Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 30
Оглавление24 | Czy kiedyś przestanie padać śnieg?
Sergio wspiął się na zardzewiałą drabinkę. Wiatr chłostał go na równi ze śniegiem. Wchodził powoli, z głową ciężką od myśli. W swoim dwudziestotrzyletnim życiu nie zaznał jeszcze takiej niepewności i takiego rozdarcia. Był obowiązek, a obowiązek jest wszystkim. Wszystko musiało być zrobione właściwie, i był na to tylko jeden sposób.
Chwilę wcześniej podchodził do starej wieży kontrolnej stacji ze zbolałą duszą.
Odgłos strzałów towarzyszył mu przez całą drogę, sprawiając, że wzdrygał się przy każdym z nich. Każdy strzał to było jedno zgaszone życie. W jakim celu? Jaki sens miało zabijanie w świecie, który i tak umierał? Powinien o to spytać rabina. Ale w jego oczach Samuel nie był już tą samą osobą. Nie po tym, jak zdecydował z zimną krwią o śmierci tylu niewinnych.
Bo przecież byli niewinni. Jedyną ich winą była przynależność do wrogiego plemienia. To, co teraz z nimi robili, nie było bardziej moralne od tego, co wiele lat wcześniej naziści zrobili z jego narodem.
Ale przecież i on nie mógł się uważać za niewinnego. Jeżeli w tym, co teraz robili tam jego towarzysze, była jakaś wina, to on miał w niej swój udział.
Jeden strzał, jeden krok.
Jeszcze jeden strzał i jeszcze jeden krok.
Sergio był w połowie drogi, kiedy strzały wreszcie ustały. Szedł dalej w ciszy, słuchając szelestu swoich kroków w śniegu.
Szara, stara jak jakieś średniowieczne ruiny wieża górowała nad pejzażem zardzewiałych pociągów i pozwieszanych linii trakcyjnych.
Sergio ruszył ku tej upiornej budowli krokiem starca, a nie młodego mężczyzny.
A teraz wspinał się po starej metalowej drabince. Lodowaty chłód żelaza przenikał do jego rąk nawet przez grube rękawice. Metal wydawał ostrą woń. Podobną do krwi.
Na samym szczycie wszedł na podest i znalazł się przed jakimiś drzwiami.
Nie były zamknięte na klucz.
Sergio otworzył je, trzymając broń w gotowości.
Ale wystarczyło jedno spojrzenie, by przekonać się, że nie ma się czego obawiać. Ostatnie ślady w grubej warstwie kurzu na podłodze musiały pochodzić sprzed wielu dni.
Pomieszczenie było duże. W świetle przedostającym się tu z trudem przez brudne szyby wyglądało nader ponuro. W oknach brakowało kilku szyb i skorzystały z tego szczury, aby wygospodarować sobie w wieży małe królestwo. Było tam pełno oczywistych śladów ich panowania: nadgryzione kartony, wszechobecne drobne odchody i charakterystyczny zwierzęcy zapach, rozpoznawany przez każdego mieszkańca podziemnych tuneli jako swojski, podobnie jak niegdyś zapach trawy czy ziemi.
Światło dostawało się tam w zależności od stopnia zabrudzenia szyb. Niektóre z nich były tak zniszczone, że wydawały się matowe. Sergio skierował się do ciemnego narożnika. To tam na koźle leżała bomba.
Crismani rozpoznał ją dzięki opisowi ojca Danielsa. Ale mimo to zdziwiony był jej banalnym, zwyczajnym kształtem.
W jego wyobraźni bomby wyglądały inaczej. Było coś niewiarygodnego w tym, że przedmiot nie większy i niewiele różniący się od walizki mógł zniszczyć całe miasto.
Podszedł tak blisko, że mógł dotknąć palcami powierzchni urządzenia.
W gruncie rzeczy niewiele się od siebie różnimy. I ja, i ty jesteśmy tak urządzeni, żeby zadawać śmierć. Jedyna różnica polega na zdolności niszczenia.
Oderwał od niej palce i usiadł na podłodze, naprzeciwko bomby.
Zdjął maskę. Szczurzy smród, niefiltrowany przez maskę, był nie do zniesienia. Ale on na to nie baczył. Był ponad takie rzeczy. Był już ostatecznie ponad tym.
Po raz kolejny zastanawiał się, co zrobić z tak strasznym przedmiotem. Takie przedmioty zabiły już zbyt wiele ludzi.
Oddać Danielsowi? Puścić go z tym do Rzymu, żeby wysadził w powietrze zwyrodnialców z Nowego Watykanu?
A może powinien zachować ją dla siebie i swoich ludzi?
Co było lepsze, a co gorsze?
Pokręcił głową. Miał same wątpliwości.
Wróciło do niego wspomnienie chmury Potworów na szczycie wieżowca, które go tak poruszyło. A jeśli rację mieli Synowie Gniewu? Jeśli należało zniszczyć te piekielne istoty?
Sergio uśmiechnął się. To już nie było jego zmartwienie.
On już swoje zrobił. A przynajmniej próbował. Nie dał rady uratować dzieci, ale przynajmniej ochronił miasto przed tymi fanatykami.
To już nie było jego zmartwienie. Już nie.
Otworzył kaburę. Wyjął pistolet.
Patrzył przez wybitą szybę na padający śnieg.
Czy kiedyś przestanie padać? Czy niebo będzie kiedyś znowu błękitne, a słońce przestanie być wrogiem?
Może.
Kto to wie.
To nie zależało już od niego.
To nigdy nie zależało od niego.
Oparł plecy o ścianę. Zamknął oczy.
Starał się nie myśleć o tym, co potem.
O ile w ogóle jest jakieś potem.
Wypowiedział półgłosem zasłyszaną w dzieciństwie modlitwę.
Ręka z pistoletem zbliżyła lufę do ust.