Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 29
Оглавление23 | Szturm
Ze swojej pozycji na końcu drużyny czołowej John Daniels patrzył z przestrachem na ogromną fortecę z kamienia i światła w głębi alei. Biały marmur stacji centralnej lśnił jak widzenie w mroku nocy.
Jego drużyna szła na czele, dlatego między nimi i tym zjawiskowym widokiem nie było innych ludzi.
Z głębi pamięci wypłynęły słowa proroka Izajasza: Populus qui ambulabat in tenebris / Vidit lucem magnam. / Habitantibus in regione umbrae mortis / lux orta est eis. „Naród kroczący w ciemnościach / ujrzał światłość wielką; / nad mieszkańcami kraju mroków / światło zabłysło”1.
Te same słowa, ale po hebrajsku, nie w łacinie, przyszły do głowy młodemu rabinowi z Bonoli.
Ale czy to, co wzeszło u kresu ich drogi, to doprawdy było światło?, zastanawiał się Samuel.
Mocne klepnięcie w plecy wyrwało go z tej zadumy.
– Wyprostuj się, ciemięgo! Idziesz walczyć, a nie zbierać ziemniaki!
Sierżantem, który poczęstował go tymi słowami, była dziewczyna z Bonoli, której Samuel nie znał.
Miała na sobie najbardziej nieskazitelny mundur, jaki kiedykolwiek widział, nie licząc – rzecz jasna – munduru Crismaniego. Jego metalowe elementy wręcz lśniły. Samuel zastanawiał się, czy to dobrze.
– Dołącz do swoich kompanów z grupy i maszeruj! – wrzasnęła, wskazując lufą pistoletu światło, które było przed nimi już niespełna kilometr.
Nagle dał się słyszeć świst i trzask.
Głowa sierżant eksplodowała, rozpryskując się w powietrzu kolorami szarości i czerwieni. Samuel poczuł coś ciepłego i mokrego na policzku, w miejscu nieosłoniętym maską.
Sierżant zachwiała się, w jej szeroko otwartych oczach panowało zdumienie. Gdy jej ciało wykonało pół obrotu, Samuel dostrzegł w hełmie ogromną, wielkości pięści dziurę wylotową. Dziewczyna upadła najpierw na kolana, by po chwili zwalić się w śnieg.
Znów świst, znów trzask, i Albert po prawej stronie Samuela runął nagle na ziemię, trafiony w skroń.
Jakiś żołnierz z Bonoli rzucił się do przodu i krzyczał do pozostałych, żeby wstali.
– Biegnijcie zygzakiem! Rozproszcie się! Nie zatrzymujcie się!
Wskazał na przewrócony wrak autobusu przysypany śniegiem, który leżał w poprzek alei po prawej stronie. Był w połowie drogi między nimi a stacją.
Równie dobrze mógł być po ciemnej stronie Księżyca.
Nie dotarliby do niego żywi. Bieg oznaczał grzęźnięcie w półmetrowym śniegu i wystawianie się na ostrzał niczym kartonowe tarcze na poligonie.
– Rozproszyć się! Rozproszyć się!
Kolejny strzał, kolejny żołnierz ścięty z nóg.
– Biegnijcie! Biegnijcie, kurwa!
Pięć kroków, i żołnierz, który krzyczał, padł z rozszarpanym gardłem.
Daniels rozejrzał się zdesperowany wokół siebie. Żołnierze za nim zaczynali się wycofywać.
Snajper nie przestawał ich kosić, w tempie jednego strzału co pół minuty.
Dawał sobie czas na wycelowanie. I każdy strzał trafiał w cel.
Z odległości ośmiuset metrów – jak obliczył Wagant biegnący na czele drugiej grupy szturmowej – nie było to łatwe, ale nie było też niemożliwe.
Po pierwszych strzałach padł na ziemię. Oczami szukał desperacko Danieli, ale dziewczyny nigdzie nie było widać. Mógł tylko mieć nadzieję, że nie jest w grupie czołowej.
Sytuacja była opłakana.
Jeden jedyny snajper.
I zbyt długi odcinek drogi do przebiegnięcia na otwartej przestrzeni.
Wystrzelałby ich wszystkich jak kaczki, jednego po drugim.
Ktoś próbował odpowiedzieć na ogień, ale ich broń nie miała nawet połowy zasięgu karabinu snajpera. Mogli tylko narobić hałasu, nic więcej.
Wagant patrzył bezsilnie na rozgrywającą się przed nim scenę oświetloną potężnymi reflektorami stacji.
Jakiś idiota z przodu rozkazał ludziom biec dalej, zamiast rzucić się na ziemię i wtopić w śnieg. Nie było radia i innych środków łączności, żeby odwołać ten głupi, samobójczy rozkaz.
Wagant próbował znaleźć sposób, żeby ich uratować, a przynajmniej ograniczyć tę masakrę.
Na drodze leżał przewrócony duży autobus, który mógł służyć za osłonę.
Pod warunkiem, że się do niego dotrze. Był piekielnie daleko.
Kolejny strzał.
I jeszcze jeden.
Wagant był świadkiem śmierci dwóch żołnierzy.
Z bezsilności zagryzł wargi do krwi.
Co miał robić?
Co mógł zrobić?
Samuel podniósł głowę znad śniegu.
On też był w grupie czołowej jak Daniels i instynktownie nie posłuchał rozkazów żołnierzy. Widział, jak padają jeden po drugim, gdy próbowali dotrzeć do zbyt odległego schronienia za przewróconym autobusem. Na próżno. Za żadne skarby nie daliby rady. Głęboki śnieg utrudniał ruchy, a w biegu było jeszcze gorzej.
Snajper skosiłby ich wszystkich, jednego po drugim. Nie mieli drogi ucieczki.
Jakby na potwierdzenie, kolejny strzał powalił następnego żołnierza.
Wtedy rabin postanowił wcielić w życie swój plan. Jakkolwiek desperacki, pozostawał jedynym możliwym wyjściem.
Pomodlił się do Boga o siłę.
Drżąc jak liść, stanął na nogi. Odwrócił się do swoich ludzi i rozpostarł ramiona.
Wiedział, że stanowi doskonały cel. Ale ten teatralny gest był niezbędny.
– Bracia! – krzyknął.
A w duchu modlił się tymi słowami: Boże Izraela, bądź przy mnie.
– Bracia! Bóg dał nam ten dzień, abyśmy uczynili go dniem zwycięstwa! Zmierzamy z ciemności ku światłu! Bóg, który oddał w ręce Izraela Filistynów i Amalekitów, i Amorytów będzie z nami również tego dnia.
Samuel zamrugał kilkukrotnie, wykonał serię głębokich wdechów i wydechów. Czuł, że ma lekką głowę. Niewiarygodnie jasną i lekką. Rozłożył ramiona jeszcze bardziej. Jego dłonie celowały w niebo. Wiatr nadymał mu kombinezon, wygrywał na nim pieśni.
Samuel czuł się jak nieprzytomny, był bliski radości.
Spojrzał na przerażonych żołnierzy leżących w śniegu. Pokręcił głową i krzyknął ze śmiechem:
– Nie lękajcie się!
W odległości stu metrów John Daniels patrzył na niego z niedowierzaniem. Już miał się poderwać i pobiec, żeby powstrzymać to szaleństwo. Ale wtedy usłyszał w środku głos Alessii.
Słuchaj.
Tylko to jedno słowo. Ale wystarczyło. John przywarł do śniegu i patrzył, jak młody rabin bawi się w stracha na wróble pod ostrzałem snajpera.
Alessia uspokajała go w głowie czymś, co nie brzmiało jak słowa, ale jak jakaś pierwotna mowa, pełna uniwersalnych znaczeń.
Spokój, spokój. Spokój. Wszystko się ułoży. Jego Bóg jest przy nim.
– Jego Bóg? – wymamrotał John. Ale w tej samej chwili zrozumiał.
Bóg, którego Samuel wzywał na pomoc, był tym Bogiem od starożytnych, Bogiem cudów i sprawiedliwości.
Młody rabin znów wzniósł ręce do nieba.
Wydawało się, że czas się zatrzymał, że skumulował się w tym jednym momencie. John spodziewał się, że w każdej chwili może paść strzał.
Ale nic takiego nie nastąpiło.
Nawet wiatr ucichł. A z nieba przestał padać śnieg.
Samuel podniósł głowę. Wciągnął głęboko powietrze. I znów przemówił:
– Wczorajszej nocy modliłem się. Długo się modliłem. – Rabin skandował słowa, robiąc długie przerwy, jakby chciał, żeby każde słowo wryło się w umysły słuchających. – Modliłem się do Boga o zwycięstwo. Długo o to prosiłem. Całym sercem. Ale nie dostałem odpowiedzi.
John zastanawiał się, czy przy murach stacji słychać było te słowa. Teraz, kiedy śnieg przestał padać, dobrze widział budynek.
Chociaż wolałby, żeby było inaczej.
Na murach wisiały ciała. A kolejne były właśnie wieszane przez uzbrojonych ludzi obsadzających górne partie i zewnętrzne gzymsy imponującej budowli z lat trzydziestych. Dziwaczne połączenie architektury dawnej z nowoczesną w stylu nazwanym niegdyś sarkastycznie asyryjsko-mediolańskim.
W sto lat po wybudowaniu obiekt wyglądał na tysiącletni.
A to, co się tam działo teraz, mogłoby należeć do przeszłości jeszcze bardziej zamierzchłej.
Ciała przytroczone do muru łańcuchami były małe.
To były ciała dzieci.
Ich głowy wisiały na bezcielesnych szkieletach, niczym w rzeźni z horroru. W niektórych przypadkach oprócz głowy został jedynie kręgosłup.
Było to coś przerażająco upiornego, przekraczającego wszelkie ludzkie pojęcie.
Ta wystawa miała doprowadzić napastników do rozpaczy.
Zadziałało.
Z gardeł żołnierzy obojga miast i Chinosów wyrwało się westchnienie. Westchnienie, a później jęk rozpaczy, ryk śmiertelnie ranionego zwierzęcia. Nawet Alberci byli wstrząśnięci tym koszmarnym widokiem.
Nie odwracając się w stronę murów, ale jakby widząc tę scenę, Samuel krzyczał przez łzy:
– Modliłem się do Boga, ale na próżno. Bóg nic mi nie odpowiedział.
– Bo twój Bóg nie istnieje, palancie – ryknął jakiś głos z wysokiego muru.
Samuel cierpliwie pokręcił głową. I znów przemówił do swoich ludzi:
– Tak samo i ja pomyślałem tej nocy. Ale przed kilkoma minutami, gdy szedłem tą doliną śmierci, a wróg triumfował, wtedy Bóg do mnie przemówił!
– I co ci powiedział? Do zobaczenia wkrótce? – zadrwił z niego nieprzyjaciel.
Wybuchł opętańczy chór wrzasków i śmiechu.
Samuel bardzo wolno odwrócił się twarzą do stacji.
Powietrze falowało od energii. Czuli ją żołnierze. Czuł ją także John – potężną i nieujarzmioną energię. Ze zdumieniem dostrzegł, że włosy na głowie rabina wyprostowały się, jakby otaczało go jakieś pole elektryczne.
Samuel spojrzał na mury, na upiorne przedmioty, które kiedyś były żywymi ludzkimi istotami, a teraz ubierały budynek w koszmar, barwiąc go na czerwono. Patrzył na nie zrazu z litością i bólem, które przeszły w zimną wściekłość.
Głos, jaki wydobył się z jego gardła w zupełnej ciszy, wydawał się obcym głosem. Był natchniony, pełen mocy.
– Usłyszałem głos Boga tak wyraźnie, jakby mi mówił do ucha, a głos ten mówił: „Oto oddaję w twoje ręce nieprzyjaciół twoich, jak niegdyś uczyniłem z Amalekitami i z Kananejczykami, i z Filistynami, i z każdym innym niegodziwym ludem, który ośmielił się sprzeciwić ludowi mojemu”. – Samuel wzniósł ramiona, wskazując na mury stacji ociekające krwią i światłem. – W imię Pana wszechmogącego, Boga chwały i sprawiedliwości, ogłaszam, że to gniazdo zła zostanie ofiarowane w całopaleniu. Pan w perzynę obróci te mury i w ręce swych synów odda tych, co w nich mieszkają, by zostali wytępieni jak chwast, by dnia nowego ich obecnością nie kalać…
Padł strzał. Kula przeszła ze świstem tuż obok głowy rabina i nawet jej nie musnęła.
– Pan oczy im przesłoni, a ich serca przerażeniem zdejmie…
Padł kolejny strzał, i tym razem kula trafiła w śnieg u stóp młodego rabina, który sprawiał wrażenie nawiedzonego.
– Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.
Również trzeci strzał – rzecz niewiarygodna – chybił.
Snajper przestał strzelać. Z bramy stacji wyjechały w kłębach czarnego dymu dwa pikapy pełne uzbrojonych ludzi w kamizelkach kuloodpornych pomalowanych na czerwono. Skierowali karabiny automatyczne w stronę Samuela niczym pluton egzekucyjny.
Samuel uśmiechnął się z pogardą. I odwrócił się, krzycząc:
– Zagrajcie na szofarach!
Na ten rozkaz sześciu żołnierzy z Bonoli otworzyło plecaki i wyjęło z nich kozie rogi. Podnieśli je do ust i na znak dany głową przez Samuela zadęli z mocą w te prymitywne instrumenty, wydobywając z nich płaczliwy dźwięk o niebywałej sile i głębi. Był to jęk pierwotny, jakby pochodził z pradziejów, ze świata przed człowiekiem.
Trzeba było nie lada wysiłku, żeby zdobyć te instrumenty.
Samuel przekonał Waganta, żeby wysłać ekipę poszukiwawczą do muzeum historii naturalnej, jedynego miejsca, w którym był cień szansy na znalezienie rogów nadających się do zrobienia szofarów. Znaleźli je przy kilku starych zabalsamowanych zwierzętach. Później przyszła kolej na znalezienie muzyków.
Samuel wpadł na ten pomysł, bo pamiętał pewną rzecz, którą usłyszał od swojego ojca. To właśnie ta historia zainspirowała jego poszukiwania.
Ojciec powiedział mu, że kiedyś angielska stacja telewizyjna BBC wpadła na pomysł, aby zwrócić Auschwitz muzyce, pięćdziesiąt lat po Holokauście. Naziści w tym obozie śmierci wykorzystywali muzykę na różne perwersyjne sposoby. Muzyka towarzyszyła milionom niewinnych przy umieraniu w komorach gazowych, a ciała palono przy dźwiękach skocznych walców Straussa. BBC sprowadziła do Auschwitz muzyków z całego świata, którzy zagrali w miejscach potwornych zbrodni, aby muzyka je oczyściła. Ojciec Samuela widział film dokumentalny o tym muzycznym egzorcyzmie. Ze łzami w oczach wspominał scenę, kiedy orkiestra intonowała na szofarach utwór sakralny w ponurym lasku, w którym kiedyś kobiety i dzieci musiały się rozbierać przed śmiercią przy dźwiękach orkiestry polowej. Osvaldo Golijov, młody argentyński kompozytor, postanowił, że uroczyste dźwięki szofarów zabrzmią właśnie w tym przerażającym miejscu. Aby oznajmić cieniom zbrodniarzy sprzed lat, że ich zbrodnie były daremne. Że naród, który chcieli unicestwić, pozostał przy życiu. Że życie zwyciężyło.
A teraz ten sam instrument, wskrzeszony z przeszłości, wznosił dźwiękiem swój sprzeciw wobec okropności tych zakrwawionych murów.
Z zakamarków pamięci Samuel wydobył słowa Talmudu, aby wypędzić demona. Wzniósł ręce ku niebu i krzyknął w stronę krwawych murów:
– Sczeźnij, bądź przeklęty, rozbity i wypędzony, synu zgnilizny, synu nieczystego, synu takich jak Shamgaz, Merigaz i Istemaah.
Wydawało się, że powietrze drży.
– W imię Boga – zagrzmiał Samuel – murze, nakazuję ci: RUŃ!
Szofary zagrały mocniej swą żałobliwą pieśń, a do ich nieopisanie smutnego, sugestywnego dźwięku dołączył inny, nie mniej imponujący.
Warkot silników, a ponad nim – jakieś dziwne dudnienie.
Od prawej strony, z bocznej ulicy, wyleciał długi, potężny strumień ognia. Dosięgnął pierwszego wozu nieprzyjaciela i zamienił jadących w nim w ludzkie pochodnie. Do pierwszej strugi ognia dołączyła kolejna, i następna – po drugim pikapie, który eksplodował kulą ognia, przyszedł czas na mury i ich obrońców przyczajonych na dachu i na występach fasady. Syk ognia był imponujący, niczym oddech smoka. Kiedy trzy pojazdy wpadły na plac przed stacją, John rozpoznał w nich trzy tajemnicze ciężarówki przykryte polowymi plandekami.
– Ogień grecki – odezwał się znajomy głos przy jego uchu.
Daniela była roześmiana.
Jej piękna twarz była czerwona z wrażenia i od blasku płomieni.
– To pomysł Isaaca. Prawda, że fantastyczny?
– Niewiarygodny – odparł Daniels. – Z tymi rogami też. To też wymyślił Isaac?
– Nie. Nie wiem, czyj to pomysł. Ale to cud, że zadziałał.
Cud, powtórzył w myśli John. Podobnie jak ten nieomylny snajper, który chybia trzy razy z rzędu. Po prostu cud.
– A teraz w drogę! – krzyknęła Daniela. – Musimy wykorzystać przewagę! Nie potrwa długo. Ciężarówki nie mogą wjechać na stację!
I pobiegła. A biegła długimi krokami, jakby się unosiła nad śniegiem.
Jest bardzo piękna, powiedział głos Alessii w jego głowie.
John się uśmiechnął.
– Tak. Jest bardzo piękna.
Piękna jak wojsko w szyku bojowym… Tak mówi Biblia, czyż nie?
– Tak.
A teraz ruszajmy. Jest bitwa do wygrania.
John Daniels chwycił swój karabin i rzucił się do ataku w stronę murów wciąż ociekających krwią i światłem w miejscach, których jeszcze nie dosięgnął ogień. Gryfy i pegazy patrzyły na bitwę swoimi obojętnymi oczami z kamienia.
Wdarli się do tak zwanej Galleria delle Carrozze, ogromnego otwartego atrium, kiedyś mieszczącego postój taksówek, którego dekoracje naśladowały dawne rzymskie pałace.
Daniels nie miał czasu na przyglądanie się szczegółom.
Pędził już ku niemu Syn Gniewu z czerwoną od krwi szablą w dłoni.
John uniósł karabin ruchem, w którym nie rozpoznawał samego siebie, szybko odbezpieczył i wypalił dwa razy prosto w głowę mężczyzny.
Jego twarz eksplodowała tysiącem fragmentów. Mężczyzna natychmiast zwalił się z nóg.
John przeskoczył nad jego ciałem. Nie dał sobie przyzwolenia na choćby krótką myśl o tym, co zrobił przed momentem.
Przebiegł przez ten otwarty plac, skacząc ponad licznymi ciałami wroga. Niektóre z nich były potwornie spalone. Ale również żołnierze krucjaty złożyli ciężką daninę krwi. Przynajmniej dziesięciu z nich leżało na ziemi, martwych lub zbyt ciężko rannych, by móc się podnieść.
W jednym z trupów rozpoznał jasnowłosego niedźwiedzia z ciężarówki. Iwana. Trzymał jeszcze w dłoni swoją maczetę. Wokół niego leżało sześć nieprzyjacielskich ciał.
John wyszeptał modlitwę i poszedł dalej.
Kiedy wszedł do właściwego budynku stacji, znalazł się w olbrzymim holu z marmurowym sklepieniem. Sala była czarna od dymu i zapuszczona, ale nadal tchnęła wielkością.
Naprzeciwko znajdowały się wielkie schody. U ich szczytu, za barykadą, rozlokowało się gniazdo karabinów maszynowych. John rzucił się instynktownie w bok, unikając serii, która skosiła trzech Chinosów za nim. Przywarł do ziemi, gotowy odpowiedzieć na ogień, gdy za jego plecami rozległ się chór dzikich wrzasków.
Alberci atakowali niczym rozwścieczone bawoły, nie zważając na kule, które kosiły ich niczym kombajn zboże. Rwali do przodu jak opętani, a kiedy dotarli do podnóża schodów, wyrzucili w górę ceramiczne bryłki.
Kule poszybowały łukiem i spadły na stanowisko wroga, które natychmiast zajęło się ogniem.
Daniels przypatrywał się tej scenie jak zaczarowany.
Te granaty też były wynalazkiem Isaaca. Działały na takiej samej zasadzie jak ogień grecki. Dawne patenty, wskrzeszone w ponurych czasach.
Nie czekając ani chwili, aż płomienie przygasną, Alberci rzucili się w górę po schodach, a ich szturm był tak zaciekły i szybki, że nieprzyjacielska zapora padła. Synowie Gniewu rzucili się do bezładnego odwrotu.
Alberci puścili się za nimi, strzelając do nich na oślep. Kiedy przebiegali obok rannego, dobijali go ciosem maczety lub kordelasa, w które byli uzbrojeni.
Widząc, jak walczą, John zrozumiał, że absolutny brak zdolności strategicznych nadrabiali bezgraniczną odwagą i agresją. Przeszli po obrońcach stacji niczym kosiarka po łące. Gdzie podziała się legendarna zaciekłość Synów Gniewu? Ich siła?
Wagant zastanawiał się nad tym, kiedy biegł po starych ruchomych schodach, prowadząc do ataku swoich ludzi i nie spuszczając z oka Danieli. Poprzedniej nocy zmienił reguły gry. Dziewczyna nie była już dla niego wyłącznie przyjaciółką i towarzyszką broni. Stała się jego częścią, i to w takim stopniu, że jeszcze poprzedniego dnia uznałby to za niemożliwe.
Wagantowi nie było łatwo z tymi uczuciami. Bał się, że może to źle wpłynąć na jego zdolność do walki: osłabić jego siły, uczynić zależnym od czyjegoś życia…
Kiedy biegł, jego wzrok, zamiast skupiać się na wrogu, wędrował często w jej stronę.
Daniela natomiast była kompletnie pochłonięta tym, co robiła. Wagant był świadkiem sytuacji, kiedy przewidziała dwa cięcia i uniknęła ich, po czym rozwaliła nieprzyjaciela jednym strzałem z pistoletu. Aż przyjemnie było na nią popatrzeć. Dla niej walka zmieniła się niemal w taniec, zabawę w uwodzenie samej śmierci. Jej ludzie byli oczarowani tymi kocimi ruchami, doskonałą celnością i złością, która potrafiła przekształcić się w zabójczą energię.
Dotarli aż pod wielkie tablice, które niegdyś informowały o przyjazdach i odjazdach. Za łukami znajdowały się perony. Pociągi, od dawna już nieczynne, zmieniono w zastępcze mieszkania i zabezpieczono niedbale przed promieniowaniem płytami betonowymi powyrywanymi z peronów.
Kobiety i dzieci biegały tam i z powrotem z pochylonymi głowami ze strachu przed kulami. W ich oczach było przerażenie.
I to wszystko? To jest cała ta legendarna forteca Synów Gniewu?, zastanawiali się napastnicy, aż do chwili, gdy dotarli do wejść na perony, gdzie zrozumieli w końcu swój błąd.
Każdy peron broniony był przez dwa karabiny maszynowe, jeden skierowany na zewnątrz, drugi w ich stronę. A gdy podnieśli wzrok, zobaczyli nad swoimi głowami, na tarasie, który kiedyś był poczekalnią dla pierwszej klasy, jakieś dwadzieścia wycelowanych prosto w nich karabinów szturmowych.
Dwa opancerzone wozy z szybkością błyskawicy odcięły drogę od strony schodów i zasypały gradem ognia z ciężkiej broni maszynowej oddziały krucjaty, które zmuszone zostały do szybkiego i krwawego odwrotu, pozostawiając na polu bitwy około tuzina zabitych i rannych. Zresztą bardzo szybko automaty zamieniły także i rannych w bezkształtną masę nieruchomych ciał. Wtedy wieżyczka jednego z wozów wycelowała w mężczyzn i kobiety uwięzionych między nimi a peronami.
Wagantowi wystarczyło jedno mgnienie do namysłu. Rozejrzał się wokoło. I dokonał jedynego możliwego wyboru: położył na ziemi swój karabin i podniósł ręce do góry.
Rozbrojono ich i spędzono w jedno miejsce jak bydło. Rzucono ich na kolana, z rękami na karku.
Byli agresywni, pełni buty.
Daniela wzbudziła ich ciekawość, i nie tylko. Nigdy nie widzieli uzbrojonej kobiety wśród nieprzyjaciół, a jej uroda ich podniecała. Wpychali łapy pod szorstki materiał munduru, macając jej piersi. Dziewczyna wiła się na wszystkie strony, próbując uciec od tych zachłannych łap, ale było to po prostu niemożliwe.
Synowie Gniewu przyglądali się ze zdumieniem uzbrojeniu wroga. Szczególne wrażenie zrobiła na nich kamizelka kuloodporna Marcosa. Syn króla mambo nie został złapany od razu, lecz podczas bezładnej ucieczki Chinosów. Dorwali go w jakiejś wnęce, kiedy usiłował się ukryć.
Chociaż próbował zachować zimną krew przed swoimi ludźmi, jego twarz była ziemista.
Postawili go na nogi i kazali wyskakiwać z kamizelki.
– Ej – zagadał, próbując wziąć się w garść – możecie ją sobie wziąć. Tam, gdzie mieszkam, mamy ich całe mnóstwo.
W odpowiedzi dostał jedynie pięścią w twarz. Splunął krwią, wstając i patrząc krzywo na typa, który mu przyłożył. Ale uznał, że lepiej się nie odzywać. Zwalisty Syn Gniewu miał na głowie maskę hokeisty, a na szyi obrożę z ludzkimi uszami. Był zakrwawiony, ale to nie była jego krew.
Marcos oddał drogocenną kamizelkę z kevlaru Synowi Gniewu, a ten z kolei położył ją u stóp mężczyzny, który schodził po stopniach. Szli za nim dwaj goryle uzbrojeni po uszy.
– No dobrze, dobrze – odezwał się z uśmiechem mężczyzna, ubrany na czarno od stóp do głów. – Zobaczmy, kim są nasi goście.
Był średniego wzrostu, bardzo szczupłej budowy ciała. Miał celowo zaostrzone zęby, przez co wyglądał jak pies. I rzeczywiście przypominał dobermana. Nosił lustrzanki Ray-Ban. Kiedy je zdjął z wystudiowaną powolnością, John zrozumiał, dlaczego je nosi. Oczy miał czerwone, nabiegłe krwią.
Podobny do agresywnego psa mężczyzna cechował się jednak czymś swojskim, choć ksiądz nie potrafiłby teraz powiedzieć, co to było.
Natomiast Wagant rozpoznał go natychmiast. Pamiętał doskonale tę złowrogą twarz z kadru celownika swojego karabinu. I pożałował, że nie nacisnął wtedy spustu.
Przybyły obejrzał swoich jeńców na pozór zdawkowo, ale w rzeczywistości z absolutną uwagą, jakby chciał z nich wyssać wszelką informację.
– To naprawdę niegrzecznie wpadać tak bez uprzedzenia. I bez zaproszenia. Skąd przybywacie? Ty mi to powiedz, grzesznico.
Słowo to zapaliło po raz kolejny czerwone światło w głowie Johna.
Doberman podniósł dwoma palcami podbródek Danieli.
– No co? Połknęłaś język?
Jego kościsty, ostry palec wskazujący przesunął się po zarysie szczęki Danieli, po policzku.
– No więc? Czekam.
– Odpowiedz Diakonowi! – rozkazał Syn Gniewu w masce. Mówił dziwnym, sepleniącym głosem, jak opóźniony w rozwoju.
W tej samej chwili John Daniels zrozumiał, dlaczego mężczyzna doberman wydał mu się taki znajomy. Na kołnierzu czarnej kurtki widniał złocony znaczek: odwrócony krzyż z wiszącym głową w dół Stworem Nocy.
Symbol koszmarnej sekty tego opętańca Gottschalka, kaznodziei z niedorzecznego kościoła na kołach.
Diakon odwrócił się do niego, jakby przechwycił jego myśli.
– A może ty będziesz bardziej skłonny, żeby przemówić?
On i typ w masce hokeisty, niemal dwa metry samych mięśni, podeszli do Danielsa złowieszczo spokojnym krokiem.
– To zdecydujecie się, będziecie mówić czy będę musiał wykroić wam prawdę nożem?
– Jesteśmy z Bonoli – odrzekł ksiądz.
Człowiek w czerni pokręcił głową.
– Nie pierdol. Tam masz Albertów, a tych dwóch to Chinosi. Wyglądacie jak dawna Legia Cudzoziemska. Albo pospieszycie się z tą prawdą, albo zabiję jednego po drugim. Zaczynając od tej waszej kurwy.
Wagant przygryzł język. Po chwili rzekł:
– Zostaw ją. Ja wszystko ci powiem.
Diakon odwrócił się w jego stronę. Otworzył usta w przerażającym uśmiechu rekina.
– Nooo, dobrze, dobrze. Trafiliśmy na takiego, co nam opowie wszystko. No to słuchamy. Z niecierpliwością czekam na waszą historię.
Nie wchodząc w szczegóły, Wagant opowiedział historię wielkiego sojuszu i wspólnego celu. Diakon kiwał głową.
– A więc mieliście zamiar nas wyeliminować, odzyskać bombę i wrócić do tego pięknego codziennego życia w waszych norach? Ale z was egoiści! A słyszeliście kiedykolwiek o dziele bożym? Nie? No właśnie. To jest dokładnie to, co robimy tutaj. Dzieło boże. A wy chcielibyście nam w tym przeszkodzić? Marzyciele. My zwyciężymy, a wy będziecie wypełniać nasze rozkazy.
– Rozkazy stada morderców kanibali? – wybuchnął Wagant. – Takich bydlaków jak wy? Nigdy!
Diakon prychnął z rozdrażnieniem.
– Jesteście pozbawieni wizji. To wy jesteście bydlakami. My jesteśmy nowym, które nadchodzi, a wy jedynie przeszkodą na naszej drodze. Zmieciemy was i pójdziemy dalej swoją drogą. Wyeliminujemy te piekielne Potwory grasujące w katedrze i podyktujemy stacjom tego miasta prawo boże. – I zwrócił się spokojnym tonem do mężczyzny w masce, wskazując na Waganta: – Zabij go.
Po czym odwrócił się, nie racząc już nawet na niego spojrzeć.
Bydlak chwycił Waganta za ramię, a drugą ręką zdarł mu maskę z twarzy. Wyjął zza pasa maczetę.
Wagant zamknął oczy.
John i Samuel modlili się. Daniela, trzymana przez dwóch Synów Gniewu, płakała i trzęsła się jak liść.
Wagant był już gotów na cios w skroń i zapomnienie. Ale cios się spóźniał.
– Wagant…? – wybełkotał zamaskowany bydlak.
Szef zwiadowców otworzył oczy.
– Wagant, nie rozpoznałem cię z początku…
Syn Gniewu zdjął maskę.
Waganta zamurowało. Patrzył z niedowierzaniem w te błękitne oczy, niewinne jak u dziecka. Przypomniał sobie swój ból i złość, kiedy zabrali go Synowie Gniewu. Przerażenie z powodu jego pewnej śmierci.
– Vasco… – wyszeptał, ciągle nie dowierzając i patrząc na bliznę po uchu niedorozwiniętego chłopca. Uchu, które podniósł ze śniegu tamtego dnia wypełnionego czarną rozpaczą.
– Cześć, Wagant.
Słysząc te słowa, Diakon odwrócił się gwałtownie.
– Co robisz? Kazałem ci go zabić, fajtłapo!
Olbrzym był wewnętrznie rozdarty. Patrzył to na swego pana, to na odnalezionego przyjaciela. Maczeta drżała w jego dłoni.
Diakon wybuchnął śmiechem.
– To twoi starzy przyjaciele? O to chodzi? Nie myślisz chyba, że mogą cię zabrać sobie z powrotem, co? Nie po tym, jak zeżarłeś im szczeniaki…
Vasco drżał. Wyglądał jak góra podczas trzęsienia ziemi. Wreszcie wrzasnął i ruszył biegiem w stronę swojego pana.
– Nie! – krzyknął Wagant. – Nie zabijaj go! Weź go żywcem!
Nie uszło jego uwagi poważanie, z jakim Synowie Gniewu odnosili się do tego człowieka.
Vasco zawahał się, zwalniając kroku. Ten brak zdecydowania o mało co nie skończył się dla niego fatalnie. Ale zanim żołnierze na balkonie zdołali wycelować, olbrzym chwycił Diakona za ramiona i podniósł przed sobą jak szczenię.
– Nie ruszać się albo go zabije! – krzyknął Wagant.
Wstał błyskawicznie i rozbroił jednego z goryli. To samo zrobiła Daniela. Sytuacja była krytyczna. Kolejni krzyżowcy – dwaj Alberci – rozbroili swoich strażników.
Wszystko zależało od reakcji ludzi z balkonu i tych z obu wozów pancernych.
Przez niemal minutę sytuacja tkwiła w martwym punkcie.
Potem Wagant z uśmiechem rzekł głośno do Vasca:
– Zabij go.
Prawa dłoń Vasca dalej trzymała Syna Gniewu w żelaznym uścisku. Lewa uniosła się ku jego obnażonej szyi.
Wtedy Diakon pisnął cienkim głosem:
– Nie strzelajcie! Nie strzelajcie!
Obrońcy patrzyli po sobie niezdecydowani.
Krzyżowcy wykorzystali tę chwilę. Daniela i któryś z Albertów rzucili się w stronę wozów pancernych, strzelając na oślep, a ich ludzie ruszyli za nimi do ataku, który z pewnością okazałby się samobójczym, gdyby Synowie Gniewu nie pozwolili sobie na tę chwilę fatalnego dla nich zawahania.
Zamiast otworzyć ogień do atakujących, karabiny z obu samochodów milczały. Kilka celnych strzałów i Daniela wskoczyła na platformę pojazdu, po czym skierowała lufę ciężkiego automatu w stronę balustrady na górze. Albert zrobił to samo na drugim samochodzie.
Górne piętro stacji eksplodowało odłamkami szkła i betonu. Synowie Gniewu padali jak muchy w czerwonawej mgiełce.
Rozpętało się piekło. Obrońcy poszli w rozsypkę, a krzyżowcy wykorzystali to, rozbrajając ich i biorąc do niewoli. Jednak szybko zrozumieli, że broniących jest za dużo i że istnieje tylko jeden sposób, o wiele prostszy, na opanowanie sytuacji.
I zaczęła się rzeź.
Synowie Gniewu padali dziesiątkami. Jedyną rzeczą, jaka przerywała na chwilę tę rzeźnię, była konieczność załadowania broni. Krzyżowcy nie wybierali między żołnierzami a cywilami. Zabijali każdego, kto się ruszał i nie potrafił odpowiedzieć na bezustannie powtarzane pytanie, które stało się jak upiorny refren.
– Gdzie są nasze dzieci? GDZIE SĄ NASZE DZIECI?
Odpowiedź znaleźli na końcu peronu. Tam gdzie kiedyś mieściła się restauracja ze specjałami z grilla.
Były jeszcze nawet czerwone tablice informacyjne wielkiej amerykańskiej sieci.
A w powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa.
Kiedy Crismani i pozostali krzyżowcy weszli w końcu na stację, wszyscy jej mieszkańcy, a raczej ci, którzy ocaleli, czyli mniej więcej setka, siedzieli związani pod ścianą restauracji. Mężczyźni, kobiety, dzieci.
– Co robicie? – spytał Sergio, widząc, jak czterech Albertów ciągnie w stronę jeńców niesamowicie ciężką ladę baru.
Odpowiedział mu Samuel. Wzrok rabina był zimny, nieobecny.
– Wymierzamy sprawiedliwość zbrodniarzom.
Crismani spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– Jakim zbrodniarzom? Widzę tam dzieci.
– Wszyscy są zbrodniarzami.
– Nie mówisz serio!
– Odejdź, Sergio – powiedział cicho Wagant.
Crismani popatrzył na niego. Nie widział jeszcze Waganta tak bladego.
– Co się dzieje…? – wymamrotał.
– Znaleźliśmy wasze dzieci. Są tam, w środku. Wszystkie są w środku. Syn Samuela też – odpowiedział Wagant. I wybuchnął płaczem.
Jeńcy trzęśli się jak osiki, kiedy Sergio wyszedł z ubojni.
Miał tak zapadnięte oczy, że wyglądał jak nieboszczyk. Szedł wolno, jakby dźwigał na plecach jakiś straszny ciężar. Szedł wzdłuż szeregu więźniów, aż zrównał się z mężczyzną dobermanem, którego Vasco nazywał Diakonem.
Patrzył na niego długo, bez jednego słowa. Nagle złapał go za ramię.
Diakon wrzasnął z bólu.
Crismani pociągnął go za sobą aż do lady. Podniósł i rzucił na drewniany blat z taką siłą, że połamał mu żebra.
Diakon darł się jak opętany.
Crismani uderzył go wielokrotnie w twarz. Potem kolbą karabinu połamał mu ręce i nogi.
Z rekiniej mordy wydobywało się bolesne rzężenie.
Pozbawiony możliwości ruchu Diakon przyglądał się przez łzy, jak Crismani zdejmuje kombinezon polowy.
A ten nie odezwał się słowem, wyciągając ostry nóż, którym rozpruł czarne ubranie więźnia.
Kiedy mężczyzna o zębach rekina był nagi, Sergio podsunął mu nóż pod oko.
– Jeśli pragniesz szybkiej i czystej śmierci, mów, gdzie jest bomba.
Diakon skomlał z zaciśniętymi wargami.
Końcem ostrza Sergio wydłubał mu prawe oko.
Ku niebu wzniósł się skowyt.
– Okrucieństwo wygląda zupełnie inaczej, kiedy jesteś po złej stronie ostrza, co? – powiedział cicho Crismani. I powtórzył pytanie: – Gdzie jest bomba?
Diakon pokręcił głową.
Nóż zaczął mu powoli rzeźbić nos.
Potrzeba było kwadransa, żeby Diakon w końcu przemówił, wyszeptując pięć słów do ucha swojego oprawcy, i kolejnych dwudziestu minut, by życie wyciekło z niego ranami, które Sergio zadał mu na całym ciele, przed oczami struchlałych jeńców.
Metodycznie poodcinał mu palce nóg, a później rąk.
Wydłubał drugie oko, a potem obciął uszy. Rany przyżegał woskiem ze świecy, a inny płynny wosk wylewał mu na skórę.
– Lubisz zapach pieczystego? Lubisz? – powtarzał po wielokroć, podsuwając płomień do intymnych części ciała Diakona. Kiedy już były czarne, a wrzask przeszedł w nieprzerwany jęk, Crismani odciął zwęglonego penisa i jądra i na siłę wcisnął mężczyźnie do rekiniej paszczy.
Diakon udławił się własną krwią.
Umieranie trochę mu zajęło. A cierpienie obecne było w każdej sekundzie tej niekończącej się agonii.
Kiedy ciało Diakona przestało się ruszać, Crismani wytarł sobie zakrwawione ręce szmatą i założył z powrotem kombinezon.
Odwrócił się wolno ku pozostałym, jakby do tej pory był sam zupełnie gdzie indziej.
– Bomba jest tam – rzekł, pokazując wieżę wysoką na sześć pięter, która górowała nad peronami, kilkaset metrów od stacji.
Spojrzał na Samuela, który przyglądał się więźniom.
– Zróbcie to, jeśli naprawdę musicie – powiedział. I ruszył w stronę wieży, zapominając o rzezi, której dokonał, i ignorując tę, która miała nastąpić. Skupił się na zadaniu, które miało trzymać go z dala od tego, co było dookoła.
Gdy się oddalał, podnosiły się już krzyki więźniów, których wyciągano z grupy i po kolei zabijano strzałem w tył głowy.
Crismani usłyszał za sobą kroki. Odwrócił tylko lekko głowę.
Szedł za nim John Daniels, katolicki ksiądz.
Crismani zignorował go. W głowie miał kłębowisko myśli. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mógł spokojnie zasnąć. Nie przez to, co zrobił temu potworowi, który sobie na to po wielokroć zasłużył, ale przez zgodę na stracenie jeńców. Ilu z nich nosiło w sobie jakąś winę? Z pewnością nie dzieci. Ale znał już odpowiedź na swoje rozterki.
Bóg, którego wielbili dzisiejsi zwycięzcy, był Bogiem sprawiedliwości, ale i zemsty. Bogiem strasznym, który nie znał litości. I to był dobry Bóg na takie czasy.
– Nie – odezwał się głos za jego plecami.
Sergio odwrócił się.
Gdyby nie znał prawdy, pomyślałby, że źle widzi. Bo ojciec Daniels jakby się rozdwoił: był on, i był na niego nałożony obraz dziewczyny. Ale to ksiądz wypowiedział to „nie”.
– To nie Bóg nakazał tę rzeź. To my, ludzie. Bóg jest przebaczeniem. Bóg jest miłością.
– Bóg kocha także kanibali? Kocha zbrodniarzy? Kocha to, co robią tu teraz nasi?
– Bóg jest miłością. Miłość wszystko rozumie.
Crismani pokręcił głową. I odwrócił się z powrotem w stronę starej wieży kontrolnej na końcu peronów.
Wielkie stalowo-szklane zadaszenie stacji było, o dziwo, prawie nienaruszone. Ponad dachem padał gęsty śnieg. Crismani ruszył dalej.
– Idę sam. Nie chcę żadnego towarzystwa.
Ksiądz przystanął.
– Bóg jest miłością, Sergio – krzyknął jeszcze raz w kierunku szczupłej sylwetki chłopaka, który oddalał się zgarbiony, jakby dźwigał na swoich barkach jakiś ogromny ciężar.
Sergio splunął.
– Udowodnij mi to – odrzekł.
I podniósł ze znużeniem rękę.
John nie wiedział, czy go pozdrawia, czy może mówi basta.
1 Iz 9,1; tłum. Biblia Tysiąclecia, wyd. V (przyp. red.).