Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 26
Оглавление20 | Ul
Wyszli z tunelu i weszli do korytarza, który nie był już wyłożony białymi płytkami, lecz tym dziwnym czarnym lakierem. Światło robiło się coraz jaśniejsze, pozwalając rozróżnić wcześniej niewidoczne szczegóły.
Samuel zbliżył się do ściany.
– Patrz – wyszeptał osłupiały.
John podszedł.
– Niesamowite… – wyskandował ledwo słyszalnym głosem.
Cała ściana długiego korytarza pokryta była płaskorzeźbą. Postaci wyryte w tej dziwnej czarnej masie wychylały się z muru: grające w piłkę dzieci, piękne kobiety, okręty, domy…
Były i napisy, też wypukłe. Samuel przeczytał je i zrozumiał.
– To reklamy. Wzięli plakaty reklamowe i zrobili z nich płaskorzeźby.
John cofnął się o krok, żeby przyjrzeć się temu niedorzecznemu fryzowi, dłuższemu niż partenoński. Rozpoznał reklamę coca-coli i plakat kinowy filmu z aktorką, którą wypukłe litery identyfikowały jako Jennifer Lawrence.
– Po co niby to zrobili?
John pokręcił głową.
– Nie mam ambicji ich rozumieć.
– Wiesz, Johnie, jest jedna rzecz, o którą chciałem cię zapytać, gdy tylko cię zobaczyłem. Myślisz, że te stworzenia są… Znaczy… my je nazywamy Potworami… i stworami diabła. A co, gdyby były częścią boskiego planu?
John pomyślał chwilę.
– Jest taki fragment w Ewangelii według Świętego Jana, kiedy Jezus mówi: „Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni”. Często o tym myślałem, odkąd pierwszy raz zobaczyłem tę istotę.
Palce kapłana pogładziły jeden ze słoneczników z plakatu zapowiadającego wystawę van Gogha. Kwiat był zimny, gładki w dotyku.
– Chodźmy – powiedział w końcu, otrząsając się z zamyślenia.
– Nie boli cię głowa? – zapytał Samuel z grymasem bólu.
– To normalne.
– Narasta.
– To też jest normalne. Jesteśmy już blisko nich. Ich sąsiedztwo na początku zawsze daje taki efekt. Zaciśnij zęby i maszeruj.
Korytarz przechodził w kolejny, jeszcze dłuższy, z dwoma ciągami długich ruchomych schodów. Schody też pokryte były czarną masą. Przeszli powoli przez te puste przestrzenie uważając, żeby nie poślizgnąć się na powierzchni gładkiej jak szkło.
– Ty też masz wrażenie, że jesteśmy obserwowani? – zapytał Samuel.
– Odkąd tylko weszliśmy w ten korytarz.
– Gdzie są?
– Mogą być wszędzie.
Rabin z większą uwagą przyjrzał się splątanym figurom na ścianach, na ile pozwalały mu na to słabe światło i piekielny ból głowy. Byli już prawie na końcu ruchomych schodów, kiedy kilka z postaci oderwało się od sufitu. Wyglądało to tak jakby kropla nafty ściekała po ścianie, spadała i odbijała się powoli od podłoża, zamieniając się w skrzydlate stworzenie. John naliczył ich sześć. Stały nieruchomo, dopóki dwójka mężczyzn znów nie ruszyła do przodu. Utrzymywały cały czas tę samą odległość, jakieś sto metrów. Kiedy John i Samuel przystawali, one też to robiły.
– Nie wydają się groźne.
– Nie – potwierdził ksiądz. – Nie są wrogo nastawione. Chodźmy.
Weszli jakimiś schodami, później kolejnymi. Światło było teraz jasne, przynajmniej dla ich oczu, przyzwyczajonych do ciemności. Weszli do jakiegoś przestronnego wnętrza. Kiedyś musiały tu się znajdować kasy biletowe. Ale teraz nie było niczego takiego – bramki i boksy zostały usunięte. Zostały tylko mury, czyli czarne ściany ozdobione czymś, co wyglądało na rzeźby, przynajmniej do chwili, kiedy zaczynało się ruszać i nabierało życia.
Od murów oderwało się z każdej strony kilkadziesiąt stworzeń, które zmierzały w ich stronę.
John podniósł rękę, ze skierowaną do przodu wewnętrzną stroną dłoni.
Stworzenia zatrzymały się. Oprócz jednego. Szło przed siebie, niczym niemowlę, tym swoim chwiejnym chodem, który John zaobserwował u skrzydlatych stworzeń, kiedy musiały chodzić po ziemi. Ten osobnik też miał zrogowaciałe skrzydła, zamknięte na sobie jak płaszcz. Jego królestwem było niebo.
Powinienem czuć przerażenie na ich widok. Wyglądają jak diabły ze średniowiecznego fresku, pomyślał sobie John.
Ale nie napawały go strachem.
Z wysoko podniesioną głową patrzył w twarz stworzenia, które zbliżało się do niego.
Wreszcie przybywasz, Johnie Daniels, wysylabizował głos w jego czaszce.
Znasz moje imię.
Twoje przybycie zapowiedziano. Witaj. Pokój z tobą.
Żadne z tych pojęć nie zostało zwerbalizowane: to było jak rozbłyski informacji, jak mgnienia znaczeń przebłyskujące w jego świadomości.
Czy i mój przyjaciel jest mile widziany?
Czy on też jest z tych, których nazywacie ludźmi Boga?
Tak. Znacie Boga?
Nie bezpośrednio.
Mówiąc to, osobnik odwrócił się i ruszył w głąb sali, gdzie światło było silniejsze.
John chętnie zadałby więcej pytań, ale wyczuł, że stworzenie i tak mu nie odpowie. Ruszył więc za nim. Podobnie uczynił Samuel.
Kohorty stworów rozstępowały się na ich drodze, niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Serce Johna wibrowało radością. Pomimo zapewnień Mnicha nie do końca ufał tym nieprzewidywalnym stworzeniom, tak obcym ludzkiej logice.
Światło stało się jaśniejsze, a z nieba wkrótce zaczęło padać coś zimnego i mokrego, niczym łzy. John i Samuel podnieśli głowy. Padał śnieg. Drobny, miękki śnieg, który otulał wszystko.
Wyszli po schodach na zewnątrz – to było jak wyjście z grobu.
Krok po kroku, w miarę jak szli w górę ku powierzchni, wyłaniało się przed nimi czarne olbrzymie wzgórze najeżone iglicami i strzelistymi łukami. Od dołu ku górze zdobiły je dziwne dekoracje.
Rozpoznali w końcu obaj tę gigantyczną budowlę. To była mediolańska katedra. Jednak odmieniona w niewiarygodny sposób. Pozostałe budynki na placu także pokryte były czarną błyszczącą masą, która upodobniała kościół do odwłoka chrząszcza. Biel marmuru była teraz czernią, jak na fotograficznym negatywie.
Jedynie statua na szczycie iglicy błyszczała jeszcze jasno. Była złota.
Samuelowi zaparło dech w piersiach.
– Niesamowite.
– Tak – zgodził się John, równie oczarowany.
Śnieg szeleścił na ich kurtkach, podczas gdy na skórze i skrzydłach stworzenia kroczącego przed nimi malował dziwne rysunki: gwiazdy, fale…
Stworzenie odwróciło się. Dało znak, by iść za nim.
Pokonali schody i weszli do katedry.
O ile na zewnątrz budynek wyglądał na coś z obcej planety, o tyle wewnątrz wrażenie to jeszcze się potęgowało – można by sądzić, że budowla w ogóle nie została zbudowana i nie była użytkowana przez istoty ludzkie. Przestrzeń nad olbrzymią nawą środkową przecinały swego rodzaju kładki napowietrzne, bardzo długie. Pomiędzy murami rozpięte były czarne kable, grube jak ludzkie ramię, a na każdym z nich wisiały setki stworzeń głowami w dół niczym nietoperze. Najwyraźniej spały. Inne krzątały się po kościele pochłonięte niezrozumiałymi czynnościami, przynajmniej dla Johna i Samuela, który z zadartym nosem przyglądał się z niedowierzaniem wszystkiemu w tym kosmicznym środowisku.
Stworzenie, które ich prowadziło, podeszło do ołtarza.
To było niewiarygodne, ale wielkie gotyckie okna pozostały prawie nienaruszone. Wybite były tylko niektóre pola, ale zastąpiono je wszechobecną czarną masą. Większość witraży przetrwała i błyszczała krzyczącymi kolorami: czerwienią, błękitem i złotem. Barwami, które już dawno zniknęły z powierzchni Ziemi.
Przez witraże wpadało do środka słabe światło. Napawając się tym barwnym spektaklem, John zastanawiał się, co pomyśleliby rzemieślnicy i artyści, którzy stworzyli te cuda na przestrzeni wieków, gdyby zobaczyli, jak skończył ich świat. Życie straciły miliardy istnień, ogień piekielny spustoszył Ziemię, a dawne witraże ostały się i nadal zachwycały swym pięknem.
Na tysiącach metrów kwadratowych barwionego szkła pokazano w obrazach historie Adama i Ewy, Izaaka, życie Jezusa.
Z zamyślenia wytrącił go Samuel.
Rabin wskazał milcząco dwa stwory pochłonięte modelowaniem wszechobecnej czarnej masy w jednym ze zniszczonych okien. Formowały ją rękami niczym plastelinę. Palce z długimi paznokciami wydobyły z niej w jednej chwili postać orzącego chłopa. To było nadzwyczajne, jak brakująca historia z wybitej szyby została zrekonstruowana z tego nowego materiału przez palce istot nie z tej ziemi.
John czuł spokój, jakiego nie zaznał od dnia Wielkiej Zagłady. Spokój, jaki musiał odczuwać skryba z mrocznych wieków, który kopiował bez zrozumienia dawne teksty, ocalając skarby wiedzy i przekazując je dalszym pokoleniom – z pokorą, w ciszy. Tak samo pokorne i ciche były gesty istot formujących czarną masę w kształty albo wyuczone na pamięć, albo wypatrzone w ludzkim umyśle, bez znajomości ich znaczenia.
– John… – powtórzył rabin szeptem. W jego głosie było jakieś przerażenie.
Ksiądz obejrzał się, otrząsając się z zamyślenia.
Z ołtarza zstępowały trzy postacie. Były wysokie na prawie trzy metry, a ich rozpostarte skrzydła podkreślały wrażenie potęgi absolutnej. Poruszały się wolno, dostojnie. Samuel przysunął się do Johna, jakby chciał się ukryć.
Daniels postąpił o krok w stronę trzech stworzeń. To samo musiał zrobić rabin, drżąc jak liść na wietrze.
Czarne, nieprzeniknione twarze zwróciły się ku dwu istotom ludzkim.
Słuchamy was, wypowiedziały ich umysły.
– Wiecie, po co tu jesteśmy – zaczął Daniels.
Wiemy.
– Synowie Gniewu mają bombę atomową. Jeżeli ich nie powstrzymamy, użyją jej przeciwko wam.
Mają bombę, którą odebrali tobie. A ty co chciałeś z nią zrobić?
Ksiądz wzruszył ramionami.
– Zawieźć do Rzymu.
Rzym jest miastem, jak i Mediolan. Co za różnica, czy bomba wybuchnie tu czy tam?
– Że wy tu jesteście!
A co to ma za znaczenie dla was?
John pomyślał chwilę, zanim odpowiedział:
– Synów Gniewu trzeba powstrzymać. Podobnie jak obłąkańców, którzy rządzą Nowym Watykanem.
Wiemy o nich.
– Potrzebuję tej bomby. Muszę powstrzymać potwora.
Człowieka w czerwieni.
– Tak.
Dlatego że nas nienawidzi? Ty to wiesz?
– Nie wiem nawet, kim jest. Kiedy opuszczałem Rzym, kardynałem był Ferdinando Albani. Wysłał bombę do Wenecji, żeby zniszczyć miasto i jego Patriarchę.
Ale ty mu w tym przeszkodziłeś.
– Nie chciałem, żeby zginęło tylu niewinnych ludzi.
I to wszystko? Tylko dlatego?
John pokręcił głową, wzdychając.
– Nie chciałem, żeby ten cud się skończył.
Trzy istoty zareagowały mentalnym odpowiednikiem uśmiechu.
Dobrze powiedziane: cud. Twoja religia wierzy w cuda?
– Wierzymy, że świętość może przynieść dar czynienia cudów. Ale nie wiem, czy to, co widziałem ostatnio, to cuda, czy jedynie rzeczy, których nie rozumiem.
A to rozróżnienie ma aż tak wielkie znaczenie?
– Może i nie ma.
Głowy trzech istot poruszyły się jednocześnie, aby wskazać łuk nawy.
Ogromne puste przestrzenie wypełniała jakaś dziwna muzyka, która dopiero teraz dotarła do świadomości obu mężczyzn. Był to rodzaj przytłumionego brzęczenia, z zawrotnymi kulminacjami co jakiś czas. Brzęczenia, którego nie modulowały ludzkie gardła. Miejscami przypominało to polifonię średniowiecznej muzyki sakralnej, ale tylko miejscami. W większości było dziwne, dysonansowe, niczym zwierzęcy krzyk.
Podoba ci się nasz dom?
– Kiedyś to był dom boży.
Nadal nim jest. Konserwujemy go, żeby nie popadł w ruinę. Może pewnego dnia podziękujecie za naszą troskę.
– Musimy do tego dnia dotrwać.
W głowie Johna Danielsa rozległ się odpowiednik salwy śmiechu.
Powiedz nam, czego ci trzeba.
– Waszej pomocy. Nawet gdybyśmy dostali wsparcie od Albertów, nie bylibyśmy wystarczająco silni, żeby zmierzyć się z Synami Gniewu. Potrzebujemy was. Waszej siły.
Pomogliśmy wam przy Żelaznych Wrotach. Zabiliśmy waszych wrogów. Spośród tych, którzy dziś są waszymi sojusznikami. Chcecie od nas tego samego? Żebyśmy zmasakrowali kolejnych waszych bliźnich? Wasza nienawiść i pogarda dla nas nie są już wystarczająco wielkie?
Dwie z istot odwróciły się w stronę ołtarza, stając plecami do ludzi.
John pojął, że są przeciwni temu pomysłowi.
– To się zmieni – nalegał. – Pomóżcie nam uratować Mediolan, a ludzie będą wam dozgonnie wdzięczni.
Śmiech, który tym razem rozległ się w głowie obu mężczyzn, nie miał w sobie nic radosnego. Był gorzki i sarkastyczny.
Nasza pomoc nie zmieni waszego nastawienia do nas. Będziecie nas nadal nienawidzić. Może nawet bardziej niż teraz.
Johna ogarnęła fala rozczarowania.
– To na nic – powiedział niepocieszony do Samuela.
Rabin pokręcił głową.
– Pozwól i mnie spróbować.
Przezwyciężając swój strach przed skrzydlatymi stworami, zrobił krok naprzód i zostawił Johna za sobą.
– Pozwólcie, że wam coś powiem. To prawda, ludzie nienawidzą was i pogardzają wami. Boimy się was. Spójrzcie na mnie: nawet teraz, kiedy do was mówię, wprost trzęsę się ze strachu. Ale rozmawiam z wami. Widziałem, jak cudowne rzeczy potraficie robić. Owszem, ten kościół jest teraz zupełnie inny od tego, z którego korzystali ludzie, ale taki też jest przepiękny. I widziałem cuda, jakich potraficie dokonać z ludzkim ciałem. Widziałem ślepca, który kroczy pewnym krokiem, czyta w myślach, a może nawet potrafi uleczyć duszę. Widziałem, jak przeżył na powierzchni bez żadnego zabezpieczenia. Widziałem wasze cuda i wiem, że niezależnie od wyglądu jesteście wspaniałymi istotami.
Bez pochlebstw.
– To nie są pochlebstwa! Mówię to, co myślę!
Co myślisz ty. Ale ty nie jesteś kimś zwykłym. Podobnie jak John Daniels. Co myślą o nas wasi bliźni, którzy nas nie znają?
– Kiedy was poznają, zmienią zdanie. Przestaną się was bać.
W naturze ludzkiej leży strach i nienawiść do nieznanego.
– Właśnie dlatego musimy się poznać. By pozbyć się przesądów i lęków.
Możliwe. Ale to nie jest łatwe.
– Przetrwać koniec świata też nie było prosto. Ale udało się, i nam, i wam. A skoro przetrwaliśmy, to mamy obowiązek współpracować, aby podtrzymać życie. Jakąkolwiek formę życia. Jeśli nam pomożecie, może narodzić się nowy świat. I wtedy nawet cierpienia z przeszłości nabiorą sensu.
Istoty nie mówiły nic przez dłuższą chwilę.
Potem dwie z nich, które wcześniej odwróciły się plecami, stanęły znów twarzą w twarz z ludźmi.
Zaufać wam to ryzyko.
– Wiem. Ale to jedyna nadzieja, jaka nam zostaje. Jedyny sposób, żeby się uratować. Razem.
Cisza, jaka zapadła w tej olbrzymiej nawie, była niemal namacalna.
Odgłos pazura przesuwanego po posadzce przez jednego ze stworów było jedynym słyszalnym dźwiękiem, zanim w umysłach Johna i Samuela odcisnęły się te słowa:
Musicie nam dać czas na przemyślenie.
– Ile czasu?
Jeszcze nie wiemy. Może trzy z tego, co wy nazywacie dniami.
– Nie mamy tyle czasu! – jęknął Daniels. – Musimy zaatakować już. Nie możemy zmarnować trzech dni!
Nie będą zmarnowane.
Zostało to powiedziane tonem nieznoszącym sprzeciwu. John to zrozumiał, podobnie jak Samuel.
Do tego czasu możemy zagwarantować wam swobodne poruszanie się po naszym terenie. Nie mamy nic innego do zaoferowania. Ani jedzenia, ani wody, ani broni.
John pokręcił głową.
– Możliwość przechodzenia przez wasz teren wystarczy, dopóki nie dacie nam wsparcia na polu bitwy. Ale to nie wystarczy do zwycięstwa. Czy wasza przepustka obejmuje również Albertów?
Obejmuje każdego, kto przyjdzie z wami.
Trzy istoty już miały odejść, kiedy Samuel, przezwyciężając swój strach, znów się odezwał.
– Moi przodkowie byli więźniami w nazistowskich obozach zagłady. Wiecie, czym były?
Wiemy. Widzimy to w twojej głowie.
– W tych obozach wielu moich rodaków zginęło, słysząc już w oddali kanonadę wojsk, które nadciągały, żeby ich wyzwolić. Jeden dzień spóźnienia oznaczał śmierć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci mojego narodu. Dlatego właśnie tak ważny jest nawet jeden dzień, nawet jedna godzina. Nawet minuta może oznaczać życie lub śmierć. Pamiętajcie o tym.
Trzy istoty stały nieruchomo przez niemal minutę, zanim znów przemówiły. Ale tym razem nie przemówiły w myślach, lecz przy użyciu głosu. Głosu piskliwego, dziecięcego.
– Nie zapomnimy.
Bez jednego gestu i słowa weszły powoli po stopniach wiodących do ołtarza, za którym zniknęły w ciemnościach.