Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 31

Оглавление

25 | Kolejne pożegnanie, kolejny początek

Odgłos wystrzału poderwał wszystkich.

Popatrzyli w stronę wieży.

Daniels od razu pojął, co się stało. I od razu podjął decyzję.

Pluton egzekucyjny złożony z pięciu Albertów i pięciu ludzi z Bonoli wycelował już karabiny w kilkanaścioro dzieci, które jeszcze pozostały.

Z tych najmłodszych. Od dwu do dziesięciu lat.

Trzęsły się ze strachu.

Widziały śmierć swoich rodziców i starszego rodzeństwa, których prowadzono pojedynczo na koniec peronu, gdzie czekał na nich mężczyzna z pistoletem. Miał zakrwawione ramiona. Krew i strzępy mózgu spływały mu po masce przeciwgazowej. Za nim stał inny, który miał za zadanie ładować i podawać mu pistolet, żeby egzekucja szła sprawnie.

Rzeź przerwano, gdy przyszła kolej na dzieci.

Mężczyzna, który miał podejść po kolejne dziecko, nie miał serca tego zrobić.

Kiedy Sergio sądził, że wszyscy więźniowie zostali zabici, kiedy postanowił się zabić, przy życiu pozostawała jeszcze dwudziestka dzieci.

– Co jest? – zapytał Samuel zniecierpliwiony tym wahaniem. – Dalej. Już prawie koniec.

– Nie mogę tego zrobić.

– Ty to zrobisz – rozkazał wtedy rabin innemu, który też doprowadzał jeńców na stracenie.

Praca dwóch ludzi skróciła całą operację. Jeden prowadził ofiarę do kata, a drugi szedł w tym czasie po kolejnego więźnia. Jak na taśmie fabrycznej. Wydajnie i brutalnie.

Tory były jedną wielką zbiorową mogiłą. Zwłoki leżały jedne na drugich i sięgały już prawie wysokości peronu.

Na szczycie tej piramidy spoczywały małe ciała. Jasnowłosa dziewczynka, która nie mogła mieć więcej niż czternaście lat, patrzyła w niebo szklistymi oczami. Ciepło martwych ciał szybko rozpraszało się w mroźnym powietrzu.

– Prowadź następnego – rozkazał Samuel.

Ale kolejny wybrany mężczyzna też pokręcił głową, odmawiając posłuszeństwa.

Samuel spojrzał na dzieci. W przerażeniu chwytały się jedne drugich. Nie sposób byłoby oderwać je od siebie i zastrzelić każde z osobna.

Wybrał więc dziesięciu ludzi do plutonu egzekucyjnego.

Żołnierze stali już w szyku, z karabinami wycelowanymi w dzieci.

Patrzyli na rabina w oczekiwaniu na rozkaz. Jeszcze chwila i wszystko miało się skończyć.

Wtedy John Daniels wyszedł z tłumu przyglądającego się wszystkiemu i stanął przed wystraszonymi dziećmi.

– Zejdź mi z drogi – ryknął Samuel.

Ale John nie posłuchał. Podniósł z ziemi jedno z najmniejszych dzieci i trzymał je na rękach. Berbeć położył głowę na piersi księdza. John pogłaskał go po głowie. Spod jego palców skoczyła wesz. Włosy małego były brudne, cuchnęły. Ale były koloru dojrzałej pszenicy. Koloru sprzed wielu lat, niemal zapomnianego.

Rabina zdumiał ten gest.

– W imię Najwyższego, John, zejdź mi z drogi. Niech sprawiedliwości stanie się zadość.

– Jakiej sprawiedliwości?

Słowa te zabrzmiały jak policzek. Samuel rozdziawił usta.

– Boga i sprawiedliwości w to nie mieszaj. Nie mają nic wspólnego z tą masakrą. Strzelajcie, jeśli chcecie. Ale mnie też będziecie musieli zabić.

– I mnie – odezwała się Daniela, kładąc karabin na ziemi i stając u boku księdza.

Pluton nie stał już w szyku. Ludzie patrzyli po sobie z niepewnością.

Usta Samuela drżały z wściekłości. Miał ochotę wziąć któreś z dzieci i rąbnąć nim o ścianę. Albo samemu chwycić automat i strzelać.

Ale w tej samej chwili jakaś kobieta spośród żołnierzy z Bonoli wyszła z szeregu i też stanęła między dziećmi a plutonem.

Napięcie sięgało zenitu.

Tylko Marcos i trzech stojących przy nim Chinosów wydawali się rozbawieni tą sceną.

– Pożarli nasze dzieci! – wrzasnął rabin. – Muszą zostać ukarani! „Ten, co lituje się nad okrutnymi, w końcu będzie okrutny dla litościwych” – zacytował słowa z Talmudu.

Kobieta pokręciła głową.

– Ty miałeś jednego syna, Samuelu. Ja straciłam dwoje. Wzięła z rąk Danielsa jasnowłose maleństwo i przycisnęła do piersi.

Od stojącego tłumu oderwały się inne kobiety i podeszły do dzieci.

Pluton rozproszył się.

– To Bóg każe nam wymierzać sprawiedliwość! – wrzeszczał Samuel, wyciągając pistolet i celując w jedno z dzieci.

John spojrzał mu w oczy.

– To już nie jest sprawiedliwość. To zemsta, Samuelu. A ja ci mówię, że już wystarczająco się zemściliśmy. Synowie Gniewu nie żyją.

– Nie wszyscy!

– A ja ci mówię, że wszyscy. Te dzieci nie mają z nimi nic wspólnego. Zabiliśmy już dzisiaj zbyt wielu niewinnych.

Kobieta przytaknęła. Trzymając dziecko mocno przy piersi, ruszyła z powrotem ku swojej drużynie.

– To moje dziecko – powiedziała.

W jej ślady poszła kolejna kobieta, a później mężczyzna, sierżant z Miasta.

– To jest moja córka.

– To jest mój syn.

W końcu pod murem został tylko John Daniels. Patrzył Samuelowi w oczy.

– Widzisz? Synowie Gniewu nie żyją. Już ich nie ma. I nikt z nas nie chce zająć ich miejsca. Kiedy mi opowiadałeś o swoim nawróceniu, zacytowałeś zdanie z Talmudu. Powiedziałeś, że to śnieg ci je podpowiedział w chwili rozpaczy. Ale nie powiedziałeś całego zdania. Tylko część. „Nie uważaj niczego za niemożliwe”. A całe zdanie brzmi tak: „Nie potępiaj nikogo i nie uważaj niczego za niemożliwe”.

I zamilkł.

Rabin patrzył z egzaltacją na stojący przed nim tłum.

– Oszaleliście? Chcecie wziąć te potwory ze sobą? – wrzasnął.

Kobieta z Bonoli odwróciła się.

Dziecko, które trzymała na ręku, też spojrzało z przerażeniem na Samuela.

– Ja tu nie widzę potworów. Jeśli ty je widzisz, to znaczy, że są w tobie – odpowiedziała. I odwróciła się do niego plecami.

Rabin stał nieruchomo. Wyglądał, jakby mu przybyło dwadzieścia lat.

Opuścił rękę z pistoletem.

– Ale jeden potwór tu jeszcze jest. Nie wszyscy zginęli – wrzasnął nagle jakiś głos z tłumu.

Wszyscy się obejrzeli.

Marcos wycelował swój automat w Vasca. W świetle pochodni twarz Chinosa w masce przeciwgazowej wyglądała demonicznie.

Lufa kałasznikowa wypluła serię strzałów. Trzy trafiły Vasca w pierś, otwierając tyle samo krwawych gejzerów. Pozostałe rozpruły powietrze gdzieś daleko. Vasco zachwiał się. Spojrzał oszołomiony na swój przestrzelony tors.

Jego błękitne oczy uciekły. Olbrzym padł na kolana, zanim runął na ziemię jak drzewo rażone piorunem.

Marcos podszedł do niego, dumny jak paw.

Znów miał na sobie kamizelkę kuloodporną i niesamowitą pewność siebie wspieraną obecnością trzech ochroniarzy u boku. Czuł, że w jego życiu na ziemi otworzył się nowy rozdział. Rozdział potęgi i chwały.

Przestąpił nad olbrzymim ciałem, które powalił. I stanął przed tłumem.

– No to teraz sprawiedliwości stało się zadość. Teraz, kiedy ten potwór kanibal został usunięty. Jego pysk czerwony był od krwi naszych dzieci.

Od hipokryzji tej gnidy Johnowi przewracały się flaki.

Marcos podniósł ręce i obracał się wolno tak, aby spojrzeć w twarz wszystkim obecnym.

– Możecie wrócić do waszych stacji, dumni, że wygraliśmy naszą wielką krucjatę. Wracajcie i powiedzcie tym, co zostali w domu, że Synowie Gniewu są już tylko koszmarem z przeszłości, tak jak wkrótce Stwory Nocy.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał John.

– Chcę powiedzieć, że teraz mamy broń, która może zmieść ich na zawsze. Możemy uwolnić Mediolan od tej zarazy.

– To właśnie chcieli zrobić Synowie Gniewu! I w tym właśnie im przeszkodziliśmy! – zaprotestował John.

Marcos zakpił z niego:

– Tak, polecam ci twoje Potwory. Miały nam pomóc, i co? Co zrobiły? Nic. Nic. Pozwoliły nam ginąć, nie ruszyły jednym mięśniem, żeby nas ratować, kiedy byliśmy o krok od całkowitego zniszczenia.

John szukał oczami Waganta. Jedynego, który mógł się postawić Marcosowi. Ale szef zwiadowców poszedł gdzieś na wyższe piętra, żeby znaleźć snajpera, który zdziesiątkował ich w pierwszej fazie szturmu.

Albertom chyba przypadła do gustu ta scena. Nie kiwnęliby palcem w jego obronie. Rozróby i porachunki to był ich żywioł.

Daniels sam musiał stawić czoło księciu Chinosów.

Zamknął oczy. Pochylił głowę.

Wiesz, co powiedzieć, usłyszał głos Alessi w swojej głowie.

A inny głos – głos Mnicha – dodał cicho:

Nie czas na nieskazitelność gołębia, lecz na spryt węża.

John otworzył oczy. Podniósł wolno głowę.

Głos popłynął mu z piersi niczym zimna, przejrzysta woda. Jego palec wskazujący wycelował w Chinosa.

– Ty mówisz o potworach. Mówisz, że nam nie pomogły. A ja mówię, że pomogły. Dziś odnieśliśmy zwycięstwo. Wróg został zniszczony, nie stanowi już niebezpieczeństwa. Gdyby Stwory Nocy nam pomogły, zwycięstwo nie byłoby nasze. Zwyciężyliśmy sami, nie potrzebując ich pomocy. Zjednoczyliśmy siły i nasze cztery wspólnoty zlały się w jedną. I ja mówię, że to jest największa sprawa, prawdziwy sens tego dnia. Ty myślisz sobie, że zabiłeś potwora. A zabiłeś jednego z nas. To czyni z ciebie mordercę.

Lufa karabinu Carlosa uniosła się. Daniels postanowił to zignorować. Westchnął głęboko i ciągnął:

– Teraz chciałbyś sobie wziąć bombę i unicestwić Stwory Nocy. A przy okazji zniszczyć całe centrum Mediolanu i spowodować setki, może nawet tysiące kolejnych ofiar. I co dalej? Kiedy już to zrobisz, wystarczy ci to? Będziesz zadowolony?

Te słowa sprawiły, że Alberci, wcześniej średnio zainteresowani, zaczęli słuchać księdza uważniej.

– No i kto nam zagwarantuje, że użyjesz tej bomby przeciwko tym, których nazywasz Potworami? Ja na twoim miejscu bym odpuścił.

– Milcz, księże.

– Wiesz, co ja bym zrobił na twoim miejscu? Zatrzymałbym ją i użył do trzymania w szachu całego Mediolanu.

Marcos pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Wyzywając śmierć, John nie zlekceważył przeciwnika.

– Potem, ale dopiero potem, użyłbym jej przeciwko Stworom.

– Przestań! – ryknął Chinos.

John poczuł nad sobą powiew śmierci. Ale przynajmniej zrobił, co mógł, by zasiać ziarno zwątpienia wśród obecnych.

Widział jak w zwolnionym tempie Marcosa podnoszącego broń, jego palec sięgający do spustu.

Addio, pomyślał, nie wiedząc dokładnie, do kogo kieruje to słowo.

Oczy Chinosa lśniły złym blaskiem zza soczewek maski.

Nagle jedna z nich eksplodowała.

Szkło rozbiło się na tysiące kawałków, a mózg Marcosa rozprysnął się promieniście na ścianie za nim, rysując wokół jego głowy czerwoną aureolę.

Ciało osunęło się na ziemię i znieruchomiało.

Daniela skoczyła z innymi żołnierzami obojga miast, żeby rozbroić trzech ochroniarzy księcia.

John omal nie zemdlał. Zdołał jednak utrzymać się na nogach.

Dobra robota, odezwał się głos w jego głowie.

Mało brakowało, odparował.

Ale wszystko poszło dobrze. Wszystko pójdzie dobrze. Jesteśmy na dobrej drodze, odpowiedział mu Mnich.

Na dachu wschodniego skrzydła stacji Wagant oparł kolbę snajperskiego karabinu M40 o balustradę. Odwrócił się w prawo i uśmiechnął do trupa obok.

– Dbałeś o swoją broń jak trzeba. Dzięki.

Snajpera znalazł po półgodzinnym poszukiwaniu.

Ucieszył się, że przeczucie go nie myliło.

Mężczyzna, który nie był w ciemię bity, zmienił pozycję, przenosząc się z frontu stacji na boczne skrzydło, żeby wziąć na cel napastników, gdy ci tylko wejdą.

Wagant zaszedł go od tyłu. Mężczyzna miał na głowie futrzaną czapę. To było głupie z jego strony. Ale i normalne dla kogoś, kto przywykł do zabijania na odległość, z bezpiecznej pozycji. Wróg był dla niego zawsze dalekim obiektem w teleskopowym celowniku. Nie spodziewał się, że może go zaskoczyć od pleców.

Wagant zbliżył się do niego po cichu i klepnął w ramię.

Snajper wybałuszył oczy ze zdumienia. Nóż zwiadowcy wszedł mu w gardło jak w masło.

W tym momencie Wagant mógł już zejść na dół z cennym łupem. Ale powstrzymało go od tego coś, co zobaczył mimochodem na dole.

Położył się obok trupa i przyjrzał się scenie przez celownik.

Widział, jak Marcos morduje Vasca. I bierze na celownik Johna Danielsa.

Wagant nigdy nie strzelał z takiej broni. Ale chodziło o strzał z odległości mniejszej niż pięćset metrów, do tego pod dachem stacji nie było wiatru.

Wyczekał na odpowiedni moment, wstrzymując oddech.

Złożył się, wycelował.

Strzelił.

Oko Chinosa rozprysło się.

Kiedy wrócił do swoich, a wszyscy mu gratulowali, Wagant wzruszył tylko ramionami i powiedział:

– Ale celowałem w czoło.

John Daniels widział padającego Marcosa i jego eskortę rozbrajaną przez żołnierzy.

Wszystko działo się w niewyobrażalnie zwolnionym tempie. Mógłby wręcz przysiąc, że widział lecącą kulę, widział, jak przebija szkło wizjera i tonie w mózgu Chinosa, powalając go.

Rozejrzał się wokół. Dopiero teraz dotarło do niego, że kiedy rozgrywało się to wszystko, zdążyło już wzejść szare światło dnia. Ogień, który szumiał gniewnie w ciemnościach nocy, oświetlając tę krwawą łaźnię, zdawał się teraz blady i niegroźny. Płomienie, które zmieniały twarze w upiorne maski, już nie czerwieniały, i w świetle świtu ludzie znowu zaczynali wyglądać na to, czym byli: na mężczyzn i kobiety, no i na dzieci, które straciły swoich rodziców, by znaleźć nowych pośród ich zabójców.

Trudno uwierzyć, że wszystko to jest wola Twoja, pomyślał.

Zobaczył kobietę głaszczącą trzymane na ręku dziecko, które odpowiedziało jej uśmiechem.

Trudno też uwierzyć, że ziemia przykryta tym śniegiem zakwitnie jeszcze na wiosnę, szepnął głos Mnicha.

Gdzie byłeś? Gdzieście się podziali?

Jesteśmy, gdzie jesteśmy. Co za różnica? Zapytaj raczej o to, o co naprawdę chcesz zapytać.

Dlaczego nie pomogliście? Wielu z nas zginęło dzisiejszej nocy.

Ale nikt z naszej przyczyny, odpowiedział głos w jego głowie. To wy podejmowaliście decyzję, to wy podjęliście walkę i zwyciężyliście. Ta bitwa nie zwiększyła dystansu między nami, a stałoby się tak, gdybyśmy stanęli do boju. Wręcz przeciwnie – skróciła ten dystans.

Co teraz będzie?

Tego nikt nie wie. A z pewnością nie ja. Myślę, że jeszcze musimy porozmawiać. Spotkać się znowu. Moim zadaniem było doprowadzić cię tutaj i sprawić, żebyś odnalazł to potworne urządzenie. Ale tobie udało się o wiele więcej. Stworzyłeś lud. Jest twój. Nie jesteś już osamotniony w swojej podróży. Ja też z tobą pójdę.

John zobaczył Waganta zbiegającego ze schodów. Daniela pobiegła w jego stronę. Wpadli sobie w ramiona, ściskając się tak mocno, że John wystraszył się, iż zrobią sobie krzywdę.

Nic nie może zaboleć w takim uścisku, szepnęła Alessia z uśmiechem.

Kapłan spojrzał na żołnierzy, którzy właśnie zaczynali szukać swoich zaginionych towarzyszy pośród martwych. Po operacji rozpoczynał się czas bólu i opłakiwania.

John Daniels pochylił głowę i wypowiedział modlitwę nad ostatnią ofiarą tego strasznego dnia. Winni czy niewinni, sprawiedliwi czy grzesznicy – nieważne: zbyt wielu poległo. Nadszedł czas, by wszystkich traktować równo. Czas, by powiedzieć „koniec” zabijaniu. I pomyśleć o przyszłości.

Zastanowił się nad słowami Mnicha.

Stworzyłeś lud. Jest twój.

Ale on nie chciał, żeby wszystko tak się potoczyło.

Nie wykorzystam już nikogo, przyrzekł sobie lub swojemu Bogu.

Przyklękając, uczynił znak krzyża na czole Marcosa, a potem kolejno na czołach straconych Synów Gniewu.

Potrzeba było na to trochę czasu, ale przyłączyli się do niego dwaj mężczyźni i kobieta, by wesprzeć go w tej czynności.

Gdyby przez szklany dach stacji spłynął promień słońca, John nie mógłby się poczuć bardziej poruszony.

Albo bardziej wdzięczny.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх