Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 27

Оглавление

21 | Spis okrętów

Wyszli z Ula poruszeni, wciąż nie wierząc w to, co zobaczyli. Szli jak przytłoczeni jakimś ciężarem. Powoli. Ciężko oddychając. Pod maską twarz Samuela wyglądała na nieprzeniknioną. Ale John doskonale wiedział, dlaczego kompan z takim trudem stawia kroki. Z tych samych powodów co i on sam.

– Nie poszło po naszej myśli – odezwał się w końcu rabin, tuż przed zejściem do stacji metra.

– Nie – przyznał John.

Samuel spojrzał na niego. Mróz utworzył lodową koronkę na brodzie księdza. To niewiarygodne, że mógł chodzić na zewnątrz bez maski i innych zabezpieczeń. Pod pewnymi względami ten człowiek był dziwniejszy od Potworów. Był tajemnicą, kimś rodem z Biblii, z czasów, w których po piaszczystych drogach Palestyny chodziły anioły.

– Co powiemy innym?

– Prawdę – odrzekł ksiądz.

– Nie ucieszą się. Nie możemy czekać trzy dni.

– Będziemy musieli. Inaczej popełnimy samobójstwo.

– Nasze dzieci są w rękach tych morderców – zauważył Samuel.

– A los o wiele większej liczby ludzi jest w naszych rękach. Nie zapominaj o tym.

– Wśród tych dzieci jest mój syn. A wszystkie pozostałe znam, odkąd się urodziły. Należą do mojej trzódki.

John Daniels przyjrzał się dłużej młodszemu mężczyźnie. Podziwiał jego wrażliwość, ubolewał nad cierpieniem. Chętnie by go przytulił, ale czuł, że tamten tego nie zrozumie. Pokręcił tylko głową.

– Musimy dać z siebie wszystko. Choć to za mało. A teraz ruszajmy. Jest wojna do wygrania.

Poryw lodowatego wiatru przejął obu dreszczem.

Po dziwnej, kosmicznej muzyce Ula cisza tunelu była ogłuszająca. Każdy krok odbijał się ponurym echem i brzmiał jak tykanie zegara odliczającego czas do śmierci. Serce Samuela ogarnęła nieogarniona czarna rozpacz. W ciemności widział twarze wszystkich uprowadzonych dzieci, słyszał ich śmiech, pytania, jakie mu zadawały w szkole talmudycznej, pozornie dziecinne, lecz otwierające niezbadane obszary. Pytania o zło, o życie, o boski plan wobec człowieka. Wciąż słyszał pytania swojego syna. Pytania zadawane z niemal okrutną niewinnością dziecka: „Tato, a skoro Bóg jest taki dobry, to czemu nie dał rąk Davidowi? I czemu Amina umarła?”.

Z kolei John Daniels zastanawiał się nad sensem swojej misji, z powodu której zginęło tyle niewinnych osób, a wiele miało jeszcze zginąć. Jego serce rozdzierał konflikt pomiędzy tym, co czuł jako swój obowiązek, a skutkami tego wszystkiego dla tych, którzy go otaczali.

Wszystko, co robię, każda moja decyzja przynosi ból i śmierć innym.

Po raz kolejny zadawał sobie pytanie, jak daleko wolno się posunąć, aby wypełnić własną misję.

Ilu zmarłych muszę mieć jeszcze na sumieniu, żeby to wszystko się skończyło?

Były takie chwile, kiedy kapłan wolałby nie żyć. Nie dokonywać bez końca wyborów, które oznaczały cierpienie innych. Nigdy lepiej niż w takich momentach nie rozumiał słów Jezusa w Getsemani: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich”. W tej modlitwie Święty Augustyn odczytał dowód na pełne człowieczeństwo Chrystusa.

A ja? Czyż ja mogę powiedzieć, że jestem jeszcze człowiekiem? Ja, który niosę śmierć z każdym swoim krokiem?

Otaczające go ciemności nie odpowiadały.

Było cicho jak przed stworzeniem świata.

W tych ciemnościach stawiał kolejny krok, i następny, niczym bezduszny automat.

Panie, jeśli to możliwe, niech mnie ominie ten kielich…

Bo godzina sądu była już bliska, a on nie czuł się jeszcze gotowy.

Wśród książek, które Wagant trzymał w swoim schronie na ostatnim piętrze Miasta, było tanie wydanie Iliady. Ta książka nie należała do jego ulubionych. Uważał ją za trudną, miejscami wręcz niezrozumiałą, dla swojej niesystematycznie ułożonej wiedzy.

Jednak na widok oddziałów gromadzących się na stacji Cadorna przypomniał mu się jeden z najdziwniejszych fragmentów, niekończąca się lista bohaterów achajskich i ich okrętów, tak zwany spis okrętów.

Ci wyruszyli w pięćdziesiąt okrętów, a w każdym okręcie,

Sto dwadzieścia młodzieży Bojotów szło na wyprawę…1

Ludzi z Miasta i z Żelaznych Wrót było właśnie pięćdziesięciu – przemaszerowali przed królem Chinosów z godnością, sprawiając wrażenie takiej zwartości i wyszkolenia, że Wagant z trudem ukrył dumę. Przemaszerowali wzdłuż tunelu, by następnie wejść na drewniane rampy i rozlokować się na przeciwległym peronie, po drugiej stronie torów.

Teraz nadeszła kolej mężczyzn i kobiet Chinosów, którzy przybywali z odległych stacji. Powołani pod broń przez króla przybywali w małych lub dużych grupach do stolicy swojej federacji. Niektórzy z nich wyglądali na żołnierzy, inni nie, ale i oni dumnie nosili broń na ramieniu. Dostali rozkaz i posłuchali go. Siedząc na złoconym drewnianym tronie poza pałacem, król z zadowoleniem przyglądał się oddziałom, które defilowały przed nim, skandując nazwę swojej stacji.

– Moscova!

– Lanza!

– Sant’Agostino!

Dla królewskiego ucha odgłos ich kroków był jak muzyka.

– I co? – zapytał nachylony do ucha Waganta, który siedział obok niego na zwykłym krześle. – Co powiesz o moim wojsku?

Wagant odpowiedział mu głośno, aby przekrzyczeć hałas maszerujących, który odbijał się od sklepienia stacji:

– Powiem, że jeżeli strzelają tak, jak maszerują, to nie ma ratunku dla naszego wroga.

Król odebrał to dosłownie i omal nie pękł z dumy.

Ale wyraz jego twarz zmienił się, kiedy uchwycił szmer przetaczający się przez tłum zgromadzony na peronie.

Z głębi tunelu, z obu stron, dobiegał coraz głośniej jakiś wojenny śpiew, w takt potężnego odgłosu kroków brzmiącego jak bicie w bębny.

Tłum zaczął się rozpierzchać. Ten i ów rzucał przerażone spojrzenie w stronę króla.

Z tunelu prowadzącego do katedry wyłoniła się błękitna flaga. Za nią maszerowali czwórkami Alberci. Ich broń była nic niewarta, jak oceniła Daniela siedząca obok Waganta. Ale w tych brodatych twarzach było coś tak dzikiego, że ciarki chodziły jej po plecach. Pomyślała, że nawet przez chwilę nie chciałaby się znaleźć w ich rękach.

Aby spotęgować strach, twarze Albertów pomalowane były w połowie na niebiesko, co nadawało im nieludzki wygląd, na wypadek gdyby nie wystarczyły słowa pieśni skandowane na całe gardło.

Rozpruj, zabij, zarżnij!

To jest nasza ziemia!

Cudzoziemcze, w tył zwrot zrób,

Bo twój to będzie…

– Grób – dokończył kpiąco Wagant. – Powinni zmienić tekściarza. Muzyka nie jest zła, ale słowa do bani.

Król przytaknął. Był blady na twarzy. Próbował wziąć się w garść, ale z pewnością nie uszła jego uwagi dysproporcja między jego ludźmi a tymi barbarzyńcami. Lepsze uzbrojenie to nie było wszystko. Chinosi patrzyli ze zgrozą na tych bandziorów o zepsutych zębach, wyjących te swoje rasistowskie hymny pośród ciemnoskórego tłumu.

Wagant wydał spojrzeniem szybką serię poleceń Danieli. Dziewczyna zrobiła to samo wobec swoich poruczników. Ludzie obojga miast, jak sami nazywali siebie od niedawna, rozstawili się strategicznie wzdłuż peronów. Dyskretnie odbezpieczyli broń.

Ale wszystko przebiegało bez incydentów. Alberci przedefilowali przed królem i ustawili się obok oddziałów obojga miast i Chinosów. Zajmowali cały peron, od początku do końca stacji, przedstawiając niesamowity widok. Król zdawał się być przytłoczony tym nadmiarem wojskowej potęgi.

– Wasza Wysokość pozwoli – zwrócił się do niego Wagant, wstając.

Król skinął głową.

Szef zwiadowców wyszedł na sam środek stacji i stanął z rękami założonymi z tyłu.

Stał tak dłuższą chwilę, dopóki nie zapadła zupełna cisza.

Kiedy przemówił, jego głos brzmiał mocno, jakby płynął z głośnika.

– Mężczyźni i kobiety Chinosów, Albertów i obojga miast, pozdrawiam was.

Ryk, jaki w odpowiedzi wydobył się z gardeł stojącego przed nim wojska, zatrząsł murami stacji.

Kiedy zamarło już echo tego krzyku, Wagant znów przemówił.

– Przybyliście tutaj nie jako obywatele jakiegoś miasta, lecz aby służyć słusznej sprawie. Waszym proporcom należna jest cześć i szanujemy każdy z nich, ale dzisiaj powiewa nad nimi większy sztandar. Sztandar wolności. Zbyt długo byliśmy niewolnikami najgorszego z tyranów: strachu. Dziś, tutaj, krzyczymy naszą obecnością, że jego panowanie się skończyło!

Na te słowa podniosła się znowu wrzawa, jeszcze silniejsza od poprzedniej.

Wagant uniósł prawicę, prosząc o ciszę.

– Krzyczymy tak zwanym Synom Gniewu, że z tą chwilą ich królestwo się kończy, a zaczyna się królowanie wolności! Wszystkich nas dotknęła atomowa śmierć. Przez atom straciliśmy naszych rodziców, rodzeństwo i przyjaciół. Straciliśmy na zawsze nasz świat…

Nad tłumem uniósł się zbiorowy jęk, niczym duch.

– A teraz ktoś znów chce ściągnąć jądrowy ogień na nasze domy i na nasze życie. Ktoś, kto przez całe te lata nas prześladował, gnębił haraczami i posunął się nawet do zabrania waszych dzieci, aby zmusić was do posłuszeństwa! Tak zwani Synowie Gniewu traktują nas jak zwierzęta! Jak mięso! Nadeszła chwila, by powiedzieć, że to się skończyło! I my to mówimy! Mówimy, że nasza broń odda nam wolność i sprawiedliwość na zawsze!

W górę podniosły się wszystkie karabiny, gdy tłum skandował:

– Wol-ność, wol-ność!…

Wagant podniósł w górę zaciśniętą pięść.

– Przysięgnijcie wraz ze mną, że będziecie walczyć z tymi plugawcami aż do śmierci…

– PRZYSIĘGAMY, PRZYSIĘGAMY! – wrzasnął tłum i żołnierze.

– Pokażmy temu plugastwu, jak smakuje gniew, którego rzekomo są synami. Dajmy im spróbować naszego gniewu!

Tym razem wrzawa była jeszcze silniejsza. Żołnierze i cywile zaczęli tupać nogami, wprawiając w drżenie posadzkę niczym trzęsienie ziemi.

– ŚMIERĆ PLUGASTWU! ŚMIERĆ PLUGASTWU!

– Mam dla was wiadomość.

Pięść Waganta otworzyła się, a jego ramię wskazało prawy tunel.

– Tej nocy wymaszerujemy na bój przeciwko stacji centralnej. Oddziały Albertów na powierzchni są już gotowe. Stwory Nocy nie będą nam przeszkadzać. Droga stoi przed nami otworem. Naprzód!

– NAPRZÓD! NAPRZÓD! NAPRZÓD!

Król wraz z Wagantem wznieśli bojowy okrzyk, a w ich ślady poszedł każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko na stacji.

Wagant opuścił rękę, wydając z siebie długie westchnienie. Daniela uśmiechnęła się do niego, a on odpowiedział jej niepewnie tym samym. Dał radę. Ale jakim kosztem? Czuł w środku jakąś negatywną energię, jakiś kosmiczny ciężar, który ciągnął go w dół.

Wieści przyniesione kilka godzin wcześniej przez księdza i rabina zmroziły go.

– Trzy dni? – krzyczał. – Trzy dni to wieczność!

– Przykro mi. – Ojciec Daniels pokręcił głową.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, co to znaczy? Nie dalibyśmy rady wziąć nawet Bonoli bez pomocy Potworów. A teraz mielibyśmy zaatakować pierdoloną stację centralną sami?

Wagant prawie nigdy nie przeklinał. Pierwszy się tego powstydził, ale był zbyt rozwścieczony, żeby się powstrzymać. Jego słowa wybuchały jak bomby na ścianach pomieszczenia, w którym zamknęli się trzej mężczyźni.

– Pamiętaj, że ta kurewska wojna, w którą się wdaliśmy, jest bardziej twoja niż nasza, Johnie! To twoja krucjata! Ufałem ci! Wszyscy ci zaufaliśmy! Miałeś przeciągnąć twoje czarne anioły na naszą stronę, a teraz przychodzisz i oznajmiasz nam, że mamy sobie radzić sami? Wezwij tego swojego przyjaciela, tego Mnicha! Chcę z nim porozmawiać!

– To nie takie proste. On się zjawia, kiedy chce. Nie mogę go wezwać.

– No to tym razem będzie musiał się zjawić. Zrób jedną z tych swoich magicznych sztuczek. Albo poproś dziewczynę ducha, żeby go sprowadziła. Ona na pewno będzie wiedziała, jak to zrobić.

– To nie takie proste…

– No to spraw, żeby było proste.

Samuel milczał i przysłuchiwał się z opuszczoną głową. Dopiero gdy zapanowała cisza po gniewnym wybuchu Waganta, rabin podniósł palec, by poprosić o głos.

– Nie powiedzieli, że nam nie pomogą. Tylko że może będą potrzebne trzy dni na podjęcie decyzji.

– Nie uważasz, że to to samo? Atakujemy jutro.

Samuel kręcił w zamyśleniu kępkę włosów brody na palcu.

– W Biblii liczby mają często wartość symboliczną, a nie dosłowną.

– Nie sądzę, żeby te Potwory czytały Biblię.

– Ale nie wydają się też ignorantami. Miałem wrażenie, że czerpią wiedzę z jakiegoś wspólnego źródła. Ze swego rodzaju zbiorowej pamięci. Może wręcz genetycznej. – Rabin podniósł wzrok i napotkał sceptyczne spojrzenie Waganta, ale mówił dalej: – Wyrobiłem sobie takie zdanie, widząc, jak układają obraz z niczego. Na moich oczach odtworzyły postaci z witraża, którego nie było. Jak mogły to zrobić bez kopiowania z rysunków?

– Są też inne dowody na rzecz takiej tezy – dorzucił Daniels. – Posiadają całościową wiedzę z książek, których już nie ma. Można by to wytłumaczyć zbiorową pamięcią.

– Ale co to ma wspólnego z trójką?

– Trzy to cyfra o wielkiej mocy symbolicznej. Zawsze nią była. U starożytnych Egipcjan, jak i u Chińczyków. Była cyfrą kosmicznej całości. W Biblii też występuje niezliczoną ilość razy. Myślę, że te stworzenia mogą ją kojarzyć ze mną i z ojcem Danielsem poprzez Jonasza. To symboliczna postać, ważna dla obu naszych religii. Jonasz pozostawał przez trzy dni w brzuchu wieloryba, zanim uratował go Bóg. Sądzę – ale to tylko takie moje przypuszczenie – że te istoty wcale nie liczą dni i że wyłowiły cyfrę trzy w naszej podświadomości. Historię Jonasza miałem często w głowie, odkąd ruszyliśmy w drogę przez te ciemne tunele.

– Ja też – powiedział cicho Daniels.

W odpowiedzi Wagant prychnął nerwowo.

– Nie chcecie chyba, żebym narażał naszych żołnierzy na podstawie waszego przeczucia?

– To coś więcej niż tylko przeczucie – odpowiedział rabin.

Daniels przytaknął.

– Jestem pewien, że zdecydują wcześniej. Że trzy dni to tylko symboliczna cyfra, żeby powiedzieć „to czas, jaki będzie nam potrzebny na podjęcie tak ważnej decyzji”.

Wagant gniewnie machnął pięścią w powietrzu.

– Musimy wiedzieć wcześniej, czy nam pomogą, czy nie!

– Pamiętaj, że nie mamy wyboru – przypomniał cichym głosem Daniels. – Jutro upływa ultimatum. Nie możemy dłużej czekać. Czy stwory nam pomogą, czy nie, musimy zaatakować.

Niepocieszony Wagant pożegnał obu kapłanów pogardliwym spojrzeniem.

A teraz stał tutaj i przemawiał do żołnierzy, których wkrótce miał poprowadzić do boju. Wypowiadając słowa, w które nie wierzył. Motywując, jak mawiali niegdyś menedżerowie, mężczyzn i kobiety, którzy w ciągu kilku najbliższych godzin mogli zginąć lub zostać potwornie okaleczeni. I wszystko to przez obietnice jakiegoś klechy i jakiegoś Potwora.

Nie, sprostował.

Wszystko po to, żeby dać Miastu możliwość przetrwania, choćby o dzień lub o miesiąc w świecie, któremu każdą chwilę życia trzeba było wydzierać z wielkim trudem i odwagą.

Podczas gdy oddziały defilowały przed trybuną, a król mambo upajał się tą demonstracją siły, siedzący u jego boku Wagant wrócił myślami do czegoś, co wyczytał w pewnej książce, w Dziejach Herodota. Część tej książki opowiada o królu perskim Kserksesie, który kazał sobie zbudować wysoki tron, aby oglądać z niego defiladę olbrzymiej armii, z którą miał podbić Grecję. Herodot opowiada, że z początku król, widząc, jak jego oddziały wypełniają ziemię, a statki zajmują morze aż po horyzont, nie posiadał się z radości, ale w chwilę później już płakał. Jeden z jego doradców zapytał, dlaczego najpierw się cieszył, a teraz płacze. Na to Kserkses odrzekł: „Poczułem żal, kiedy pomyślałem, jak krótkie jest ludzkie życie, skoro z tych wszystkich, tak licznych ludzi, za sto lat nie będzie już nikogo”.

– NAPRZÓD! NAPRZÓD! NAPRZÓD! – krzyczały setki gardeł. A miarowe kroki wstrząsały sklepieniem stacji.

Król Chinosów trącił go łokciem z uśmiechem na rozanielonej twarzy.

Wagant chętnie przyłożyłby pięścią w tę twarz idioty.

Po wygłoszeniu mowy szef zwiadowców wracał do bocznego korytarza, w którym stał oddział obojga miast, kiedy poczuł, że ktoś szarpie go za kurtkę.

Odwrócił się gwałtownie gotów do obrony.

Daniela uśmiechała się nieśmiało.

– Masz dla mnie chwilę? – zapytała. – Chciałabym ci coś pokazać.

– Pewnie – odrzekł Wagant, chociaż powinien był raczej odmówić. Przemowa jakby zupełnie wyczerpała jego energię. Jedyne, na co miał ochotę przed wymarszem, to przespać się parę godzin.

Daniela odwróciła się i skierowała swe kroki do tunelu po prawej stronie – tego, który prowadził do katedry. Wagant zauważył ze zdziwieniem, że dziewczyna ma na sobie plecak. Ale był po prostu zbyt zmęczony, by pytać ją o powód. Szedł dwa kroki za nią bez słowa. Światła ich latarek oświetlały całe rzędy zwiniętych śpiworów. We wszystkich tunelach tak było – nieprawdopodobny ścisk. Przyjęcie żołnierzy było nie lada wyzwaniem dla Chinosów. Już samo zorganizowanie latryn było logistycznym koszmarem. Z nie do końca optymalnymi efektami. Miejscami smród moczu i odchodów był dojmujący.

Odraza wobec gówna należała już do przeszłości. W ostatnich bastionach ludzkości każdy rodzaj nawozu był cennym produktem. Ale awersja do smrodu pozostała nieprzezwyciężona.

Daniela przystanęła przed metalowymi drzwiami w ścianie tunelu. Wyciągnęła z kieszeni klucz i włożyła go do zamka. Ciężkie drzwi otwarły się bezgłośnie.

– Zgaś latarkę – powiedziała dziewczyna, łapiąc Waganta za rękę i przeprowadzając go przez drzwi w zupełne ciemności. Chłopak czuł się nieswojo. Mąciło mu spokój, że nie wie, gdzie się znajduje i jakie niebezpieczeństwa mogą czyhać w tym nieznanym miejscu. Słyszał jakieś szmery. Po odgłosach zorientował się, że muszą być w bardzo małym pomieszczeniu.

– Daniela…

Poczuł dłoń na ustach.

– Ciii.

Objęło go dwoje rąk. Na jego ustach spoczęły inne usta, ciepłe.

Jego ręce trafiły na nagą skórę, niewiarygodnie gładką.

– Nie zapalaj światła – szepnęła Daniela. Jej ręce zaczęły rozpinać kurtkę Waganta.

Chłopak stał z otwartymi ustami, gdy jej palce uwalniały go od ubrań, a później kładły na czymś miękkim. Na ocieplanym śpiworze.

Położyła się na nim, i poczuł się tak, jakby pieściła go fala słodyczy. Krótkie włosy Danieli kłuły mu tors. Jej dłonie zawładnęły jego męskością, pobawiły się nią przez moment i bez wahania skierowały do środka. Była wilgotna, gotowa. On, po chwili niezdecydowania, wszedł w nią z mocą, wyrywając z jej ust lekki jęk rozkoszy. Nie pozostała mu dłużna, penetrując językiem jego usta. Wagant odniósł wrażenie, że lata. W ciemności każda pieszczota, każdy ruch były intensywniejsze, absolutne.

Z początku ich niedoświadczonym ruchom brakowało harmonii, by po chwili nabrały właściwego rytmu, który doprowadził ich do końcowej rozkoszy.

Spocone ciało Danieli rozluźniło się na ciele chłopaka, trzymając go nadal w sobie, mokrego i wciąż napiętego.

– Dziękuję – wyszeptał Wagant.

– Za co dziękujesz?

– Za to, co zrobiliśmy.

– Więc i ja powinnam ci podziękować.

– Dla mnie to był pierwszy raz – przyznał bez najmniejszego zażenowania.

– Dla mnie też – szepnęła Daniela z uśmiechem, którego nie mógł zobaczyć, ale który spłynął jak fala na jego pierś. – Pomyślałam, że to dobry pomysł – zrobić to właśnie teraz.

Dziewczyna ładnie pachniała. Wagant czuł ten zapach od lat, od pierwszego razu, kiedy zaczęli razem tworzyć zespół, kiedy byli jeszcze dziećmi. Ale choć tak bliski, ten zapach jakoś się zmienił, był inny. Tak pachniało coś – uzmysłowił sobie Wagant – czego już prawie nie pamiętał. To był zapach późnego lata. Zapach siana i kwiatów. I słońca.

– Pięknie pachniesz – powiedział.

– Dostałam ten zapach od dziewczyny, która powiedziała mi o tym miejscu. Bałam się, że może zalatywać starzyzną.

– Pięknie pachnie.

– Już mówiłeś.

– Słońcem.

Daniela roześmiała się. Objęła go mocniej, przytulając do siebie, jakby w obawie, że może jej uciec.

– Kocham cię. Zawsze cię kochałam, Wagant. A ty, głuptasie, nigdy tego nie zauważałeś…

Ręce chłopaka objęły ją. Pieściły jej włosy, mokry policzek.

– Ty płaczesz…

– To ze szczęścia. Tylko dlatego.

– Ja też jestem szczęśliwy.

Klepnęła go w ramię.

– No mam nadzieję!

– Wybacz. Po prostu sądziłem… myślałem, że masz o wiele większe doświadczenie ode mnie. Znaczy… myślałem, że ty już…

– Wolałam poczekać. Chciałam, żeby to się stało z właściwą osobą. A dla mnie od zawsze była tylko jedna właściwa osoba.

Wagant nie znalazł słów, by jej odpowiedzieć.

Objął ją mocniej.

– Kocham cię – powiedział w końcu.

Daniela westchnęła.

– Trochę zeszło, zanim to powiedziałeś. Przykryj mnie, proszę. Zamknij zamek. Zimno mi.

– Rozgrzeję cię.

– Już to robisz – odpowiedziała ze śmiechem.

W jakiejś książce Wagant wyczytał kiedyś, że Ziemia krąży wokół Słońca z prędkością trzydziestu kilometrów na sekundę, a Układ Słoneczny pędzi w stronę gwiazdozbioru Lwa z szybkością trzystu dziewięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Ale w tej chwili wydawało mu się, że świat kręci się tylko wokół ich obejmujących się ciał. Jakby to oni byli środkiem wszechświata.

Z kochankami zawsze tak jest, odpowiedziałby ojciec Daniels, gdyby Wagant go o to spytał.

W samotności, na stojąco, kończył odprawianie mszy w pomieszczeniu niewiele większym od schowka, udostępnionym przez króla. Nikt nie zechciał uczestniczyć. Religia zdecydowanie wyszła z mody, nawet u Chinosów.

Nagle poczuł w głowie delikatne muśnięcie.

Martwisz się, powiedziała Alessia szeptem, który był jak szum liści, jak szelest przewracanych stron książki.

John odłożył kielich do plecaka. Zdjął proste szaty liturgiczne, które zastępowały te niegdysiejsze.

– Daniela spytała mnie, czy spanie z mężczyzną przed ślubem to grzech.

Kiedy cię o to pytała?

– Dwie godziny temu.

I co jej powiedziałeś?

– Spytałem, czy jest wierząca. Powiedziała, że nie. Więc ją spytałem, czy kocha mężczyznę, z którym chce uprawiać miłość.

A ona?

– Daj spokój. Przecież doskonale wiesz. Ty wszystko widzisz.

Chcę to usłyszeć od ciebie.

– Odpowiedziała: „Kocham go jak nigdy nikogo na świecie. Kocham go ponad wszystko. Oddałabym za niego życie. I wiem, że on za mnie też”. To jej powiedziałem, że kochanie się z nim nie jest grzechem.

Tego cię uczyli w szkole księży? Tego uczy twój Kościół? Wątpię.

– Nie pamiętam już, czego uczyli mnie w seminarium. I już nie wiem, czy mam jeszcze jakiś Kościół.

Głos Johna Danielsa był ochrypły od płaczu.

Nie płaczesz z powodu twojego Kościoła.

– Nie. Płaczę z powodu miłości, której nie zaznałem. Z powodu miłości, która poszła w moim życiu na marne.

Kto mówi, że nigdy nie kochałeś?

Daniels poczerwieniał.

– Nie kochałem nigdy tak, jak się kochają Daniela i Wagant.

Ale są inne rodzaje miłości. Większej miłości. Innej, i nie mniej przez to szlachetnej.

Ksiądz pokręcił głową.

– Ale nie mam ramion, które by mnie objęły. Nie mam kobiecych oczu, które by dla mnie zapłakały albo się zaśmiały.

Śmiech Alessii rozbrzmiewał jak dźwięk dzwonka w głowie Johna.

I kto to mówi?

Roześmiana twarz weneckiej dziewczyny pojawiła się przed nim tak realnie, jakby należała do żywej osoby. Jej ciemne oczy były jak studnie bez dna, pełne kryształowej radości.

Usta Alessii otwarły się w uśmiechu. Jej eteryczne ręce otoczyły drżące ramiona Johna.

Serce kapłana podskoczyło nagle, a w ślad za nim poszło ciało, jakby niewiarygodnie mocny wiatr poderwał je w powietrze.

Rozpostarł ramiona, a gwiaździsta miłość Alessii wlała się w niego niczym świetlna kaskada.

W namiocie zbudowanym dla niego przez wiernych Samuel zdjął okulary. Wyczyścił je materiałem swojej czarnej kamizelki.

Długo medytował nad pewnym fragmentem Talmudu: „Rzecze Rabba słowami rabbiego Sehorah, co ten rzekł słowami rabbiego Huna: »Każdego, w którym Święty, niech będzie błogosławiony, ma upodobanie, miażdży on cierpieniem, wedle tego, co zostało powiedziane: Spodobało się Panu zmiażdżyć go chorobą«”.

Ale tej nocy nie udawało mu się osiągnąć skupienia niezbędnego do właściwej refleksji nad tym krótkim fragmentem, pozornie tak paradoksalnym.

Postanowił więc się modlić. Uznał za najwłaściwszą Modlitwę przed podróżą – Tefilat HaDerech: „Oby było Twoją wolą, Haszem, nasz Boże i Boże naszych ojców, że powiedziesz nas ku pokojowi i dasz nam kroczyć ku pokojowi, i poprowadzisz nas ku pokojowi, i doprowadzisz nas do urzeczywistnienia naszych pragnień dla życia, radości i pokoju. Uratuj nas z rąk każdego wroga, i od zasadzki na drodze, i od wszelkich dopustów, co na świat spadają…”.

Zamknął oczy i pozwolił, aby te słowa zapadły w niego i nabrały głębi, niczym wino w karafce.

A potem wykonał plan, który wymyślił. Plan tak prosty, że każdy mógł go nazwać naiwnym, wręcz infantylnym. Ale przecież często język dzieci i obłąkanych jest najklarowniejszy i najmocniejszy dla bożego ucha.

Inspiracja przyszła po burzliwym spotkaniu z Wagantem, kiedy czytał Księgę Jozuego, a dokładniej te wersety: „W dniu, w którym Pan poddał Amorytów Izraelitom, rzekł Jozue w obecności Izraelitów: »Stań, słońce, nad Gibeonem! I ty, księżycu, nad doliną Ajjalonu!«. I zatrzymało się słońce, i stanął księżyc, aż pomścił się lud nad wrogami swymi. Czyż nie jest to napisane w Księdze Sprawiedliwego: »Zatrzymało się słońce na środku nieba i prawie cały dzień nie śpieszyło do zachodu«? Nie było podobnego dnia ani przedtem, ani potem, gdy Pan usłuchał głosu człowieka. Rzeczywiście Pan sam walczył za Izraela”2.

Kiedy czytał te słowa, czuł, jak w mózgu kołacze mu myśl równie dziwaczna, co przemożna.

Wypowiedział na głos formułę, którą wymyślił. Jakby tego było mało, powtórzył ją jeszcze dwa razy, czerwieniąc się za każdym razem, gdyż popełniał grzech pychy, zwracając się bezpośrednio do Boga. A jednak w głębi serca czuł, że jego myśli są dobre. Wiedział też, że Bóg musiał w nim zasiać ten pomysł dużo wcześniej. Bo inaczej nie dałoby się wyjaśnić historii szofarów. Pamiętał ten dzień, kiedy się obudził, a w głowie pulsowała mu uporczywa myśl o szofarach. Odszukał wtedy Sergia i wyłożył mu swój pomysł.

Crismani oponował na wszelkie sposoby, ale Samuel nie dał się zniechęcić. Zrazu sam nie rozumiał tego dziwnego natchnienia, które naszło go niby znienacka i bez wyraźnego powodu. Ale teraz powód był już jasny. Teraz, w potrzebie.

Więc odszukał Isaaca, zanim wyruszył z Bonoli. Najpierw Isaaca, a potem muzyków.

Czy tak zwariowany pomysł mógł zadziałać?

Pokręcił głową.

Sposób Dawida na Goliata też nie był czymś wielkim.

A jednak zadziałał.

Bóg czyni cuda, ale często potrzebuje pomocy człowieka.

I Samuel jeszcze raz przyjrzał się w myślach swojemu planowi.

Uznał go za oryginalny. Desperacki, szalony, ale oryginalny.

Rozpierała go duma, że to wymyślił. Oczyszczał się z tego grzechu pychy w milczeniu, gdy wokół niego szumiała niespokojnie stacja przepełniona mężczyznami i kobietami pod bronią. Jedni spali, inni się kochali, jeszcze inni stawiali w grze w kości lub w karty cały swój niewielki stan posiadania, świadomi niepewności jutra.

– Wysłuchaj naszych pokornych błagań, bo Ty jesteś Bogiem i słuchasz naszych próśb w modlitwach. Bądź pochwalony, o Panie, który modlitw naszych słuchasz.

Z zamkniętymi oczami błagał o błogosławieństwo Boga dla tej armii obszarpańców, dla ich nędzy i szlachetności, i dla misji, która czekała ich nowego dnia wieczorem.

1 Tłum. P. Popiel.

2 Joz 10,12–14; tłum. Biblia Tysiąclecia, wyd. V (przyp. red.).

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх