezpośrednio przez szkła. Okulary nosiła bardziej dla fasonu niż z rzeczywistej potrzeby – z równym powodzeniem mogłaby oglądać świat przez parę fajerek. Teraz robiła wrażenie stropionej, ale już po chwili oznajmiła głosem niezbyt groźnym, choć donośnym na tyle, by mogły ją usłyszeć wszystkie meble w pokoju: »Niech no ja cię dopadnę…«. Urwała w pół zdania, bo gdy schylona zaczęła szturchać pod łóżkiem kijem od szczotki, musiała nabrać tchu, by móc akcentować głośnym okrzykiem każdy sztych. Nie wywołało to jednak żadnego poruszenia, jeśli nie liczyć ucieczki wystraszonego kota.”2

Ręce Rządcy wystartowały do oklasków.

Oczy chłopaka błyszczały z radości.

– Znasz całą na pamięć? Całą? My nie mamy tej książki!

Daniels skinął twierdząco głową.

– Ja ją mam, i mam dużo innych. Są wszystkie we mnie. Tu, w mojej głowie.

– Chcę, żeby wszyscy posłuchali, jak opowiadasz historię Tomka Sawyera. Dzisiaj wieczorem urządzimy publiczne czytanie. Zabawimy się.

– Jak sobie życzysz. Ale teraz oprowadź mnie po tej bibliotece. Chcę zobaczyć, co macie, a czego wam brakuje.

Chłopak wziął Danielsa pod rękę. Czytał mu na głos tytuły książek z pierwszej półki. Same bajki dla dzieci. Przydatne do nauki alfabetu. Więcej obrazków niż tekstu. Drugi regał mieścił więcej tomików, prostych historii, w sam raz dla dzieci ze szkół podstawowych. John kazał się zaprowadzić do półki, którą Rządca nazywał działem dla dorosłych. Ale na dobrą sprawę były to książki dla młodzieży. Cała seria krótkich powieści kryminalnych inspirowanych przygodami Scooby-Doo albo historyjki o gadającej myszy zwanej Geronimo Stilton.

Powieści z cyklu o Harrym Potterze były najdojrzalszymi książkami biblioteki. Nie było pozycji encyklopedycznych. Ani jednego atlasu czy słownika.

– Proszę… Nie jest nam potrzebny żaden atlas – powiedział Rządca z uśmiechem, pokazując z dumą wielki geopolityczny globus.

John Daniels podszedł do plastikowego globusa. Przeciągnął dłonią po jego powierzchni. Pod palcami przemknęły potężne niegdyś kraje: Chiny, Rosja, Stany Zjednoczone…

Quomodo sedet sola civitas…3

Nic z tego już nie istnieje, pomyślał.

Gdyby pomalować ten globus prawdziwymi kolorami, wyszłaby szara kula, jednolita kołdra z chmur, pod którymi tli się żar atomowego zniszczenia…

Żadnych krajów, żadnych sond wystrzelonych dla zbadania kosmosu, żadnych samolotów, które pozostawiałyby bruzdy na martwym niebie planety.

Słońce stało się naszym wrogiem.

Deszcz stał się naszym wrogiem.

Po policzku spłynęła mu łza, torując sobie drogę w wielodniowym zaroście.

Quomodo sedet sola civitas / plena populo…4

– Źle się czujesz? – spytał Rządca zaniepokojony.

– Nie. To tylko chwila. Już przeszło.

– I co sądzisz o naszej bibliotece?

– Jest z pewnością największa, jaką widziałem po… po Stanie Zagrożenia…

I do tego najbardziej bezużyteczna, miał ochotę dodać. Ale nie zrobił tego.

– Była naszą szkołą – rzekł z dumą chłopak.

– I czymś jeszcze. Sposobem na pamiętanie starych czasów. Czasów, które kiedyś powrócą.

– Tak mówisz? – na Rządcy słowa księdza zrobiły najwidoczniej duże wrażenie. – Ależ tak! Ludzkość odnajdzie jeszcze drogę do wielkości. Musimy tylko przeczekać tę zimę, kiedy znów będzie można żyć na powierzchni. Mama zawsze mówiła, że to tylko kwestia czasu.

Daniels zdjął niespiesznie rękę z globusa.

– Mówiłeś, że macie też kino. Pokażesz mi?

– W tej chwili niczego nie gramy. Ale jeśli chcesz, to ci pokażę. Teraz jest chyba próba. Wieczorem wystawiamy Gwiezdne wojny.

1 Tłum. Zbigniew Batko.

2 Tłum. Zbigniew Batko.

3 „Jakże samotnie siedzi miasto...” Lamentacje Jeremiasza 1,1 (przyp. tłum.).

4 „Jakże samotnie siedzi miasto / pełne ludu...” Lamentacje Jeremiasza 1,1 (przyp. tłum.).

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх