Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 25
Оглавление19 | W drodze
Za ostatnim posterunkiem, na jaki się natknęli, sto metrów za małą stacją Cairoli zajmowaną prawie wyłącznie przez mężczyzn w mundurach, oświetlenie zupełnie zanikło. Strażnicy, najwyraźniej już uprzedzeni o ich podróży, wręczyli im mapę z planem długiego pola minowego, które mieli do pokonania za ostatnią blokadą. John i rabin czuli ich spojrzenia na plecach, kiedy znikali w słabym świetle ostatniej żarówki.
Daniels był zafascynowany tym, co zobaczył na stacji.
Odmienność i różnorodność stały się prawdziwym spektaklem w szarym świecie po katastrofie.
Niegdyś Marco Polo, pewien wenecki kupiec, w książce zatytułowanej Opisanie świata zrelacjonował swoje podróże na Wschód, opowiadając o cudach i dziwactwach, które napotkał na swojej drodze. To samo mógłby zrobić teraz, chodząc po stacjach mediolańskiego metra. W świecie, który zrodził się po Wielkiej Zagładzie, najróżniejsze kultury i tryby życia dzieliło od siebie zaledwie parę kilometrów. John mógłby powiedzieć, że świat stał się na powrót niewiarygodnie zróżnicowany. Dla osoby tak ciekawej wszystkiego jak on każda ujrzana rzecz była wskazówką przydatną do odtworzenia kultury ludzi, wśród których się znajdował. Dokądkolwiek by się nie udał, zbierał każdy najmniejszy fragment informacji, jakby była częścią cennego przedmiotu, który się rozbił. Pytał o szczegóły, które jego rozmówcom wydawały się bez znaczenia, wyrabiając sobie w ten sposób pogląd, niemal zawsze trafny, na temat tego, jak powstała lokalna subkultura. Podczas krótkiego pobytu w Mieście, John uchwycił wiele sygnałów wspólnoty opierającej się w dużej mierze na przetworzeniu i dopracowaniu zachowań i odniesień dziecięcych. Pewne powiedzenia i postawy były typowe dla dzieci, które dorastały bez wzorców świata dorosłego. W Mieście zmieniło się już samo pojęcie macierzyństwa i ojcostwa: dzieci nie były wychowywane przez rodziców, ale krótko po odstawieniu od piersi powierzane Szkole, będącej czymś na kształt wielkiej zastępczej rodziny, w której nauczyciele pełnili rolę rodziców. Wyglądało na to, że mieszkańcy Miasta nigdy nie nauczyli się być matkami i ojcami. Sama ich religia, oparta na niedorzecznej figurze dwulicowego Wuja, była infantylna, podobnie jak odniesienia do postaci z Piotrusia Pana. Ale z drugiej strony, jak na to dobrze spojrzeć, czymże oni byli, jeśli nie zbłąkanymi dziećmi?
Sądząc po tym, co zobaczył przez krótki czas spędzony wśród Chinosów, John wywnioskował, że ich wspólnota rozwinęła się raczej na wzorcach zachowań typowych dla nastolatków: ubiór był bardzo wyszukany, podobnie jak fryzury, o ile można było o nie dbać w świecie, w którym ostatnią buteleczkę szamponu wyprodukowano dwadzieścia lat wcześniej. Ponadto odzież była bardzo lekka jak na standardy Miasta, a nawet Nowego Watykanu. Podstawę ubioru stanowiły spodnie ze zgrzebnego płótna, pofarbowane na niebiesko na wzór dawnych dżinsów. Tu i ówdzie można było spotkać autentyczne dżinsy: prawdziwe skarby. Nosili je na przykład król mambo i Marcos. Dżinsy króla to był wspaniały model Levi’s 501. Czarne koszulki i kurtki ze sztucznej skóry dopełniały strój podstawowy. Skrawki sztucznej skóry – jak dowiedział się John od pewnego handlarza, który je sprzedawał – pochodziły ze starych kanap i foteli znajdowanych w mieszkaniach. Meble odzierano z tapicerki jak zwierzęta, do ostatniego milimetra. Czasami, jak powiedział handlarz, trafiały się meble z prawdziwej skóry – towar absolutnie bezcenny. On sam nigdy na takie nie trafił.
Jakkolwiek hałaśliwi i często przechwalający się swoją potęgą i przewagą cywilizacyjną nad sąsiadami, ci Chinosi – według Johna – nie byli złymi ludźmi. Gdyby miał więcej czasu, żeby z nimi pobyć, pewnie by ich nawet polubił. Obie grupy etniczne tworzące wspólnotę połączyły się bezproblemowo na zasadzie pewnej specjalizacji: Chińczycy oddawali się handlowi i produkcji rzemieślniczej, a Latynosi uprawie grzybów, hodowli szczurów i rzemiosłu wojennemu. Ale nie było sztywnego podziału: byli też Latynosi parający się handlem i Azjaci rolnicy. Tylko wojsko zdawało się być zarezerwowane dla południowców. Ciekawe dlaczego, zastanawiał się John. Ale miał ważniejsze i pilniejsze sprawy na głowie.
Szli przez dłuższy czas bez jednego słowa. Odgłos ich kroków w ciemności był jedynym dźwiękiem, jaki odbijały ściany i sklepienie tunelu.
– John?
– Tak?
– Zastanawiałem się nad jedną rzeczą. Znaczy… chciałem cię o to spytać.
– Słucham cię.
– Chodzi o twoją religię. Czy ty się czujesz nadal katolikiem? To znaczy… zachowujesz posłuszeństwo papieżowi i tak dalej? Odprawiasz mszę?
– Papieża już nie ma. A mszę tak, odprawiam ją, kiedy tylko mogę.
– Nie ma już papieża?
– Nie. Moja misja do Wenecji dotyczyła właśnie tego.
Samuel zamilkł.
Po chwili znów zapytał:
– Ale nadal masz się za katolika?
– Chyba tak. Tak.
– Bo zastanawiałem się… Po tym wszystkim, co się stało… Może to jest właśnie ten moment… że Kościół może się zmienić. Mam na myśli nowe formy chrześcijaństwa. Ta katastrofa mogłaby być glebą dla odnowionej wiary. Kiedyś czytałem książkę o początkach chrześcijaństwa. Mówiła o tym, że przez kilka wieków istniały niezliczone odmiany chrześcijaństwa. Byli choćby dokeci, potem ebionici, gnostycy, marcjonici i masa innych. W końcu zwyciężyli protoortodoksi, którzy stworzyli religię państwową Cesarstwa Rzymskiego. Ale przecież mogła wygrać inna odmiana chrześcijaństwa, i historia ułożyłaby się zupełnie inaczej.
– Można tak powiedzieć. Słyszałeś kiedyś o Kościele Akwilei?
– Nie.
– Został założony we Friuli, tradycja mówi, że przez samego Marka Apostoła. Czerpał inspirację z Kościoła aleksandryjskiego. Miał swoje własne Credo, inne od nicejskiego, i bardzo dziwne, przynajmniej w naszych oczach, formy obrzędu: msze śpiewane jak gospel, a celebrujący tańczyli przy ich odprawianiu. Jeden z ich biskupów był wręcz nazywany elegansem z racji swych tanecznych zdolności.
– Mocne.
– Poczekaj. To nie wszystko. Nie świętowali w niedziele, tylko w soboty, jak wy, Żydzi. Co świadczy o wschodnich korzeniach tego Kościoła, założonego zresztą przez żydowskiego apostoła Jezusa. Wyobraź sobie, że tradycja święcenia soboty pozostała żywa na wsiach friulańskich aż do soboru trydenckiego, kiedy to została wykorzeniona przez lokalny kler i inkwizycję.
– Wiele straciliście. Ta mania Kościoła do wykorzeniania wszystkich odmiennych roślin, do robienia nudnych angielskich łąk z tego, co mogłoby być ogrodem…
– Wybacz, że ci przerwę, Samuelu, ale ja też mam do ciebie pytanie. Jak ci się udało zebrać tylu Żydów? Nie wiedziałem, że to jest tak liczna wspólnota w Mediolanie. Myślałem, że jest ich naprawdę niewielu.
Śmiech rabina był jak wybuch w ciemności. I był to śmiech autentycznego rozbawienia.
– Ależ niewielu z nas to Żydzi! W znaczeniu etnicznym. Nasza wspólnota przyjęła religię hebrajską, bo ja byłem jedynym duchownym pod ręką, ale, jak widać, drobnymi kroczkami przywiązali się do mojej wiary. Jedyna rzecz, do której nie mogę ich namówić, to obrzezanie. Które, nawiasem mówiąc, było słabością ebionitów. Nikt, kto nie był Żydem, nie pozwalał się obrzezać, żeby wejść do ich kręgu…
Głos rabina był przyjemny. Kiedy John szedł tak w ciemności, czuł się jak w samochodzie z włączonym radiem. Długo rozmawiali, porównując swoje religie i wiary, opowiadając sobie anegdoty, co sprawiało, że darzyli się coraz większym szacunkiem.
Spotkanie kogoś, kto tak dobrze czuł się z własną wiarą, po tylu latach samotności pełnej zwątpienia, przyniosło Johnowi ulgę. Za to marsz w ciemności był bardzo męczącym doświadczeniem. Samuel, choć o dziesięć lat młodszy, z trudem nadążał za sprężystym, wprawnym krokiem ojca Danielsa. Stan tunelu był opłakany. Tory dawno już zostały zerwane i użyte do postawienia nie posterunków, jak w tunelu, którym dostali się do stacji Cadorna, lecz stałych barykad. Zespawane na krzyż odcinki szyn tworzyły ogromne zapory, przez które nie mogło przedostać się nic większego od człowieka. W drżącym świetle latarki na korbkę rabin przyglądał się smutno przeszkodzie.
– Zastanawiam się, dlaczego nie dali więcej szyn. Znaczy… taka zapora nie jest przeszkodą dla człowieka. Gdyby dali je gęściej…
– Gdybyś z jakiegoś powodu zapuścił się poza ten szlaban, dziękowałbyś niebu, bo pozwalają ci przejść.
– Pozwalają to dużo powiedziane.
– Desperacja pomaga. Nie masz pojęcia, do czego jest się zdolnym w niebezpieczeństwie.
Zdjęli plecaki i kurtki. Temperatura była niska, ale nie było mroźnie. Najwyraźniej tunel był położony głęboko.
Pierwszy przechodził John. Wygiął się, wstrzymał oddech, aż zdołał przecisnąć klatkę piersiową na drugą stronę. Reszta była już prosta.
– Dawaj, twoja kolej – rzucił, trzymając latarkę.
Samuel był szczuplejszy i przeszedł bez trudu. Ale i jemu zajęło to dobrą minutę.
– Rozumiesz teraz, dlaczego nie są potrzebne bardziej gęste kraty? To jedyne istniejące przejście. Wystarczy jeden człowiek z karabinem, żeby upilnować każdego nieuzbrojonego napastnika. Najwyraźniej ci, co zaprojektowali tę konstrukcję obronną, myśleli o nieuzbrojonym wrogu. I nie o człowieku.
Po drugiej stronie zapory otoczyła ich niezbadana cisza. Słychać było bicie ich serc, szelest pyłu pod butami – odgłosy wyraźne, absolutne. Johnowi przypominało to wrażenia z pierwszego przesłuchania The Dark Side of the Moon Pink Floydów na sprzęcie ojca. Igła opadła na płytę i z kosztownych kolumn Nautilus popłynęły dźwięki tak wyraźne, jakby były żywe. To samo działo się tutaj: każdy dźwięk odcinał się wyraziście od ciszy, miało się wrażenie, że możesz go dotknąć.
Samuel już miał postawić pierwszy krok, kiedy John chwycił go za rękaw.
– Nie. Tu zaczyna się pole minowe.
Czoło rabina w jednej chwili pokryło się zimnym potem.
– Mogłeś mi powiedzieć wcześniej.
– Po co? Żebyś się niepotrzebnie denerwował? Zapal światło.
Rabin wykonał posłusznie polecenie.
– Idź za mną – kontynuował John.
Mapa była bardzo przejrzysta i dokładna. Ksiądz przejrzał ją pobieżnie. I podał Samuelowi.
– Ty ją weź. Na drogę powrotną, gdybym ja nie dał rady.
– Nie możesz iść bez mapy.
– Już ją znam. Nauczyłem się jej na pamięć. Idź za mną.
I nie czekając na odpowiedź, ruszył tak szybko i pewnie, że przestraszył młodego rabina.
Dwa kroki w lewo, jeden w przód, jeden w prawo.
Dookoła nich była śmierć.
Samuel czuł jej obecność niczym przyczajoną bestię.
Jeden fałszywy krok, a z ich ciał zostałoby tylko graffiti na ścianach tunelu.
Jeden fałszywy krok był wszystkim, co dzieliło ich od nicości.
Samuel recytował w myślach starą hebrajską modlitwę poranną.
Przedwieczny! Niech Twoje miłosierdzie się rozpali,
zmiłuj się nad Twoim ukochanym dzieckiem,
bo tak bardzo tęskniłem,
by ujrzeć jak najprędzej wspaniałość Twojej chwały.
Boże – pragnienie mojego serca!
Błagam! Zmiłuj się i nie ukrywaj Swojej Obecności.
Objaw się, mój Ukochany,
i rozpostrzyj nade mną namiot Twojego pokoju.
Niech ziemia będzie oświecona Twoją chwałą.
Będziemy się cieszyć i radować w Tobie.
Spiesz się kochać, bo nadszedł czas.
Okaż mi dobroć jak za dni dawnych.1
Po chwili był już w stanie zbliżonym do transu. Szedł i modlił się, a modlitwa nadawała rytm jego krokom, aż zaczęło mu się wydawać, że mógłby iść z zamkniętymi oczami niesiony hipnotycznym rytmem modlitwy.
Zorientował się, że dotarł do końca długiego pola minowego, kiedy John przystanął u stóp potężnej zapory. Belki były zabetonowane, połączone między sobą i ze ścianami tunelu: tworzyły trzy kratownice w odległości trzech metrów jedna od drugiej. W każdej z kratownic było jedno przejście akurat wielkości ludzkiego ciała.
– Nawet dziecko mogłoby bronić takiego przejścia – skomentował Samuel.
John przytaknął.
– Spieszmy się. Natrafimy jeszcze na niejedno takie.
Młody rabin zdjął plecak.
– Chciałem cię zapytać o jedną rzecz. Myślałem, że aby być żydem, trzeba się urodzić Żydem. – powiedział John, pomagając rabinowi przedostać się przez przeszkodę. – Ale ty powiedziałeś, że tak nie jest.
– No… Tak było. Ale czasy się zmieniły. Nie jesteśmy już tacy wybredni. Obejrzał się za siebie, szukając wzroku księdza. – Ale tobie nie o to chodzi, prawda? Pytasz mnie, czy ja jestem Żydem.
– Tak.
– Odpowiedź nie jest taka prosta. Technicznie rzecz biorąc nie, nie jestem Żydem. Sądzę, że tylko Sergio jest, ale nawet on połowicznie. Jego matka była Izraelitką. Wielka kobieta. To ona nauczyła go strzelania i wszystkiego innego. Była chyba porucznikiem izraelskiego wojska. I modelką.
– Modelką?
– Musiałbyś ją zobaczyć. Nawet po pięćdziesiątce była piękna. Zdaje się, że była jedną z najsławniejszych modelek, zanim świat się rozleciał. Grała nawet w filmach, w Ameryce. Albo we Francji, nie pamiętam. Sergio bardzo ją kochał. Nawrócił się, kiedy umarła.
Sapiąc, próbował przełożyć prawą nogę przez skrzyżowane sztaby.
– Opowiadałeś o tym, jak ocaleli z Bonoli stali się Żydami – powiedział John.
– Tak. Pomóż mi, bo nie mogę wyciągnąć nogi.
Daniels pochylił się. Prawa nogawka spodni Samuela zahaczyła o wystającą z belki śrubę. Daniels zdjął rękawice i męczył się, żeby uwolnić rabina.
– Stój, bo rozedrzesz spodnie. No, już, teraz wyciągnij nogę. Powoli.
Samuel zrobił, co mu kazano. Z niejakim trudem udało mu się wreszcie wydostać poza przeszkodę.
– Dzięki, Johnie. Jak mówiłem, poza Sergiem nikt z nas nie był naprawdę Żydem. Ja zostałem nim czytając książkę. Poczekaj, mam ci pomóc?
– Nie, poradzę sobie – odrzekł Daniels. Podał plecak towarzyszowi i zaczął przeciskać się przez metalową zaporę. Technika jej wykonania napełniła go podziwem. Przed Wielką Zagładą duża część ludzkości przestała budować cokolwiek własnymi rękami: czynność tę powierzano maszynom albo nielegalnym robotnikom, najczęściej z innego kontynentu. Katastrofa narzuciła ludzkości powrót do inspiracji twórczej i do manualnych zdolności. Odtworzono wiele dawnych technik, inne wynaleziono od nowa. A jeszcze inne poszły w zapomnienie. W schronach odwiedzonych przez Johna nikt nie potrafił utkać kawałka materiału. Ani wytworzyć szkła. Ludzkość obgryzała kości minionych epok – tak udawało się jej przetrwać. Kiedy te kości wydrenuje się już ze wszystkiego…
John zdołał w końcu przecisnąć się na drugą stronę. Włożył z powrotem plecak.
– Mówisz, że zostałeś Żydem, czytając książkę.
– Tak.
Samuel uśmiechnął się. Gorzkim uśmiechem. Jego oczy zatraciły się w głębokim morzu wspomnień…
Nie jadł od trzech dni.
Wyszli ze schroniska w czterech w poszukiwaniu jedzenia. Czterech najsłabszych z grupy. Najbardziej zbędnych. Gdyby wrócili do schroniska z żywnością, świetnie. W przeciwnym razie byłoby przynajmniej o cztery gęby mniej do wyżywienia. Maski, jakie dostali, były w tak złym stanie, że praktycznie nie nadawały się już do niczego. A plastikowe poncza wisiały na nich w strzępach. Jako broń mieli tylko noże.
Jeden z nich zginął już pierwszego dnia – wpadł w dziurę, kiedy ziemia się pod nim zapadła. Jeszcze chwilę wcześniej tam był, prowadził wszystkich, i w jednym momencie zniknął, a krzyk zamarł mu w gardle.
Samuel i dwóch pozostałych podeszli ostrożnie do otworu w ziemi.
Ciało przyjaciela leżało w bezładzie na dnie rozpadliny. Nie zginął wskutek upadku, lecz nadział się na sterczące zardzewiałe pręty, które przeszyły go na wylot.
To były dość powszechne wypadki w miejscu, które kiedyś było centrum miasta. W chodnikach znajdowały się co kilka metrów metalowe kratownice. Zaniedbywane od dwudziestu lat i wystawione na niepogody skorodowały i stały się delikatne niczym szkło. Wystarczyło, że ktoś stanął na nich przypadkiem, a ustępowały nagle, łamiąc się na śmiercionośne kawałki. Nie zawsze tak było. Czasami kratownica wytrzymywała. Ale kiedy pękała, śmierć była pewna.
Drugi zniknął podczas śnieżycy. To też należało do powszechnych wypadków. Musiałeś się trzymać bez przerwy towarzysza przed sobą, bo gdy traciłeś go na moment z oczu, było po zawodach, zaczynałeś podążać w złym kierunku, nierzadko kręciłeś się w kółko, nie wiedząc, gdzie jesteś, dopóki śnieżyca nie minęła. A takie śnieżyce potrafiły trwać całymi dniami.
Ostatni z towarzyszy Samuela odebrał sobie życie w nocy, w zaimprowizowanym schronieniu w jakimś starym garażu.
Użył noża: najpierw żeby wyciąć w ścianie napis, potem żeby podciąć sobie żyły na rękach.
Samuel zbudził się obok siniejącego trupa.
Płakał długo jak dziecko. Potem przeczytał napis wycięty nożem w cegłach.
To była deklaracja miłości do najładniejszej dziewczyny w schronisku. Która zapewne nie wiedziałaby, co zrobić z tak nieistotnym uczuciem.
Samuel opuścił miejsce schronienia.
Wiatr ustał. Świat był jednym szaro-czarno-białym polem. Bez kolorów. Nawet kałuża zakrzepłej krwi wydawała się czarna, nie czerwona.
Samuel biegł w śniegu, biegł do utraty tchu, a kiedy dobiegł do samego środka nicości, zaczął kręcić się wokół własnej osi, niczym derwisz, coraz szybciej i szybciej, aż padł zamroczony.
Upadł, a brudny śnieg go pochłonął. Za zadrapanymi, zaparowanymi szkłami maski świat kręcił się i kręcił.
A potem zapadła się pod nim kratownica i Samuel runął z rozpostartymi ramionami, jak ukrzyżowany.
Śnieg złagodził upadek. Metalowe szpice cudem oszczędziły jego ciało, szarpiąc mu jedynie ponczo.
Leżał tak rozpostarty. Zdjął maskę. Pozwolił się gładzić śniegowi, moczyć spierzchnięte usta.
Zamknął oczy. Szelest padającego śniegu wnet ułożył się w sylaby, potem słowa, niczym w jakimś obcym języku.
Kiedy znów otworzył oczy, mogło minąć kilka chwil, długich jak godziny.
Ze słów, które szepnął mu śnieg, pamiętał tylko jedno zdanie.
Nauczył się go na pamięć, ale dopiero po dłuższym czasie, kiedy nauczył się hebrajskiego, miał poznać jego znaczenie.
I wtedy zrozumiał, że w nadirze jego życia Bóg przemówił do niego naprawdę.
Wstał i zdziwił się, że nie czuje bólu. Głowę miał lekką jak całą resztę ciała. Gdyby chciał, pomyślał w tym delirium, mógłby pomachać ramionami jak skrzydłami i wznieść się w powietrze. Na murze studzienki wisiała składana drabinka. Mógł ją rozłożyć i wyjść na górę.
Jednak rozejrzał się najpierw dookoła siebie. W murze zobaczył żelazne drzwi. Małe drzwiczki. Ale on był przecież bardzo chudy.
Nie były zamknięte na klucz. Nieświadomie, a może – jak uznał później – prowadzony przez Boga, przełożył nogi przez otwór drzwi i opuścił się w ciemność.
Siła grawitacji pociągnęła go w dół i do przodu.
To był dawny zsyp węglowy. Samuel spadł plecami na lodowatą posadzkę.
W słabiutkim świetle docierającym z góry przez drzwiczki rozpoznał kształt wielkiego starego kotła. Piwnica wyglądała na opuszczoną od wieków. Samuel zapalił małą lampkę naftową z szybkami, jeden z niewielu przedmiotów, w jakie zostali wyposażeni na swoją misję. Nie zbiła się przy upadku. Zapalił ją i mógł lepiej przyjrzeć się temu, co znajdowało się w pomieszczeniu.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, było jedzenie. Konserwy, puszki, plastikowe butelki. Wszystko ułożone starannie na półkach szafy. Na każdej naklejona była kartka z datą, zapewne przydatności do spożycia. To były zapasy wojskowe, z długimi terminami ważności. Ocalali nauczyli się nie ufać datom przydatności podanym na opakowaniach. Często żywność teoretycznie od lat przeterminowana okazywała się jadalna.
Drugą rzeczą, jaką zobaczył, były książki. Setki książek.
Trzecią był starzec.
Siedział przy biurku. Z głową odrzuconą w tył, wspartą na oparciu krzesła. Usta szeroko otwarte w czarny przepastny owal.
Nie żył od lat. Włosy i broda białe jak śnieg. Puste oczodoły wbite w sufit.
Miał na sobie szlafrok, a pod spodem wiele warstw swetrów i koszul. Jego prawa ręka spoczywała na książce. Samuel go nie dotknął.
Ciało starego nie wydawało przykrego zapachu. Trąciło kurzem i jakąś nieokreśloną przyprawą korzenną.
Samuel został w tej piwnicy przez ponad trzy miesiące. Ciężkie stalowe drzwi wejściowe zamknięte były na klucz, którego nie znalazł.
Żywność z półek pozwoliła mu przeżyć, odzyskać siły i energię. Był bardzo ostrożny, próbując jej przed zjedzeniem. Ale jeśli nie liczyć kilku przypadków biegunki, nic mu nie zaszkodziło.
Pozbywał się odpadów przez wielki piec, który nauczył się obsługiwać. W kącie piwnicy leżał nadal niewielki zapas węgla, a i tych kilka drewnianych mebli miało skończyć w bebechach tego pomrukującego monstrum, niczym drobne wykałaczki w paszczy smoka.
Czerwonawe światło za szkiełkiem drzwiczek kotła dawało Samuelowi poczucie bezpieczeństwa, jakiego nigdy przedtem nie zaznał. Był zbyt mały w dniu kataklizmu, by pamiętać czar centralnego ogrzewania.
Zapas świec w tej piwnicy zdawał się być niewyczerpany. Zachowały się w doskonałym stanie, co było kolejnym dowodem na to, że nie dostał się tam nigdy żaden szczur.
Na początku Samuel czuł się nieswojo z powodu obecności poprzedniego lokatora piwnicy. Ale z biegiem czasu przestał na to zwracać uwagę. Jego obecność stała się czymś normalnym.
Jak odkrył, początkowo z rozczarowaniem, biblioteka zawierała same książki o tematyce religijnej. W większości napisane były po hebrajsku.
Na półce obok starego leżały słownik i gramatyka hebrajskiego. Samuel, który wtedy jeszcze nosił inne imię, od nich właśnie zaczął swoją eksplorację tego starego języka. Później przeszedł do książek.
Znalazł prawdziwe skarby mądrości i wiele niezrozumiałych, czy wręcz dziwacznych rzeczy. Przetrawił wszystko, bez wyjątków. Przyjął judaizm z bezgraniczną wiarą. Oddał się staremu Bogu z pełną radością i ufnością.
Aż pewnego dnia, na stronach Talmudu, odnalazł słowa swojego boskiego powołania.
Drżącym palcem wskazującym przebiegł od prawej do lewej strony, odczytując zdanie, które śnieg wyszeptał mu do ucha po upadku.
– NIE UWAŻAJ NICZEGO ZA NIEMOŻLIWE.
Wstał, bo poczuł jakąś siłę, która pochodziła nie tylko z jego członków pokrzepionych pokarmem i wypoczynkiem. To była siła tryskająca ze środka, ze świetlistej głębi jego serca.
Jakby pod wpływem iluminacji, podszedł do nieboszczyka.
Powoli, delikatnie zdjął trupią dłoń z książki.
Otworzył zakurzoną okładkę.
Książka była pusta. Strony wycięto, by zrobić w niej schowek.
W środku był klucz i nóż.
– Kluczem otworzyłem drzwi piwnicy. Ale najpierw użyłem noża.
– Do czego? – zapytał John. Ale kiedy stawiał to pytanie, znał już odpowiedź.
– Użyłem go, żeby się obrzezać. Ale ponieważ nie miałem pod ręką środków dezynfekcyjnych, zainfekowałem ranę i przez wiele dni gorączkowałem. Kiedy wydobrzałem, otworzyłem drzwi i wyszedłem na powierzchnię. Było tak, jakbym się narodził na nowo. Nic nie było już takie samo. Jak piszą w waszej Ewangelii: „kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym”. To Najwyższy pokierował mnie ku Bonoli i osobom błąkającym się tam w ciemnościach. Razem podjęliśmy drogę w stronę światła.
Samuel zamilkł.
John uznał, że nie będzie się odzywał. Szli dalej, ale odgłos ich kroków teraz wydawał się inny uszom księdza.
Po jakimś czasie rabin znów zaczął mówić.
– Najważniejsza książka, jaką znalazłem w tej piwnicy, to był porozrywany tomik, niemal całkowicie zniszczony przez czas. Responsa Ephraima Oshry’ego, rabina z getta w litewskim Kownie. Niesamowita książka. Wiesz, co to Shoah, tak?
– Pewnie.
– Największa tragedia, jaka dotknęła mój naród, przed Mrokiem. Ta książka pokazuje, jak bardzo duch jest silniejszy od ciała. Jak można pozostać całym i czystym, przechodząc przez totalną zagładę. Responsa były opiniami wydawanymi przez rabina w sprawach etycznych i religijnych. Niektóre z tych spraw przyprawiają o dreszcz. Pewien ojciec prosi o pozwolenie na samobójstwo, bo wie, że Niemcy zabijają głowę rodziny na końcu, i nie chce być świadkiem śmierci swoich dzieci. Pewna matka pyta, czy może powierzyć swoje dziecko księdzu katolickiemu, by je ocalić. Książka jest pełna strasznych pytań. Po rzezi tysiąca dwustu dzieci i noworodków rodzice pytają, czy mogą odmówić kadisz za wszystkich, czy tylko za dzieci w określonym wieku. „Od roku wzwyż”, brzmi odpowiedź rabina. Pytania dotyczą każdego aspektu życia codziennego w piekle getta: czy można użyć jako drewna opałowego drzew z cmentarza? Czy można chodzić po żydowskich płytach nagrobnych wykorzystywanych przez nazistów do brukowania dróg? Czy można nauczać Tory nazistów? Czy mężczyzna wykastrowany przez SS może śpiewać w synagodze? Czy można przebaczyć żydowskiemu kapo i przyjąć go do posługi religijnej? Czy można usunąć numer, który naziści tatuowali na ramionach więźniów obozowych? Czy dozwolone jest jedzenie ludzkiego mięsa?
Słowa Samuela wciąż padały w mroku tunelu, a każde pytanie i każda odpowiedź boleśnie rozdzierały Johna niczym prawdziwa rana.
Nie, nie możesz popełnić samobójstwa.
Nie, nie możesz powierzyć swojego dziecka księdzu, nawet jeżeli wystawiasz go tym samym na śmierć.
Nie, nie możesz jeść ludzkiego mięsa.
O nie, nie możesz usuwać tego numeru, musisz go nosić z dumą.
– Nie znam lepszej religii, aby stawić czoło światu, w którym przyszło nam żyć – podsumował Samuel. – A ty?
John długo medytował, zanim udzielił odpowiedzi.
– Ja wciąż jej szukam.
Pokonanie ostatniej kraty zajęło im kwadrans. John Daniels odczuwał podziw dla tych, którzy wymyślili zapory wystarczające, aby trzymać z dala od stacji Stwory Nocy, ale jednocześnie tak skonstruowane, by umożliwiać wyjście i powrót zwiadowców.
– Przed nami opuszczona stacja Cordusio – wskazał John.
Naturalnie wskazał jedynie ciemność. Ale Samuel i tak wyobraził sobie tę stację, nie inną od tych, które już minęli, aby tu dotrzeć. Mediolańskiemu metru daleko było z pewnością do świetności metra moskiewskiego, czy też do ogromu i złożoności metra londyńskiego i nowojorskiego. Było młode, zaprojektowane bardziej z dbałością o koszty niż o estetykę. Każda stacja była podobna do pozostałych, jeśli nie liczyć płytek na ścianach i nazw, które na nich umieszczono.
Ale kiedy tam dotarli, stwierdzili, że Cordusio nie była jak inne stacje.
– Co to u licha jest? – zapytał Samuel szeptem.
W słabym, migoczącym świetle latarki ściany tunelu wyglądały jak z plastiku. Pokrywał je całkowicie czarny, błyszczący niczym lakier lub odwłok chrząszcza materiał, skrząc się w świetle.
– Nie jest to szczególnie zabawne miejsce – skomentował Samuel, dzwoniąc zębami.
John przejechał palcem po czarnej powierzchni ściany.
– Jest lodowata.
Wydawało się, że temperatura spada z każdym kolejnym krokiem. Wydychane powietrze natychmiast zamieniało się w parę.
– Jeszcze zdążysz zawrócić.
Rabin pokręcił głową.
– No to idźmy – skonkludował John. – Naprzód.
Jego oświetlona twarz odbijała się strasznymi zdeformowanymi refleksami na gładkiej powierzchni ściany, która była jak lustro.
Ciemne lustro.
Zgasił latarkę. Chwilami żałował utraconego daru widzenia poza wzrokiem. Mógłby teraz widzieć w podczerwieni ewentualnego wroga, zwłaszcza na tle tej lodowatej powierzchni. Nie pierwszy raz zastanawiał się, czy tak właśnie widziały Stwory Nocy.
Możliwe.
Pomyślał znów o Mnichu i o dziwnym związku, który ich łączył. I o jeszcze dziwniejszych okolicznościach, w jakich się poznali.
– Jak poznałeś tę dziwną istotę? – zapytał akurat w tym momencie Samuel.
John zastanowił się dłuższą chwilę.
Odpowiedź nie była łatwa.
Ale może właśnie przyszedł na nią czas.
– To było w pobliżu Ravenny. Szedłem bardzo ostrożnie, głównie w nocy. Chciałem uniknąć straży kościelnych. Ravenna to najbardziej na północ wysunięty przyczółek Kościoła. Szedłem starą drogą Romea, szukając schronienia przed światłem dnia, kiedy nagle usłyszałem za plecami dzwonek. Pomyślałem, że to niemożliwe. Że to złudzenie, spowodowane może zmęczeniem. Obejrzałem się. Zawierucha śnieżna ograniczała widoczność do kilku metrów. Dźwięk dzwonka zbliżał się, i po chwili ujrzałem jakiś kształt, który w tej zamieci stawał się coraz wyraźniejszy. Wytężyłem wzrok. Dopiero co minęła godzina świtania. Światło było jeszcze słabe. Postać poruszała się w dziwny sposób. Kiedy zdołałem zobaczyć ją lepiej, zorientowałem się, że ma na sobie coś w rodzaju mnisiego habitu. Twarz zakrywał kaptur. Pod nim widziałem jedynie ciemność. Postać zatrzymała się obok mnie. Dźwięk, jaki słyszałem wcześniej, pochodził z dzwonka zawieszonego na lasce…
– Dzień dobry – odezwał się Mnich.
– Dzień dobry – odpowiedziałem zdumiony.
– Podróżujesz w dzień. To nie jest dla ciebie bezpieczne.
– Skąd wiesz?
– Wiem.
– Nie zdążyłem znaleźć miejsca na odpoczynek. Szukam go już od wielu godzin.
– Jest jedno niedaleko stąd. Dobre schronienie. Jeśli chcesz, zaprowadzę cię tam.
Przyjrzałem mu się.
– Kim jesteś? Dlaczego miałbym ci ufać?
– Jesteś kapłanem Świętego Kościoła Rzymskokatolickiego, ale teraz jesteś jedynie zbłąkaną owieczką, jak sami mówicie. Potrzebujesz mnie. Więc będziesz musiał mi zaufać.
– Skąd wiedział, że jesteś księdzem?
– To była pierwsza rzecz, o jaką go spytałem. Odpowiedział jedynie wzruszeniem ramion. Ale miał rację. Zaczynało świtać, śnieżyca nie ukryłaby mnie przed wzrokiem patrolu. A te w Ravennie ciągle się szwendały. Musiałem mu zaufać. I rzeczywiście, schronienie się znalazło. Zawalone gospodarstwo wiejskie, którego głęboka piwnica wciąż nadawała się do użytku. Gruzy stanowiły dodatkową warstwę zabezpieczającą przed promieniowaniem. Poza tym była wystarczająco daleko od drogi, aby patrolom nie przyszło do głowy tam zaglądać. Śnieg niemal natychmiast przykrył nasze ślady. Znalazłem miejsce na sanie z ładunkiem pod wiatą, której wielkość była jak na miarę. Mnich sprowadził mnie potem do piwnicy i zamknął właz.
– Ufałeś mu?
– Nie miałem wyboru. Ale mimo wszystko – tak. Dziwna rzecz, ale wzbudzał we mnie ufność.
Piwnica była ciepła w porównaniu z warunkami na zewnątrz, gdzie śnieżyca zmieniła się w prawdziwą zawieruchę. Mnich, jak go odtąd nazywałem w myślach, wskazał mi ruchem głowy kąt, w którym leżała rozbita beczka. Użyłem tego suchego drewna, żeby rozpalić ogień w miejscu, które mi wyznaczył, a które okazało się do tego idealne: dym podnosił się ku górze i uciekał przez niewidoczne nieszczelności w suficie. Nie miałem zbyt wiele do zaoferowania, ale Mnich nie wykazywał żadnego zainteresowania ani jedzeniem, ani wodą, które mu zaproponowałem. W czerwonawym blasku płomieni czerń pod kapturem była jak czarna dziura pochłaniająca światło.
– W tej drugiej beczce jest wino – powiedział Mnich.
– Teraz to już będzie ocet.
– A właśnie że nie. Jest wciąż dobre. Skosztuj.
Podszedłem do beczki. Nalałem wina do swojej menażki.
Miał rację. Było doskonałe.
Kiedy mu podałem, znów odmówił.
Dużo wypiłem. Od tak dawna nie kosztowałem wina, że jego smak wydawał mi się prawdziwym cudem.
Piłem i mówiłem. Mnich milczał. Słuchał. Spytał, dlaczego podróżuję sam z takimi ciężkimi saniami.
– Co mu odpowiedziałeś?
– Wino rozwiązało mi język. Obawiam się, że opowiedziałem mu wszystko. Może nawet sam nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo potrzebuję się wygadać, żeby nie trzymać tego wszystkiego w sobie. Na koniec Mnich kiwnął głową…
– Droga do Rzymu jest długa i trudna – powiedział. – Stąd wiedzie tam już niewiele przejezdnych dróg, a blokad będzie coraz więcej.
– Nie mam wyboru – odpowiedziałem.
– Zawsze jest jakaś alternatywa. Droga do Mediolanu jest prawie pusta.
– Ja nie idę do Mediolanu.
– Nigdy nie wiesz. Czasami najkrótsza droga nie jest tą najlepszą.
Machnąłem ręką. Czułem się pijany. Odbiło mi się tym mocnym winem i poczułem kwas w ustach. Mnich wyciągnął rękę, żeby rozniecić tlący się ogień kijem.
Wtedy zobaczyłem tę dłoń.
– Co pomyślałeś?
– Że jestem pijany. Że to mi się tylko śni i że rano nie będzie tu już niczego takiego. Ale tej nocy coś się zdarzyło.
Obudziłem się i poczułem, że jestem zupełnie trzeźwy. Widziałem wszystko, każdy przedmiot wydawał mi się niezwykle wyraźny.
Mnich siedział obok mnie i mi się przyglądał. Nie miał kaptura na głowie, ale ponieważ siedział tyłem do ognia, widziałem jedynie czarny gładki owal.
Przeszył mnie dreszcz, kiedy przypomniałem sobie czarny pazur z kijem rozgarniającym żar. Zachodziłem w głowę, jak mogłem zasnąć przy tym monstrum.
– Zbudź się, John – powiedział.
– Co jest? – odezwałem się, przecierając zaspane oczy.
– Muszę coś dla ciebie zrobić.
– Już dużo zrobiłeś. To miejsce, wino.
– Mówię o darze o wiele większym.
– Ach tak? – zadrwiłem. – A o ile większym?
– Sam ocenisz. I przesunął prawą dłoń przed moimi oczami.
Poczułem ostry ból w głowie. Czasami używamy wyrażenia „oślepiający ból” wbrew jego dosłownemu znaczeniu.
Ból, który poczułem, oślepił mnie. Dosłownie. Pogrążyłem się w ciemności.
– I co dalej?
– Dalej usłyszałem dzwonek Mnicha i zobaczyłem, jak wyłania się z daleka, nie większy od kropki, która stopniowo robiła się coraz większa, aż stanęła przede mną.
– Jak się czujesz? – spytał.
– Co zrobiłeś z moimi oczami?
– Wyleczyłem ich wadę.
– Jaką wadę?
– Za dobrze działały. Tak dobrze, że narażały cię na niebezpieczeństwo. Potrzebujesz specjalnych oczu. I ja ci je dałem. Zrewanżujesz mi się później, kiedy będziesz mógł.
– Oślepiłeś mnie!
– Przecież mnie widzisz.
– Jesteś tylko złudzeniem!
– Nie. Naprawdę mnie widzisz.
– Alessia! Gdzie jesteś? Pomóż mi!
Mnich, jak nazywałem go w myślach, pokręcił głową.
– Nie może cię usłyszeć – westchnął ze smutkiem. – Ale odnajdziesz ją, obiecuję. Kiedy te oczy już ci nie będą potrzebne.
Obraz Mnicha zniknął, a ja znalazłem się znów w piwnicy. Ale musiałem natychmiast zamknąć oczy. Światło z ogniska było nie do zniesienia. Tylko trochę słabsze od blasku, jakim emanowała postać, która przykucnęła przede mną. Teraz mogłem zobaczyć jej twarz. Jej gładkie oblicze, praktycznie pozbawione wszelkich rysów, niczym maska szermierza albo niedokończona rzeźba. Rzeźba z czarnego marmuru.
– Ale kiedy cię poznałem, znowu widziałeś.
– Daj mi skończyć.
Pewny krok księdza odbijała posadzka tunelu. Gładka, niepokojąco czysta.
Zrobiona z materiału lśniącego i twardego jak odwłok chrząszcza. Z materiału obcego pochodzenia.
John wrócił do swojej opowieści.
Wtedy nie wiedziałem, jak strasznie wygląda moja twarz.
Nie wiedziałem nawet, że kiedy zdawało mi się, że zamykam oczy, w rzeczywistości naciskałem tylko guzik w moim mózgu.
Powoli opanowałem tę technikę, podobnie jak nowe możliwości mojego widzenia. Jedną z nich, choć nie jedyną, było widzenie w ciemności. Mogłem teraz odbierać aurę każdej osoby, przez co wiedziałem, czy jest zdrowa, czy chora. Poza tym wśród darów od Mnicha była też chyba odporność fizyczna, która nałożyła się na siłę otrzymaną od weneckiego Patriarchy. Wreszcie, choć była to najtrudniejsza do kontrolowania zdolność, potrafiłem wchodzić i wychodzić z równoległego świata, będącego prawdziwym światem Mnicha i podobnych mu stworzeń. Świata współistniejącego z naszym poprzez nakładanie się na niego, ale niestanowiącego jego rzeczywistej części. Do tego wymiaru należy Alessia, ale żeby mnie chronić, musiała przejść do mojego. Dlatego już jej nie widziałem, chociaż cały czas była ze mną.
– Teraz już musisz iść, Johnie – rzekł Mnich. – Musisz znów ruszyć w swoją drogę. Ale nowe oczy, jakie ode mnie dostałeś, nie wystarczą. Musisz sobie znaleźć sojuszników. Znajdziesz ich w Mediolanie.
– Nie idę do Mediolanu – powtórzyłem z uporem.
– Musisz tam pójść. Nie masz wyboru, jeżeli chcesz, żeby twoja krucjata się powiodła.
Pomimo strachu i złości wybuchnąłem śmiechem.
– Krucjata?
– Czy kiedykolwiek słyszałeś o krucjacie dzieci?
– To średniowieczna legenda.
– Raczej coś między legendą a historią. Ale krucjata naprawdę miała miejsce, a Stefan z Cloyes, dwunastoletni pastuszek, który ją zorganizował, naprawdę istniał. Przekonał trzydzieści tysięcy dzieci, aby udały się z nim wyzwolić Ziemię Świętą w 1212 roku.
– Tak jak prawdą jest, że krucjata się nie powiodła. I prawie wszystkie te dzieci zginęły. Albo skończyły w niewoli.
– Ale ta krucjata się powiedzie. I nikt nie umrze w niewoli. Musisz iść do Mediolanu i zwołać wielką armię, z którą pokonasz zło i stworzysz podwaliny pod swój atak na Rzym, gdzie panoszy się jeszcze większe zło.
Maszerując obok katolickiego księdza, Samuel kierował się w ciemności jego głosem. Głosem, który stawał się coraz pewniejszy i bardziej zdecydowany.
– To wtedy miałem pierwszą wizję tego, czym stał się Rzym pod wodzą nowego kardynała, którego nie znam – zakończył smutno ojciec Daniels.
Samuel pokręcił głową.
– To niebywałe, że kompletnie nic nie wiedzieliśmy o takich strasznych faktach.
– Świat zrobił się o wiele większy. No i cichy.
– Właśnie – przyznał młody rabin. – Cichy jak olbrzymi cmentarz. Cmentarz wielki jak planeta.
– Tego, w gruncie rzeczy, nie wiemy – zauważył Daniels. – Nie ma sposobu, żeby połączyć się z resztą świata.
– To, co widać dookoła, wystarczy, żeby nie mieć wielkich nadziei.
– Nadzieja jest ostatnim światłem, jakie nam zostało. Nie możemy jej porzucić – upierał się John.
– Poszedłeś zatem za radą Mnicha i zjawiłeś się tutaj. Żeby zebrać armię.
– Przyszedłem tutaj, i tutaj skradli mi bombę, więc zostałem zmuszony do zebrania wojska, żeby ją odzyskać.
Rabin podrapał się po brodzie.
– Ale to nie ma sensu. Gdyby Mnich pozwolił ci iść swoją drogą…
– Mógłbym dotrzeć do Rzymu i nie dać się prawie zabić, prawda? Nie sądź, że o tym nie myślałem. Wiele razy…
Ciągnął swoje sanie już od tygodni po opuszczonych drogach, kiedy na przedmieściach martwej metropolii nazywanej niegdyś Mediolanem został otoczony przez jakieś pół tuzina uzbrojonych.
Nie widział, że nadchodzą. Jego nowe zdolności nie pomogły mu jak wcześniej.
Można powiedzieć, że jego zmysły, te nowe i te stare, zdradziły go.
Mężczyźni krążyli wokół niego, jak w jakimś tańcu. Obrzucali obelgami i szarpali.
Wypowiadali niczym magiczne formuły stare łacińskie modlitwy do tego stopnia zniekształcone przez ich niewiedzę, że były prawie nierozpoznawalne.
To byli Synowie Gniewu. Mówili ze śmiechem, że niczego od niego nie chcą.
W rzeczywistości jednak chcieli wszystkiego.
Zabrali sanie.
Zabrali bombę.
Zabrali maskę i zapasy.
Połamali mu kości. Szydzili niemiłosiernie z jego ślepoty. Ale to właśnie ona go uratowała.
Napastnicy porzucili go półżywego w śniegu, uznając, że będzie zabawniej przedłużyć agonię starego ślepca. Zapadał zmrok. Wydawało się, że słychać odgłosy nadchodzących Stworów Nocy.
Synowie Gniewu odeszli, porzucając go na pastwę losu.
Wkrótce zrobiło się zupełnie ciemno. A wraz z ciemnościami zjawiły się stworzenia mroku.
To one uratowały Johna Danielsa.
Podniosły go i zamknęły w swoich skrzydłach niczym w ciepłym kokonie, gdy tymczasem nowe zdolności nabyte przez księdza dokonywały cichej naprawy, lecząc rany i przynosząc ulgę w bólu…
– Kiedy znaleźli mnie zwiadowcy z Miasta, byłem już prawie zdrów. Udawałem, że jest ze mną gorzej, aby ich nie przestraszyć.
– A teraz masz wojsko na swoją krucjatę – dokończył Samuel.
– Jeszcze nie. To dobry początek, ale mamy jeszcze przed sobą szmat drogi. Nie, nie tutaj pod ziemią. Myślę, że tu jesteśmy już na miejscu.
Przed nimi, w głębi tunelu, widać było poświatę, jeszcze dość słabą.
– To światło, tam na końcu, to jest już chyba stacja Duomo.
1 Tłum. Ewa Gordon.