Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 24
Оглавление18 | Czarne Indie
Jako chłopiec John Daniels był zagorzałym czytelnikiem Juliusza Verne’a, francuskiego pisarza z XIX wieku, który wyprzedził swoje czasy, opisując w swoich książkach wiele cudów przyszłego świata, od samolotów po podróże na Księżyc. John przeczytał wszystkie jego powieści, łącznie z tymi mniej popularnymi. Jedną z nich była książka zatytułowana Czarne Indie, której akcja toczyła się w szkockiej kopalni węgla.
Ta nazwa, pomyślał John, świetnie pasowałaby do najniższego poziomu stacji Cadorna. Ściany i sufit były tu czarne od dymu z fajerek zrobionych z beczek na ropę, które przez dwie dekady stanowiły jedyne źródło ciepła w tym miejscu.
Kiedyś ten przystanek metra obsługiwał znajdującą się nad nią stację kolejową, przez którą przewijało się co roku czterdzieści milionów pasażerów. Takie tłumy były już tylko wspomnieniem przeszłości skazanej, by pozostać jedynie mitem, ale chaos tej wielkiej podziemnej przestrzeni mógł przypominać godzinę szczytu sprzed Wielkiej Zagłady.
Aby dotrzeć do stacji, musieli pokonać trzy blokady i to, co Vasquez nazwał polem minowym. Nie było żadnego dowodu na to, że rzeczywiście szli przez pole minowe, ale wypełnili skrupulatnie instrukcje Chinosa, którego kroki w tunelu wydawały się jakimś tanecznym układem: w lewo, w prawo, naprzód. Dwa kroki w lewo, cztery na wprost. Dziesięć najdłuższych minut w moim życiu, pomyślał Daniels.
Blokady zorganizowane były bez zarzutu: pięć osób uzbrojonych w karabin za każdą z barykad zbudowanych ze starych szyn, skrzyżowanych i zespawanych razem, tak że stanowiły doskonałą zaporę, zdolną zatrzymać nosorożca.
W miarę jak zbliżali się do stacji Cadorna, Marcos Vasquez maszerował coraz pewniejszym, wręcz nonszalanckim krokiem. Wartownicy przy pierwszej barykadzie zasalutowali mu z posłuszeństwem, które Wagantowi dało do myślenia. Musiał być kimś wśród Los Chinos.
Wagant i Crismani potrafili porozumiewać się bez słów. Spojrzenie, jakie wymienili przed barykadą i wymierzonymi lufami pięciu karabinów, mówiło jasno: nie dajmy sobie odebrać broni.
– To ty, Marcos? – zapytał przez megafon jakiś głos w ciemności, gdy tylko wyszli zza zakrętu tunelu. Musieli mieć noktowizory.
– Tak, to ja – odpowiedział chłopak.
– A ci za tobą to kto?
– Goście.
– Podejdźcie z rękami w górze. Nie ty, pozostali.
Wagant i Crismani spojrzeli po sobie. Podnieśli ręce i zbliżyli się do barykady. Wycelowane w zaporę latarki ukazywały jej rozproszone szczegóły: sztaby wyglądające jak kły olbrzymiej bestii, betonowe płyty postawione na sztorc i pomalowane na czarno.
– Złóżcie broń, jeżeli chcecie wejść – nakazał ten sam głos.
Crismani pokręcił głową.
– Nie mamy najmniejszego zamiaru.
– Takie są zasady.
– Mam w dupie twoje zasady. Jeżeli chcecie, to możemy ją złożyć, ale najpierw wpakujemy całą amunicję w waszego przyjaciela.
Z tamtej strony barykady zapadła cisza. Po chwili głos zapytał:
– Co mamy robić?
– Przepuśćcie ich – odpowiedział Marcos, potwierdzając wątpliwości Waganta na temat swojego statusu. Jego ton był zbyt niedbały, a rozkaz zbyt szybko wykonany, bez najmniejszej dyskusji.
Kiedyś stanowiska wartownicze miałyby połączenie telefonicznie albo radiowe. Nic z tych rzeczy nie przetrwało Wielkiej Zagłady. Identyczna procedura powtórzyła się więc w kolejnych dwóch punktach kontrolnych, ufortyfikowanych jeszcze lepiej niż pierwszy. Tam również wystarczyło jedno słowo chłopaka, by mogli przejść dalej, nie oddając broni. Wagant był coraz bardziej nerwowy.
Pierwszymi sygnałami bliskości miasta Chinosów, stacji Cadorna, były zapach i hałas. Pierwszy – przenikliwy smród ekskrementów i dymu – dał się wyczuć, ledwo minęli ostatni posterunek, jeszcze na pół mili przed miastem. Ostatni odcinek tunelu oświetlony był niskonapięciowymi żarówkami rozmieszczonymi w regularnych odstępach, które połączone były zwisającymi kablami. Światło było słabe, ale oczom od dawna przywykłym do ciemności wydawało się wręcz oślepiające.
Ściany tunelu, a miejscami również sklepienie, pokryte były grzybami i mchem. To stąd, a dokładniej z nawozu, na którym rosły, rozchodził się zapach gówna.
– Ugotowane nie śmierdzą – uściślił Marcos niepytany. Ale z tego, jak marszczył nos, widać było, że nie ma o tym jedzeniu wysokiego mniemania.
W miarę jak zbliżali się do źródła hałasu, smród gówna stopniowo ustępował woni dymu. Gryzącego, niezdrowego dymu.
– Nie zawsze łatwo jest znaleźć drewno – wyjaśnił Marcos. – Ropa jest bardziej dostępna.
Wydawał się nieswój. Dziwne. Wagant sądził, że wracając do miasta, facet poczuje się jeszcze pewniej. I to właśnie ta pewność siebie niepokoiła Waganta. Natomiast Marcos wyglądał teraz na wystraszonego spojrzeniami mijanych osób. Jakby się czuł winny.
Miasto Chinosów rozciągało się wokół opuszczonych peronów. Ściany zostały wydrążone tak, aby powiększyć przestrzeń życiową. Teraz stacja wydawała się olbrzymią pieczarą kipiącą jakąś gorączkową krzątaniną. Było tam coś na kształt targu, z dziesiątkami straganów, na których sprzedawano wszystko: od jedzenia po odzież, od narzędzi po sterty zniszczonych książek, którym Daniels przyglądał się z ciekawością, ale po chwili pokręcił głową, zauważając, że wszystkie są po chińsku.
Ludzie ze straganów przyglądali się z mieszaniną zaciekawienia i nieufności obcym, którzy uzbrojeni kręcili się pośród nich. Większość handlarzy miała azjatyckie rysy twarzy, za to nikt nie wyglądał na Latynosa. Latynoamerykańskie twarze widać było pośród klientów targu i uzbrojonych jedynie w długie metalowe pałki strażników, którzy stali gdzieniegdzie oparci o filary pokryte kolorowymi plakatami.
Daniela podeszła do jednego z tych jaskrawych posterów. Przedstawiał dziewczynę w stroju kąpielowym wewnątrz jakiegoś dziwnego urządzenia.
– Jeśli chcesz, mogę cię tam zaprowadzić, zrobisz sobie lampkę – powiedział do niej cicho Marcos.
– Nie wiem, czy umiem je robić.
Chinos roześmiał się.
– Och, ty nie będziesz musiała nic robić, querida. Będziesz sobie tylko leżeć w łóżeczku.
– A skąd macie energię elektryczną? – zapytał Crismani.
Wagant przerwał im:
– Mamy teraz ważniejsze sprawy na głowie. Gdzie są twoi szefowie? Gdzie jest wasz rządca?
– „Rządca”? A co to takiego? My mamy króla.
– Myślałem, że twoi szefowie nazywają się laoban.
– Źle myślałeś. Jest wielu laoban, a najpotężniejszy laoban jest naszym królem.
Mówiąc to, wskazał na konstrukcję sięgającą samego sklepienia stacji. Była zbudowana z cegieł, miała wysokie wąskie okna, tu i ówdzie ozdobne wstawki z marmuru. Ojcu Danielsowi przypominała średniowieczny kościół z wbudowanymi częściami posągów, kolumn i rzymskich nagrobków. Tu fragmenty z marmuru były nowocześniejsze, ale efekt był taki sam.
– Królem czego?
– Królem mambo, ma się rozumieć – odrzekł Marcos, wskazując na kolorowy mural: Michael Jackson w żakiecie z cekinów tańczący Moonwalk.
– Kim jest ten czarny? – spytała Daniela.
John Daniels pokręcił głową z uśmiechem:
– To długa historia. – I dodał, pochylając się do jej ucha: – Taki jeden, co tańczył wszystko oprócz mambo.
Strażnicy przy wejściu mieli na sobie nieskazitelne mundury, wręcz wyprasowane. Karabiny trzymane w postawie „na ramię broń!” były tak wypolerowane, że aż lśniły, podobnie jak oficerki. Przechodząc obok nich, Wagant i Crismani czuli się nieswojo. Odór niemytych ludzkich ciał stał się dla nich czymś naturalnym, i dopiero teraz, kiedy mieli się do czego porównać, dotarło do nich, jacy są brudni i, co gorsza, jak bardzo przyzwyczaili się do własnego brudu.
– Przed królem macie się odpowiednio zachowywać – uprzedził ich półgłosem Marcos.
Wagant prychnął i zrobił krok naprzód.
Chinos zastąpił mu drogę.
– Nikt nie wchodzi tam uzbrojony. Nikt.
– Bez broni czułbym się nagi. Nie sądzę, żeby było w dobrym tonie stawać nago w obliczu jego królewskiej mości.
– Ma rację – zagrzmiał głos ze środka. – Jeżeli ktoś ma tu wejść nago, to najlepiej ta panienka.
Vasquez skłonił głowę i klęknął.
Z ciemnego wejścia do budynku wyłonił się czarnoskóry mężczyzna, ubrany zupełnie na biało. Na jego swetrze wisiała cała kolekcja złotych naszyjników ciężkich jak łańcuchy kotwiczne. Nie był gruby, ale dobrze wyglądał, włosy miał krótkie, kędzierzawe. Oczy chowały się za okularami słonecznymi.
Chinosi lubią efektowne wejścia, pomyślał Daniels.
Sześciu strażników stanęło u boku mężczyzny, z rękami na rękojeściach pistoletów w otwartych kaburach.
– Kogo mi przyprowadzasz, Marcosie?
– Intruzów.
– A co zrobiłeś z zębami?
– To przez przypadek – skłamał Marcos.
Król wzruszył ramionami.
– Więc powiesz mi w końcu, kogo sprowadzasz do mojego pałacu?
Wagant już zbierał się, żeby coś powiedzieć.
– Ty, intruzie, bądź cicho. Daj mówić mojemu synowi.
O kurwa, pomyślał szef zwiadowców. Uderzyłem królewskiego syna.
– Natknąłem się na nich w Pagano. Poszedłem na spotkanie z Giuliem i jego Albertami, ale kiedy tam dotarłem, ci goście zdążyli już ich zmasakrować.
– Zapłaciliśmy im już za ten miesiąc?
– Nie.
– No, to pół biedy. Wszystkich? Załatwili ich wszystkich? Ci trzej tutaj?
– Ci trzej i ich żołnierze. Naliczyłem ich przynajmniej z pięćdziesięciu. Są na zewnątrz.
Na twarzy czarnego mężczyzny pojawił się wyraz czujności.
– O cholera. A skąd oni są? Skąd jesteście, chłopaki?
– Bonola – odrzekł Wagant.
– Bonola? To trochę zboczyliście poza swój rejon, chłopaki.
– Nie wiedziałem, że są jakieś rejony.
– Są, są, a jakże. Powinniście poduczyć się geografii. Jest rejon Potworów i rejon Synów Gniewu, rejon Albertów i rejon Szarodupców… No i są, oczywiście, Cyklopy, i Bezgłowcy, i Amazonki…
– Żartujesz – odezwał się Wagant.
– Po części tak. Chodźcie do środka. Pokażę wam na mapie, wtedy będziemy wiedzieć, o czym mówimy. Możecie wejść z bronią, jeżeli się z nią lepiej czujecie. Tylko nie próbujcie jej użyć, bo moi chłopcy mają miękki cyngiel.
Przeszli długim korytarzem, którego ściany obwieszone były obrazami. John rozpoznał jednego Warhola i kilka Lichtensteinów. Kurz i nalot z czarnego dymu świec oświetlających korytarz przyciemniły je, nadając im wygląd antycznych płócien.
Weszli do pokoju sześć na pięć metrów, oświetlonego zwisającym z wysokiego sufitu ogromnym kandelabrem z Murano. Żarówki emitowały wątłe, migocące światło, ale i tak były prawdziwym cudem. Elektryczność była magią w świecie, w którym żyli, lub próbowali żyć.
– Siadajcie, rozgośćcie się – zachęcił król mambo.
Każde z siedmiu krzeseł stojących dookoła królewskiego biurka było z innej parafii, ale za to w doskonałym stanie.
– A ci Synowie Gniewu, co o nich wiecie? – spytał król.
– Niewiele – odpowiedział Wagant.
– Są bliżej was. To wy nam możecie o nich coś powiedzieć – wtrącił się Daniels. – Skąd wzięli się ci mordercy?
Król wzruszył ramionami.
– Nie wiemy nic pewnego – odrzekł. – Wiemy tylko tyle, że jeszcze dwa lata temu żyli w rejonie dworca centralnego i nikomu nie zawracali dupy. Wiadomo było, że mają prąd, może z generatorów. Na dworcu generatory to rzecz normalna. I oczywiście wiedzieliśmy, że są mocni militarnie. Musisz taki być, jeżeli chcesz utrzymać tak atrakcyjną fortecę.
– A co się stało te dwa lata temu?
– Nie wiadomo. Nagle te skurwysyny zrobiły się agresywne. Zaczęli ubierać się na czarno, jeździć po mieście tymi swoimi uzbrojonymi pikapami i panoszyć się w tunelach. Wiele osób przez to zginęło. Szczurów kanałowych… A wy jak ich nazywacie?
– Zwiadowcy – odrzekł Wagant.
– Zwiadowcy, tak. Znajdywaliśmy ich w kawałkach, a w ustach mieli metalową kulę przedstawiającą oko. Mamy ich całą kolekcję. Tuziny kulek. A każda oznacza jednego trupa. Bo jak zabili kilkudziesięciu zwiadowców, to zagustowali w tym i zaczęli atakować handlarzy i osady. Mordowali wszystkich: mężczyzn, kobiety, dzieci. Dla tych bandytów to nie ma znaczenia. Jesteśmy dla nich tylko mięsem. Przechodzą mnie dreszcze, jak myślę o tych skurwielach.
Król strzelił palcami.
– Przynieś mi mapę.
Jeden ze strażników lekko się skłonił i poszedł otworzyć szafę. Wrócił do króla z kartą papieru wielkiego formatu w podniszczonej foliowej osłonce.
Rozłożył ją na biurku.
Biurko króla mambo było prawdziwym muzealnym okazem: blat wyłożony zniszczoną, ale wciąż piękną skórą, złocone nogi miały kształt lwich łap.
Król stuknął palcem w środkową część mapy, która przedstawiała sieć mediolańskiego metra. To nie była klasyczna stylizowana mapa z tych, które przed Wielką Zagładą przedstawiały linie metra. Była bez kolorów i wyglądała na wykonaną ręcznie, przypominając raczej mapę skarbów znalezioną w gnieździe piratów niż produkt ery technologicznej.
Pokryta była symbolami.
Król wyjął z szuflady biurka pudełko. Otworzył je. W środku były pionki od jakiejś gry planszowej, z drewna, w jarmarcznych kolorach: czerwonym, niebieskim, żółtym, zielonym. Zaczął ustawiać je na mapie ze zręcznością krupiera.
Gdy skończył, z zadowoleniem przyjrzał się efektowi.
Jego palec wskazujący, przybrany jak wszystkie pozostałe okazałymi pierścieniami, wycelował w zielone pionki.
– To jest nasze terytorium. Dziewięć stacji.
Potem wskazał piony żółte, na północ od terenu Chinosów.
– To czternaście stacji Synów Gniewu. A przynajmniej tych, które wedle naszej wiedzy kontrolują.
Dalej ułożył szesnaście niebieskich pionów na południe od żółtego terytorium.
– Ci frajerzy Alberci kontrolują te stacje.
– Są na trzech różnych liniach. Nie mają ze sobą połączenia – zauważył Crismani.
Król podniósł wzrok znad mapy, na jego twarzy malowało się zniecierpliwienie.
– Wolałbym, żeby mi nie przerywano. Ale masz rację. Widzisz, Alberci kontrolowali kiedyś całe centrum miasta. Wszystkie stacje węzłowe były pod ich panowaniem. Teraz prawdopodobnie mają łączność na powierzchni. Albo może wcale nie komunikują się ze sobą. Nie przerywaj mi więcej. Nie lubię, kiedy mi się przerywa.
Wycelował palec.
– Pagano. Cadorna. Duomo. Alberci byli kiedyś panami miasta. Ale później przyszliśmy my. A po nas Synowie Gniewu. A Potwory wzięły Duomo. Alberci stracili stacje przesiadkowe, wycofując się na peryferyjne odcinki trzech linii metra, które kiedyś kontrolowali. Ale kilku zostało w tyle. A Synowie Gniewu krzyżują ich, kiedy się na nich natkną. My wykorzystujemy ich jako siły wspomagające, kiedy nas to urządza.
– A czasami wykorzystujecie ich, żeby sprawdzić siłę ognia tych, co wchodzą na wasz teren – dokończył Wagant.
– Może się zdarzyć. Dobry król dba przede wszystkim o własnych poddanych. A teraz, jak już wam to wszystko powiedziałem, pogadamy trochę o was. Mówiliście, że jesteście z Bonoli. Jest tam jakaś grupa twardzieli, z tego, co mi mówią. W miejscu zwanym Żelazne Wrota, czy coś takiego…
– To my. Znaczy, nie wszyscy. Niektórzy są z miejsca o dwie stacje na północ. Ja jestem Wagant, szef zwiadowców Miasta. To jest Sergio Crismani, wojskowy dowódca Żelaznych Wrót.
– A to „miasto”, z którego pochodzą ci drudzy, ma jakąś nazwę?
Wagant wzruszył ramionami.
– Nie. Nazywamy je Miastem.
– Skromni – skomentował król.
Zdjął okulary i położył je na biurku. Miał błękitne oczy. Niewiarygodnie błyszczały na tle jego czarnej skóry.
Wyjął z pudełka dwa czerwone piony.
Pierwszego postawił na stacji Bonola. Drugiego trzymał w powietrzu, dopóki Wagant nie wymówił:
– Molino Dorino.
Król postawił piona na tej stacji.
– Dobrze. A teraz, z łaski swojej, powiedzcie mi, co robicie na terytorium Los Chinos.
– To długa historia.
– Świetnie! Tu czas nie mija. Długie historie są zawsze mile widziane. Szczególnie ładne.
Wagant zgodził się z tym.
– Zmierzamy na terytorium Synów Gniewu.
– Są prostsze sposoby na samobójstwo.
– Synowie Gniewu porwali nasze dzieci – odezwał się Crismani.
– Zróbcie sobie nowe. Teraz z waszych szczeniaków zostały już tylko kosteczki i gówno na dworcu centralnym.
Wagant gestem dłoni powstrzymał Sergia Crismaniego, który już miał wybuchnąć. Powiedział:
– Dopóki jest jakaś nadzieja, nie zamierzamy odpuszczać.
Król prychnął z pogardą.
– Mój syn mówi, że jest was góra pięćdziesiątka. Jesteście dobrze uzbrojeni, to muszę wam oddać. A nawet dobrze wyszkoleni, sądząc po tym, jak rozprawiliście się z Albertami. Znaczy, każdy by sobie z nimi poradził, ale z tego, co mi powiedział Marcos, wam zajęło to jedną chwilę. Rzecz w tym, że nie macie pojęcia, o czym mówicie. Nawet nie wiecie, z kim macie do czynienia. Synowie Gniewu mają setki żołnierzy. Może nawet tysiąc. Są twardzi, zdeterminowani. Mają ciężki sprzęt, jeżeli nasze blokady uznaliście za dobre, to musielibyście zobaczyć ich. Nie macie żadnych szans, żeby ich pokonać. I gdybyście byli inteligentni, nawet w głowach by wam nie postało, żeby zorganizować przeciwko nim wyprawę.
– To nie jest wyprawa – odezwał się jakiś głos.
Wszyscy się odwrócili.
Ojciec John trzymał ręce splecione z przodu. Z jego ust płynął spokojny, zdecydowany głos.
Król wybuchnął śmiechem.
– A ten tu to niby kto?
– Nazywam się John Daniels. Jestem kapłanem Kościoła rzymskokatolickiego.
– Uuuuu, aż tak. Rzymskiego, mówisz. To jesteś kawał drogi od swojej kwatery głównej, rzymianinie.
– Kościół nie ma kwatery głównej. Nie ma nawet swojego terytorium.
– Ani wojska, z tego, co wiem. Więc pozwól mówić dorosłym.
John pokręcił głową.
– Nie. Musisz wiedzieć, dlaczego to nie jest wyprawa.
– Więc co to jest?
– To jest krucjata.
Król spojrzał na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, która po chwili wykrzywiła się w pogardliwym grymasie.
– Tu nie ma miejsca na te wasze pierdolone chrześcijańskie brednie. Zamknij się, księże, albo będę musiał się z tobą policzyć.
John się uśmiechnął.
– Z całym szacunkiem, wasza wysokość, ale ja służę władcy o wiele większemu od ciebie.
Król zerwał się z miejsca, przewracając pionki na mapie.
– Bierzcie tego zuchwalca!
Strażnicy stojący za Johnem ruszyli w jego kierunku. Ale w tej samej chwili stało się coś niemożliwego.
Z ciała księdza wyszła postać kobiety, falując lekko w powietrzu, z palcem wycelowanym w króla.
– POSŁUCHAJ GO! – nakazała cichym głosem, któremu nie sposób było się oprzeć.
Wszyscy skamienieli, widząc coś, co wyglądało jak duch przepięknej dziewczyny o twarzy bladej jak lód.
Król opadł z powrotem na krzesło z otwartymi ustami. Strażników zamroczyło.
Dziewczyna duch położyła ręce na ramionach Johna.
Posłuchaj go!, nakazał ponownie głos w głowach wszystkich obecnych.
– To nie jest wyprawa. To jest nasza krucjata – powtórzył spokojnym tonem ojciec Daniels. – Synowie Gniewu ukradli mi coś, co jest niezbędne dla osiągnięcia wyższego celu. Coś, co może być bardzo niebezpieczne w rękach niepowołanych osób. Zanim zapytasz, odpowiem: to bomba atomowa. Jej moc wystarczy, żeby obrócić w proch dwa kilometry kwadratowe tego miasta.
Król z trudem łapał powietrze.
– Ta bomba jest moja i jest mi potrzebna – ciągnął John. – Mniejsza z tym do czego. Muszę ją odzyskać i żeby to zrobić, potrzebuję wojska zdolnego stawić czoło Synom Gniewu. Na razie, jak słusznie zauważyłeś, nasze siły są niewystarczające. Proponuję ci więc przyłączyć się do nas.
– Oszalałeś. To się nie uda nawet z naszymi siłami.
John Daniels uśmiechnął się.
– Nie będziemy sami. Alessia, którą tu widzicie, jest przykładem sprzymierzonych sił, na jakie możemy liczyć.
Dziewczyna duch ukłoniła się.
– Wiem, o czym myślisz – powiedział John w reakcji na sarkastyczny grymas króla.
– Nie, nie wiesz. Widzisz, jest pewien drobny problem. Nie można dotrzeć do dworca centralnego, omijając stację Garibaldi. A ona jest taką twierdzą, że nawet mysz się nie prześliźnie. Jebana forteca. Zmieliliby was jak mięso w maszynce.
John wskazał na mapie jakiś punkt.
– Ta linia jest mniej strzeżona.
Król zmierzył go wzrokiem.
– Skąd wiesz?
– Wiem, i tyle.
– Więc powinieneś też wiedzieć, że stacja Montenapoleone zawaliła się. Teraz jest tam lej stumetrowej średnicy. Jak po bombie, skoro już o tym mowa. Kolejna stacja, Turati, jest już warowna, chociaż mniej niż Garibaldi, i przez tunele nie wejdzie tam nikt.
– Pozostaje góra.
– Ponad kilometr na otwartej przestrzeni?
– Możemy spróbować nocą.
Król wybuchnął śmiechem.
– Nocą? Zapomniałeś, co się panoszy po mieście w nocy? Pewnie zauważyłeś, że stacja Duomo nie jest w ogóle oznaczona. Chcesz wiedzieć dlaczego? Już ci mówiłem: Potwory zajęły ją lata temu. Teraz to jest ul. Tak jest, szanowny panie, Ul. Tak to nazywamy. Gniazdo Potworów, które stamtąd rozpełzają się i grasują po całym mieście. Nocą ulice starego Mediolanu roją się od tego plugastwa. Więc możesz zapomnieć. A gdyby to ci nie wystarczyło, to przecież nikt nie może przebywać na powierzchni przez taki czas.
KTOŚ MOŻE, odezwał się głos Alessii w ich głowach.
– Alberci to robią – powiedział John. – W każdym razie nie musicie obawiać się Stworów Nocy, jeśli będziecie z nami.
– Nie? Jak to? Oswoiliście je?
Król wymówił te słowa z zuchwałą miną, ale spojrzenie spod oka w stronę dziewczyny ducha zdradzało pewne obawy.
– Więcej. Będą naszymi sprzymierzeńcami.
– Tak? Nie sądzę. Stwory z Ula są dzikimi bestiami. Nie widzieliście nigdy stacji po ich ataku. Ich okrucieństwo jest niewyobrażalne. Nie cofną się przed niczym.
Crismani odchrząknął.
– Ksiądz mówi prawdę. Tylko dzięki pomocy Potworów udało im się zdobyć Bonolę. Relacje naszych ludzi nie pozostawiają wątpliwości.
Król pokręcił głową.
– Pierdolenie.
John Daniels poczuł w środku przypływ nieznanej, niszczycielskiej energii. Każdy mięsień jego ciała napiął się, każda synapsa stała się zimna i ostra jak klinga noża.
Gdyby chciał, mógłby zabić króla jednym spojrzeniem. Mówiły mu to jego zmysły. Mógłby wzniecić ogień w tym pokoju lub wysadzić w powietrze każdy przedmiot.
Skierował palec wskazujący na mapę.
Piony podskoczyły na blacie biurka i wystrzeliły w górę niczym pociski. Dwaj strażnicy ruszyli do przodu, ale zostali przez nieznaną siłę odrzuceni do tyłu i osunęli się po ścianie.
John podniósł wzrok i spotkał spojrzenie króla.
Król Chinosów nie opowiedziałby nikomu tego, co zobaczył, bo on sam nie mógł w to uwierzyć.
Oczy księdza zmieniły się w dwa czarne kamienie, z których wypływało równie czarne światło, światło zdające się wciągać w siebie wszystko. Król próbował wyzwolić się od magicznej mocy tych oczu, ale nie dał rady. Poczuł, że coś wciąga go w tę czerń, w pustkę. Jego nogi uniosły się nad ziemią i leciał teraz ku powolnemu wirowi milionów i miliardów kawałków lustra obracających się w powietrzu. Został połknięty przez ten wir i znalazł się w nieskończonej mrocznej przestrzeni, nad starym miastem, z jego siecią opuszczonych ulic i pustych domów z zawalonymi dachami. Wszystko przykrywała kołdra brudnego śniegu o odrażającej szarej barwie.
Na tej martwej księżycowej powierzchni poruszały się wolno dostojne istoty. Król nagle runął ku ziemi. Zaczął wrzeszczeć i machać rękami i nogami.
Spadł w zaspę śniegu miękkiego jak łóżko z piór. Dźwignął się na kolana, by zrozumieć, że otaczają go czarne skrzydlate stworzenia o twarzach pozbawionych rysów.
Nie było sposobu, żeby wymknąć się z tego kręgu istot, które przyglądały mu się, krążąc wokół niego jak w tańcu. Po chwili krąg otworzył się i w jego kierunku ruszyła zakapturzona postać, a szła krokiem tak dziwnym, że królowi dreszcz przeszedł po plecach.
– Spotkanie z tobą to zaszczyt – odezwała się postać.
– Ktoś ty? – wybełkotał król.
– O, miałem wiele imion, a będę miał jeszcze więcej. Co warte jest imię? Możesz nazwać lwa szczeniakiem. Najważniejsze, żebyś się nie dziwił, kiedy cię będzie pożerał. Nazwa nic nie znaczy. Najważniejsze jest to, czym jesteśmy.
– Więc czym jesteś?
Postać w kapturze nie odpowiedziała. Podała rękę i pomogła królowi wstać.
– Chodź. Musisz coś zobaczyć.
Król z niedowierzaniem przyjrzał się dłoni Mnicha, dłoni czteropalczastej, bez kciuka. Czarnej, rogowatej, o bardzo długich, ostrych paznokciach. Dłoni potwora. A jednak, w tym dziwnym śnie, który nie był snem, pozwolił tym monstrualnym palcom trzymać się za rękę i prowadzić.
Mnich podniósł lewe ramię i wskazał palcem odległą górę.
Wzrok króla wyostrzył się. Zobaczył górę jako to, czym była naprawdę: na wpół zawaloną kopułą jakiegoś starego budynku.
Po chwili, zachowując wygląd budynku, stała się na powrót górą. Prowadzony przez Mnicha król zaczął się wspinać po jej zboczu. Doszli tak aż do postrzępionej krawędzi na samej górze. Król spojrzał w dół.
Nawa bazyliki była oświetlona setkami, tysiącami świec. W tym złotym świetle jakiś ubrany na czerwono człowiek przemawiał z marmurowej ambony ozdobionej figurami aniołów i demonów.
Mężczyzna był gruby, nieprzyzwoicie gruby. Kiedy mówił, krople śliny pryskały mu z ust, jak sprośne błogosławieństwo dla klęczących przed nim mężczyzn i kobiet.
Oczy ubranego w czerwień mężczyzny błyszczały w świetle świec niczym dwa rozżarzone węgle. Jego mowa pluła słowami nienawiści. Do uszu króla docierały tylko niektóre z nich.
Przeklęte mutanty…
Skrzydlate demony…
Heretycy…
Grzesznicy…
Oczyścić ogniem…
Mężczyzna w czerwieni z krzykiem wzniósł ręce do nieba.
Ludzie powstali.
– Zjednoczcie się ze mną w tej świętej krucjacie! – grzmiał kaznodzieja, wyciągając rękę w kierunku narożnika nawy. Dwóch wartowników w czarnych mundurach wlokło skrzydlate stworzenie. A raczej coś, co kiedyś nim było: bo połamane skrzydła zwisały jak mokre szmaty, zaś samo stworzenie wyglądało na nieprzytomne lub przynajmniej niezdolne do jakiejkolwiek reakcji, nawet gdyby nie było skrępowane ciężkimi łańcuchami.
Zniewagi, złość, szyderstwo i plucie towarzyszyły mu w jego krótkiej drodze do sterty kartonów i drewna, na którą zostało rzucone. Dwaj strażnicy pospiesznie oddalili się, a trzeci odkręcił kanister i wylał jego zawartość na stertę i na stworzenie, które ledwo się poruszało. Wyglądało na to, że umiera.
Ogień z pochodni podłożył mężczyzna w czerwieni. Płomienie buchnęły z charakterystycznym trzaskiem, pnąc się w górę z szybkością zwierzęcia i rzucając mroczne cienie na zgromadzony tłum. Twarze tych ludzi były straszne, potworne. Ich oczy były pełne żądzy. Każdemu podrygowi i przenikliwemu jękowi agonii stworzenia towarzyszyła radosna reakcja nienasyconego tłumu.
Zdjęty przerażeniem król wycofał się z krawędzi tego wulkanu złości.
– Kim są te bestie?
– To jest Rzym – odrzekł Mnich.
– To obrzydliwe.
– Dlaczego? Wy nie robicie niczego takiego?
– NIE! No… pewnie, że walczymy przeciwko tym stworom. Ale nigdy nie wzięliśmy żadnego do niewoli. A nawet gdyby, to nie zrobiliśmy mu czegoś takiego.
To był mój brat, wyszeptał Mnich w głowie króla.
– Twój… brat?
W takim sensie, w jakim każdy człowiek jest twoim bratem. Pewnie słyszałeś już kiedyś coś takiego. Każde z tych stworzeń jest moim bratem i siostrą. Jesteśmy jednym ciałem.
Król znów wychylił głowę poza krawędź kopuły. Ciało stworzenia płonęło, wydając odgłosy skwierczącego tłuszczu i pękających kości.
– Płomienie są wciąż żywe – zagrzmiał głos kaznodziei. – Co wy na to, żeby dać im jeszcze trochę roboty?
Wrzawa tłumu, która odpowiedziała na tę propozycję, była ogłuszająca.
Ta sama para strażników przywlekła do stosu młodą półnagą kobietę, która szarpała się, próbując uciec z ich brutalnego uścisku.
Usta dziewczyny zaszyto drutem. Jej oczy były rozwarte z gniewu, a może ze strachu.
– Lucio Mori, jako ostatnia z twojego przeklętego rodu oczyść się poprzez ogień!
Słowa mężczyzny w czerwieni rozgrzały tłum, który postąpił do przodu niczym fala, stwarzając ryzyko spalenia na stosie również straży.
– Lucio Mori, dziś twój plugawy ród umrze wraz z tobą!
Ten człowiek jest nowym kardynałem Rzymu, powiedział głos w głowie króla. Więził tę niewinną kobietę całymi miesiącami, gwałcąc i torturując. Znudziła mu się, więc pozbywa się jej jak worka śmieci. Patrz dobrze na to, co się zaraz stanie. Patrz i zapamiętaj.
Król mambo wolałby się schować, a przynajmniej zamknąć oczy. Ale nie mógł zrobić ani jednego, ani drugiego. Musiał uczestniczyć z otwartymi oczami w okropnej scenie, która nastąpiła. Dwoma uderzeniami maczugi strażnicy połamali dziewczynie kolana i wrzucili ją w płomienie.
Szaleńczy jęk zmienił się w krzyk bólu, a później w skowyt, kiedy już usta dziewczyny pękły w ogniu, uwalniając się od drucianego szwu. Wydawało się, że jej agonia trwa w nieskończoność, gdy tłum napawał się każdą chwilą tej nieludzkiej tortury. W końcu znieruchomiała, a płomienie zawładnęły jej młodym ciałem, przedzierzgając je w bezkształtną czarną masę.
Król uchwycił rozczarowanie tłumu, kiedy haniebny spektakl dobiegł końca.
To rozczarowanie było chyba najstraszniejszą częścią sceny.
Idziemy, dał się słyszeć głos Mnicha. Dość już zobaczyłeś.
Przyjście do siebie było niczym upadek do lodowatej wody.
W tym widzeniu – o ile było to widzenie – król po raz pierwszy w swoim życiu nie odczuwał chłodu. Ponowne wylądowanie w rzeczywistości było traumatycznym doświadczeniem.
Popatrzył na siedzących wokół biurka, jakby ich nie rozpoznawał.
– Tato…? – usłyszał Marcosa.
Spojrzał na niego i zrozumiał.
– Widzieliście wszyscy…?
Crismani i Wagant skinęli głowami. Daniela była wciąż zbyt wstrząśnięta. Rabin Samuel miał zamknięte oczy i pochyloną głowę. Odmawiał coś w niezrozumiałym języku. Może modlitwę.
Król popatrzył w oczy księdza. Nie odczuwał gniewu, co było dziwne, zważywszy, że to właśnie te oczy pogrążyły go w tej przerażającej wizji. Dziewczyna duch unosiła się w powietrzu za plecami mężczyzny, ale król nawet nie zwracał na nią uwagi. Po tym, czego był świadkiem chwilę wcześniej.
– To, co widziałem… to prawda?
– Obawiam się, że tak – padła odpowiedź z ust Danielsa.
– Ty pochodzisz z Rzymu. Byłeś na usługach tego księdza w czerwonych szatach?
– Chcesz powiedzieć kardynała? Nie. Nie mam pojęcia, kto to jest. Przed miesiącami, kiedy wyjeżdżałem z Rzymu, kardynałem był Ferdinando Albani. A rodzina Morich była najpotężniejsza w Nowym Watykanie.
– Nie wygląda na to.
– Rzeczywiście, już nie.
– Słyszałem, i owszem, wiele rzeczy… na przykład o Borgiach… o tych tam, no o ludziach z przeszłości… Ale nie spodziewałem się czegoś takiego. Tego, co zobaczyłem.
– Miałem już tę wizję za pierwszym razem, kiedy spotkałem Mnicha. To wstrząsające. Ale to nic przy tym, co się stanie, jeśli nie powstrzymamy tych potworów.
Pierwsze, co przyszło królowi do głowy na dźwięk słowa „potwory”, to był obraz skrzydlatego stwora.
Ale przypomniał sobie potworny odgłos pękających w ogniu kości i zaszyte drutem usta eksplodujące nieludzkim rykiem.
– Ten szaleniec w czerwieni też użył tego słowa. „Krucjata”.
John przytaknął.
– Nie zawsze słowa odpowiadają rzeczom – powiedział, jakby czytał w myślach króla. – To, co ten obłąkaniec nazywa krucjatą, jest w rzeczywistości niedorzeczną rzezią. Nasza krucjata służy słusznej sprawie, w imię wiary i człowieczeństwa. My chcemy ocalić życie ludzi, a nie je zniszczyć.
Król pogładził się po podbródku.
– Wiem, o czym myślisz – uprzedził go Daniels. – Zastanawiasz się, co będziesz z tego miał, co zyskasz, przyłączając się do naszej krucjaty.
– Wydaje mi się to naturalne.
John Daniels uśmiechnął się.
Pokazał palcem mapę.
Piony, które za sprawą magii księdza wystrzeliły w powietrze, opadły na mapę. Ale nie opadły w bezładzie. Znów zajmowały swoje miejsca na stacjach metra.
Ale nie wszystkie.
Pionki zielone na stacjach Moscova i Lanza poprzewracały się i spadły z biurka. Obie stacje zabarwiły się na żółto, jakby mapa w tych dwu punktach zaczęła się starzeć w oczach.
– Straciliście kontrolę nad tymi stacjami dwa tygodnie temu.
Twarz króla zbielała.
– Wasze konstrukcje obronne zdały się na nic. Przeszli przez wasze blokady jak ciepły nóż przez kostkę masła. Synowie Gniewu doszli aż tutaj. I jako zakładników wzięli też wasze dzieci – Daniels nie odpuszczał. – Ich warunki były jasne i bez możliwości negocjacji. Będziecie musieli wpuścić ich na wasz teren, zaopatrzyć w żywność i amunicję i ruszyć razem z nimi w kierunku zewnętrznych stacji metra, gdzie zostaniecie ich wasalami.
– Skąd wiesz?
– Wiem. Wiem też, że ci to nie leży. Dlatego próbujecie wynegocjować sojusz z Albertami i uzyskać ich wsparcie. Na początku myśleliście, że będziecie mogli w ten sposób postawić się Synom Gniewu, ale domyślam się, że jak zobaczyliście kompletny brak przygotowania waszych potencjalnych sojuszników, wymyśliliście plan alternatywny.
– „Domyślasz się”? Więc nie wiesz wszystkiego – rzucił wyzywająco król.
– Mogę się dowiedzieć, wchodząc do twojego umysłu. Ale, jeśli to możliwe, wolałbym tego uniknąć. Wybacz mi szczerość, ale nie jest to miłe miejsce do zwiedzania.
– Nie. No cóż, wiesz jak to jest, nie spodziewałem się gości – odparował król z sarkastycznym grymasem.
– Więc? – wtrącił się Wagant. – Jaki jest ten wasz plan alternatywny?
Król pokręcił głową.
– Zapytaliśmy Albertów, czy są gotowi nas przyjąć u siebie.
– I co wam odpowiedzieli?
– Że tak – odpowiedział król, wzdychając. – Pod pewnymi warunkami.
– Mogę zgadnąć? – odezwał się Wagant. – Według tych warunków wy dacie Albertom wolny wstęp na wasz teren…
Król przytaknął.
– Poza tym będziecie musieli ich uzbroić i wyposażyć.
– Tak.
– I na pewno są jakieś dodatkowe warunki…
– Są. Też raczej ciężkie.
– A co do waszych dzieci, które wzięli jako zakładników: kiedy powiedziałeś, że nasze dzieci są już zjedzone, pomyślałeś o waszych?
Na te słowa Waganta król poderwał się wściekły na równe nogi.
– A co my możemy zrobić? Co? Może mi powiesz, piździelcu, co możemy zrobić? Myślisz, że gdyby dało się coś zrobić, to już byśmy tego nie zrobili? Co?
Daniels podniósł rękę.
– Mamy dla ciebie lepszą propozycję. Ale najpierw powiedz mi jedną rzecz: zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Synowie Gniewu chcą opuścić swój teren?
– Pewnie, że się zastanawiałem.
– I jakiej odpowiedzi sobie udzieliłeś?
– Że przed czymś uciekają.
– Ale nie wiesz przed czym.
– Nie. A ty?
– Ja też nie. Ale świta mi pewne podejrzenie.
Król spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Co podejrzewasz?
– Wiedzą, że ich teren jest zagrożony. Kim są ich wrogowie mogę tylko przypuszczać. Być może Stwory Nocy?
– Chcesz powiedzieć Potwory? Nie, to niemożliwe. Synowie Gniewu nie boją się ich. Podzielili się z nimi terenem: oni kontrolują go w dzień, a Potwory w nocy. Ul zajmuje tylko jedną stację. Jak już, przeszkadza to Albertom, a nie Synom Gniewu.
– To naprawdę takie proste?
– Tak. Pewnie, że parę razy próbowali zachwiać tę równowagę. Kilka razy Potwory, raz ludzie. Ale za każdym razem źle to się kończyło. Od tamtej pory trwa ta patowa sytuacja, i nie zdarzyło się ostatnio nic, co mogłoby ją zakłócić.
W ich głowach rozległ się głos Alessii.
Ja wiem, co robią.
John odwrócił się.
Oczy dziewczyny ducha były jak bliźniacze lustra z lodu, w których odbijały się lęki kapłana, wyostrzając się coraz bardziej, aż stały się ostrzem prawdy. Ostrze weszło do zmysłów wszystkich obecnych w sali i sparaliżowało ich.
Wszyscy, w jednej chwili, się dowiedzieli.
– Synowie Gniewu użyją bomby przeciwko Ulowi… – wymamrotał oszołomiony Daniels.
– I wyłączą z życia centrum miasta, z ich kwaterą główną włącznie – dokończył Wagant.
Ojciec Daniels zacisnął oczy z wyrazem cierpienia.
– To dlatego muszą przenieść się dalej. Dlatego chcą Bonoli. Nie obchodzą ich setki niewinnych, które zginą na wysadzonych stacjach i na tych, do których dotrze promieniowanie. Nie chcą dzielić panowania z nikim. Są gotowi zrobić z centrum tego miasta radioaktywną pustynię, byle tylko zniszczyć Ul.
Alessia kiwnęła głową twierdząco. Z jej lazurowych oczu ściekła łza duch.
– Musimy coś zrobić – powiedział półgłosem król.
– Przyłączcie się do nas – odrzekł John.
– Ale dla was nie ma nadziei. Waszym przeznaczeniem jest zdechnąć daremnie.
– To nie jest powiedziane. Zwołaj tu szefów Albertów. Albo poproś o przepustkę, żeby pójść do nich. Oni wiedzą, jak poruszać się po powierzchni. Musimy porozmawiać. A nie ma już wiele czasu.
– Ilu żołnierzy mogą wystawić Chinosi? – zapytał Wagant.
Król zwrócił się do Marcosa, przekierowując do niego pytanie gestem, który oznaczał „możesz mówić”.
– Dwustu – odpowiedział chłopak. – Ale kiepsko wyglądamy z amunicją.
– Broń i amunicja to nie problem – skwitował Wagant.
Twarz Marcosa rozjaśniła się radosnym dziecięcym uśmiechem.
– Macie też kamizelki kuloodporne? – zapytał. – Zawsze marzyłem, żeby włożyć taką na siebie.
– Pewnie, że mamy – odrzekł Crismani. – Nie za wiele, ale mamy. Znaleźliśmy ze dwadzieścia w biurach prywatnej agencji ochrony.
– Mogę dostać jedną?
– Tylko oddziały szturmowe mogą je nosić.
Chłopak nie potrafił dobrze zamaskować swojego rozczarowania.
– Ale dla królewskiego syna można chyba zrobić wyjątek – dorzucił pospiesznie Wagant. Crismani nie zaoponował.
W spojrzeniu króla pojawiło się jakieś niezdecydowanie, widać było, że coś go dręczy.
– Chcesz nam coś jeszcze powiedzieć? – zapytał Daniels.
– Ja… Jeżeli odzyskasz bombę, to co my będziemy z tego mieć?
– To chyba oczywiste. Pozostaniecie przy życiu, i to na własnym terenie.
– A teren Synów Gniewu komu przypadnie?
– To rzecz między wami i Albertami.
– Nam wystarczy kontrolowanie czerwonej linii, od Buonarroti na północ – rzekł Wagant. Crismani potwierdził.
– A kto bierze bombę?
Daniels podniósł rękę i wykonał nią zdecydowany gest.
– Bomba jest moja. Skradziono mi ją w drodze do Rzymu.
– Do Rzymu? Kawał drogi. – Król pokręcił głową.
– Tu też była długa droga. Dam radę ją zatargać do Rzymu.
– Użyjesz jej przeciwko temu opętańcowi w czerwieni i jego ludziom?
– Postaram się jej nie używać. Ale jeśli to będzie konieczne, to owszem, użyję jej przeciwko niemu. Żeby położyć kres jego haniebnemu panowaniu.
Król zastanawiał się nad czymś długo, przygryzając wargi. Potem wstał i podał dłoń Johnowi.
– Da się zrobić. To szaleństwo, ale da się zrobić. Musimy obmyślić dobry plan. Mój syn jest strategiem. Uprzedzam jednak, że to kawał bękarta. W obu znaczeniach tego słowa, również technicznym. Moja żona dała mi tylko córki. On jest tylko bękartem. Urodzonym przez służącą, która dawała mi rozkosz, kiedy się nudziłem. Gdyby co, żaden z niego zakładnik. A jeśli chce iść na pierwszą linię, ja nie widzę problemu. Dajcie mu tę kamizelkę, skoro tak mu się podoba. Hełm mu niepotrzebny, jest twardogłowy.
John Daniels uścisnął podaną dłoń. Była miękka i spocona. Nerwowa. Zupełnie inna od tej, którą ściskał kilka godzin wcześniej.
Pozostali podnieśli się z krzeseł. John Daniels zrobił to jako ostatni. Duch Alessii, kiedy się pojawiał, zdawał się kompletnie drenować go z energii. Musiał odzyskać siły, choć nie chciał okazywać słabości.
– Rozbijemy obóz w Pagano. Wrócimy porozmawiać z wami i z Albertami, kiedy przyjdą – oświadczył Wagant. – Powiedzcie im, żeby nie zwlekali zbyt długo z decyzją. Ultimatum Synów Gniewu wkrótce upływa.
Ani król, ani Marcos nic na to nie odpowiedzieli. Wagant i inni pożegnali się lekkim ukłonem i wyszli z sali.
– Ufasz temu gościowi? – Sergio zapytał półgłosem Waganta, kiedy wychodzili z pałacu.
– Ani trochę. A ty, John?
– Nie. Ale nie mamy wyboru.
– Jesteś zmęczony.
John uśmiechnął się do Waganta. Lubił tego chłopaka. Skromny, szybki w decyzjach i w działaniu, miał zadatki na przywódcę.
– Odpocznę trochę, zanim wyruszę.
– Wyruszysz? A to niby dokąd?
– Sądziłem, że to oczywiste. Sami daleko nie zajdziemy. Musimy powiększyć zespół.
Daniela rzuciła mu pełne niepokoju spojrzenie.
– Nie chcesz chyba powiedzieć… Chyba nie chcesz iść…
– Spokojnie. Nie zrobią mi krzywdy.
– Idę z tobą – zaoferował się Wagant.
– Nie, lepiej nie. Tu jesteś bardziej potrzebny. Sądząc po tym, co już zobaczyłem, Alberci będą potrzebowali dobrego instruktora. A zespolenie trzech armii w jedną w takim krótkim czasie nie będzie prostym zadaniem. Ty i Sergio, i Daniela, dokonaliście cudów, żeby połączyć dwa miasta. Teraz proszę was, żebyście z nich zrobili nowe.
Długo patrzyli sobie w oczy. Wagant w końcu uznał jego słuszność.
– Masz rację. A więc nasze drogi się rozchodzą. Ty idziesz na wschód.
– Na to wygląda. Tak czy inaczej, nie zajmie mi to dużo czasu.
– Uważaj na siebie, Johnie.
– Nie omieszkam. A wy nie traćcie determinacji. I proch trzymajcie sucho, jak mawiał Oliver Cromwell.
– Kto?
– Mniejsza z tym.
Żegnając ich, uśmiechnął się i zawrócił, aby poszukać drogi do Ula.
W korytarzach i otwartych przestrzeniach podziemnej stacji John zobaczył najwięcej dzieci od dnia Wielkiej Zagłady. Były ich dziesiątki, w wieku od pięciu do dziesięciu lat, z twarzami wszelkich barw. Mówili jakimś dziwnym dziecięcym językiem, który wydawał się zbitką wielu narzeczy. Ich nieustanny ruch i wesoła wrzawa towarzysząca ich gonitwom przywodziły Johnowi na myśl gołębie na miejskim placu z dawnych czasów. Przyrost naturalny u Chinosów wyglądał na bardzo wysoki. Zresztą prezerwatywy, jak i inne środki antykoncepcyjne niesięgające epoki kamienia łupanego były już tylko wspomnieniem, niemal legendą. W swoich srebrnych opakowaniach pozornie nienaruszonych kondomy były już bezużyteczne, podobnie jak niektóre paczki starych papierosów. Teraz używano ich tylko jako waluty wymiennej, nawet w Nowym Watykanie.
Bigoteryjni kapłani, którzy kiedyś zwalczali pigułkę antykoncepcyjną i prezerwatywę jako narzędzia Szatana, mieliby powód do zadowolenia, pomyślał John z gorzkim uśmiechem. I zauważył, a raczej ujrzał po raz pierwszy, jeszcze jedną rzecz: pomijając ich straszną chudość, dzieci wyglądały na zdrowe. Przypomniał sobie z grozą celę na stacji Aurelia, w której więzione były dzieci o zniekształconych ciałach, ofiary promieniowania, utrzymywane przy życiu jako hodowlane zwierzęta rzeźne. Tunele metra zamieszkiwane przez Chinosów były wystarczająco głębokie, aby zapewnić ochronę przed niewidzialną śmiercią, która zawładnęła powierzchnią ziemi. Tu też musiały się zdarzać straszne porody, dzieci, których żadna matka nie chciałaby tulić do piersi. Ale John wolał o tym nie wiedzieć. Wolał się nie zastanawiać nad rozwiązaniem, jakie przyjęły te istoty ludzkie, by decydować o innych istotach ludzkich. Życie było już wystarczająco straszne bez takich pytań.
Witalność tej osady była balsamem dla zmysłów: zapachy, hałasy, nieprzerwany ruch.
Ujrzał mężczyzn zajętych grą w madżong. Odgłos kamieni rzucanych na ziemię przez graczy był nieprzerwany i radosny niczym bicie serca. Ożywione targi przy jakimś straganie, miłosne szepty pary młodych ukrytej za filarem, a nawet jęki rozkoszy docierające zza spuszczonych zasłon jakiejś alkowy, wszystko to było muzyką dla uszu Johna, muzyką świata, który zapomniał, czym jest prawdziwa muzyka.
Chodząc pomiędzy kramami i sypialniami, znów nie mógł się oprzeć zdziwieniu, że dwadzieścia lat wystarczyło, by tak bardzo zmienić tryb życia istot ludzkich. Kiedyś ci ludzie, dobrze ubrani i dobrze odżywieni, staliby na peronie w oczekiwaniu na pociąg, w porywach powietrza docierającego z tuneli, zapowiadających nadjeżdżający skład, i przy automatycznych komunikatach dobiegających z głośników. Ktoś czytałby książkę, inni ślęczeliby nad swoimi komórkami albo słuchali muzyki w słuchawkach na uszach. Teraz nie było nic z tych rzeczy. Życie stało się o wiele bardziej skomplikowane. A jednocześnie o wiele prostsze. Nieznajomość własnego sąsiada nie była już dostępną opcją.
Większość straganów, otoczonych wesołym rozgardiaszem kupujących lub ciekawskich, oferowała towary niewielkiej wartości. Ale John dostrzegł także, nie bez zdziwienia, kram jubilerski. Na kawałku niebieskiego aksamitu rozłożone były pierścionki, naszyjniki i seria dawnych monet. John rozpoznał rzymski denar, a obok szereg bimetalowych monet o nominale dwu euro.
Gdyby zamknął oczy, mógłby pomyśleć, że jest na targu sprzed Wielkiej Zagłady. Ale nie mógł sobie pozwolić na zamykanie oczu.
Był już w połowie stacji, gdy usłyszał, jak ktoś krzyczy za nim zdyszanym głosem:
– Zaczekaj!
John obejrzał się.
Kuśtykał za nim rabin Samuel, niemal zgięty wpół pod ciężarem ogromnego plecaka i dwóch karabinów maszynowych.
– Pomyliłeś drogę – rzucił ksiądz.
– Wcale nie pomyliłem. Idę z tobą.
– Bo co?
– Nie widziałem nigdy ani jednego z tych… No wiesz, mówimy na nie Potwory. Nawet podczas ataku na Bonolę.
– Wielu z tego powodu uważałoby się za szczęściarzy.
– Ale ja muszę to ogarnąć. Są tacy jak ten z naszej wizji? Ten, co zabrał króla na kopułę?
– Nie. Nie są tacy jak on. Mnich jest szczególny. Niepowtarzalny.
– Ale i tak są niezwykłymi stworzeniami. Muszę je zobaczyć na własne oczy. A poza tym mógłbym ci pomóc.
– To zacznij, zostawiając tu broń.
– Żadnej broni? Żartujesz? Wchodzimy na teren… Znaczy, idziemy tam, a ty nie chcesz zabierać broni?
– Właśnie. I tak do niczego by nam się nie przydała w zetknięciu z tymi stworzeniami.
Rabin okazał swoje zakłopotanie, drapiąc się długo po brodzie.
– Wiesz przynajmniej, czy są złe, czy dobre? – zapytał w końcu.
– W jakim sensie?
– Czy są tworami szatana, czy tak jak my są dziećmi bożymi.
John Daniels wybuchnął śmiechem.
– Dziećmi bożymi „jak my”? Mam nadzieję, że czymś lepszym! Ale żarty na bok – nie, nie mam pojęcia, czym są. Są istotami cielesnymi, wyposażonymi w jakiś rozum, a czasami w niezrozumiałe zdolności. Więcej nie umiem ci powiedzieć. Wiem tylko, że ich potrzebujemy.
– Czy nie byłoby słuszniej powiedzieć, że i one nas potrzebują? Jeżeli nie powstrzymamy Synów Gniewu, bomba zmiecie ich z powierzchni ziemi. A jeżeli ty nie odzyskasz bomby, ten grubas w czerwonych szmatach, w Rzymie, poprowadzi przeciwko nim swoją krucjatę…
Przerwał, patrząc na Johna z frasunkiem.
– Można wręcz powiedzieć, że mają większy interes niż my w powodzeniu naszej misji.
– Kwestia punktu widzenia.
Rabin znów podrapał się w podbródek porośnięty gęstą brodą.
– Wiesz, od dziecka przyzwyczajono mnie do myślenia o istotach wyższych jako o aniołach i demonach. Trudno mi pojąć, że stworzenia z krwi i kości mogą posiadać jakieś specjalne moce.
Spojrzał na Danielsa z ukosa.
John uśmiechnął się.
– Dokończ zdanie, Samuelu. Proszę. Zapytaj mnie, kim jestem naprawdę.
Rabin zarumienił się.
John popatrzył na niego z życzliwością.
– Jestem człowiekiem, jak ty. Owszem, mam parę zdolności więcej. Ale nie jestem nawet pewien, czy tak rzeczywiście jest. Możliwe, że jestem jedynie biernym receptorem mocy, które pochodzą z zewnątrz.
– Ale ten dybuk… Ten duch…
– Alessia nie jest duchem. Jest kobietą. Tyle że żyje w innym wymiarze rzeczywistości.
– Jesteś tak przyzwyczajony do cudów, że uznajesz je za normalne?
John wzruszył ramionami.
– Jeśli się zdarzają, to są normalne. Nawet prąd elektryczny nie jest już w tych czasach rzeczą normalną. Ale nie jest z pewnością cudem. À propos, zastanawiałeś się, skąd biorą elektryczność w tym mieście?
– Pewnie. A nawet się dowiedziałem. Pod naszymi nogami jest taka sala, w której kilkudziesięciu niewolników pedałuje bez przerwy na rowerach przytwierdzonych do ziemi. Swoim nieustannym wysiłkiem wytwarzają tę odrobinę prądu na potrzeby króla i jego ludzi.
– No widzisz? To też nie jest magia. Tylko klasyczna i stara jak świat ludzka umiejętność obciążania innych kosztami własnych luksusów.
John założył plecak i ruszył w drogę.
Rabin pozbierał z westchnieniem swoje rzeczy, w tym karabiny.
– Nie pozwolą ci ich mieć – rzucił ksiądz, nawet się nie odwracając.
– Zobaczymy. Tu ich nie zostawię. To mogę iść z tobą?
– Wiesz, jak to się mówi: droga należy do wszystkich.
Doszli do końca peronu. Tu zaczynał się tunel prowadzący do olbrzymiej stacji Duomo.
John schylił się, żeby pogładzić po zapadniętych policzkach starca leżącego na betonie, wyglądającego, jakby czekał na pociąg, który go stąd zabierze. Sądząc po wyglądzie, nie zostało mu już wiele tego czekania. Porzucili go na obrzeżach osady jak worek śmieci.
Starzec wyszeptał coś bezzębnymi ustami. Uśmiechnął się. Jego oczy rozbłysły.
John zrobił znak krzyża na czole umierającego i wstał. Zeskoczył na tory i zapalił latarkę.
Przed ich oczami w słabym świetle ział tunel: drzwi do nieznanego świata.
– Idziemy – powiedział.
Starzec przechylił głowę, żeby na nich spojrzeć. Ale w rzeczywistości nie patrzył na mężczyzn. Patrzył na piękną dziewczynę ze światła, która szła z nimi, dziewczynę, która mu przypominała żonę zmarłą przed dwudziestu laty. Dziewczynę, która się do niego uśmiechnęła, zanim znikła.
Starzec zamknął oczy.
W mrokach tunelu, zaledwie o kilka kroków od niego, czaiły się już szczury, czekając, aż przestanie się ruszać.
Kiedy obcy opuścili pałac, król mambo usiadł przy biurku. Zaczął bawić się czerwonym pionkiem. Podniósł go, obrócił i odstawił na mapę. Potem jednym pstryczkiem kciuka przewrócił go. Powtórzył ten manewr z innymi pionkami. Niektóre pospadały z biurka, inne zostały na mapie, poprzewracane.
– O czym myślisz? – zapytał półgłosem Marcos.
– Myślałem o tej bombie.
– Tak?
– Myślałem, że to byłby doskonały nabytek dla naszego arsenału. Obok kamizelek, broni automatycznej i amunicji. Myślałem nawet o tym, że może po zwycięstwie nad Synami Gniewu moglibyśmy jeszcze raz przejrzeć warunki układu z naszymi sojusznikami…
– Po zwycięstwie nad Synami Gniewu? Naprawdę sądzisz, że to możliwe?
– Jeszcze godzinę temu powiedziałbym ci, że nie. Teraz muszę odpowiedzieć: być może. Widziałeś, co może ten ksiądz. A jeśli prawdą jest to, co mówi, że przyszedł do Mediolanu pieszo, to mogę uwierzyć we wszystko. Sądzę, że przyszłość przedstawia nieograniczone możliwości. Nieograniczone.
– Dobra nasza. Proszę cię tylko o jedną rzecz, tato.
– Słucham.
– Kiedy już przedefiniujemy ten układ…
– Tak…?
– To tego, którego zwą Wagant… tego skurwiela dasz mnie?
– Jeżeli chcesz. Uznaj to za mój prezent pod choinkę.
Uśmiech Marcosa Vasqueza ograniczył się do jego ust, nie sięgnął do twardych, złych oczu.
Były jak dwa zimne kamienie.