Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 32
ОглавлениеEpilog
I tak, ja Mika, obywatel Mediolanu, mąż Elisabetty, ojciec Johna i Chiary, i Giulia, oświadczam, że wszystko to widziałem na własne oczy i słyszałem od tych, którzy tam byli i widzieli wszystko na własne oczy.
Był taki czas, kiedy wszystko to się zdarzyło, a my byliśmy tego świadkami.
Czas cudów, w którym człowiek posłany przez Boga zstąpił pośród nas, by przynieść nam światło.
Ja tam byłem, kiedy człowiek ów przybył i śmierć pokonał, i byłem, kiedy odzyskał wzrok, i byłem, kiedy na zawsze nas opuścił.
Odszedł o zmierzchu.
To był prawdziwie smutny dzień.
Miesiąc minął od zdobycia stacji centralnej i od zniszczenia Synów Gniewu.
Przeglądając stare papiery Diakona, John znalazł dowód na to, że był jakiś związek między potwornym Davidem Gottschalkiem, opętanym kaznodzieją, z którym ojciec Daniels zmierzył się w Wenecji, i kardynałem w czerwonych szatach, który władał Rzymem.
Co było dowodem na to, że Synowie Gniewu nie zginęli w Mediolanie i że John miał znów stawić im czoło.
To wtedy postanowił udać się w drogę.
Jego pierwszym celem miała być Florencja.
Florencja, która wyglądała na źródło tego zła.
Wagant i Daniela chcieli mu towarzyszyć. Ale John na to nie przystał. Mówił, że miasto za bardzo ich potrzebuje. Sojusz z Albertami był zdecydowanie nietrwały, a posunięć króla mambo nikt nie mógł przewidzieć. Śmierć jego syna wstrząsnęła nim o wiele mniej niż wieść, że bomba zostanie wywieziona z Mediolanu. Nie przyjął jej dobrze. Pozostawał do tego wszystkiego problem zagospodarowania stacji centralnej. Ta strategiczna forteca kontrolowana była przez połączone siły okupacyjne wszystkich trzech zwycięzców, ale Chinosi dążyli do przyłączenia jej do swoich terytoriów, proponując w zamian prawo wolnego przejścia obywatelom obojga miast i Albertom. Gdyby król mambo chciał to przeforsować, stacja centralna mogła skończyć jak Berlin w 1948 roku: stałaby się odizolowanym przyczółkiem na terytorium wroga.
Z drugiej strony byli Alberci: nieprzewidywalni, w ciągłym ruchu. Nieustannie szukający guza. Zniknięcie Synów Gniewu zaburzyło polityczną równowagę miasta: próba wykorzystania tego przez Albertów była nieuchronna. Na dodatek pozostawało jeszcze kilka stacji – Zara, Pasteur, Lima – których garnizony nie chciały się poddać, pomimo śmierci Diakona. Strategiczna stacja Loreto została zdobyta po ciężkich walkach, co pozwoliło odizolować od siebie trzy ostatnie stacje Synów Gniewu. Ale buntownicy stanowili nadal jakieś zagrożenie.
Przy tylu zmiennych, jak podsumował John, nie można było pozbawiać obywateli obojga miast najlepszych dowódców.
Wiele się zmieniło, odkąd nas opuścił.
John mawiał, że z przeszłości najbardziej brakowało mu muzyki.
Teraz ją mamy.
Pewnego dnia, ku wielkiemu zdumieniu Chinosów, ktoś podrzucił jakiś przedmiot w samym środku stacji Cadorna. Nikt nie wiedział, czyja to sprawka i dlaczego właśnie na stacji Cadorna. Było to najwyraźniej coś, co pochodziło z zewnątrz. Ale ktokolwiek to przyniósł, pozostawało pytanie, jak udało mu się niezauważenie pokonać zapory ochronne, które teoretycznie odcinały stację od wszystkiego.
Nikt nie potrafił na nie odpowiedzieć.
Przedmiotem tym był wytwór rąk ludzkich, produkt technologii sięgającej czasów sprzed Stanu Zagrożenia. Ale nie do końca. Niektóre jego części zrobione były z tej dziwnej czarnej żywicy, o której opowiadał kiedyś ojciec John.
Były tam też różne inne małe przedmioty. Krążki wyglądające jak z metalu, ale bardzo lekkie, zamknięte w poniszczonych plastikowych pudełkach. Jeden z handlarzy Chinosów orzekł, że to płyty kompaktowe z muzyką. I pokazał nam, jak się je wkłada do tego urządzenia. Za pierwszym razem mu się nie udało, ale w końcu wsunął płytę właściwą stroną do czarnej szczeliny.
Ku zdumieniu wszystkich, aparatura zaświeciła i zaczęła mruczeć. Były w niej małe światełka, czerwone i zielone, i takie szkiełko z igiełkami podobnymi do wskazówek licznika promieniowania. To było magiczne, bo te światełka były najwyraźniej elektryczne, a urządzenie nie było podłączone do prądu.
Usłyszeliśmy jakieś kliknięcie, a później z aparatu wypłynęła urokliwa muzyka, nigdy wcześniej takiej nie słyszałem. Byłem tam wtedy. Rozpłakałem się, kiedy ją usłyszałem. Wielu innych płakało. Może nawet wszyscy, ale niektórzy próbowali to ukryć.
„Mahler” – tak było napisane na tym srebrnym krążku. „Symfonia numer 5”.
Nikt z nas, ani z Chinosów, nie rozumiał znaczenia i celu tego daru.
Odkupienie od króla tej niebywałej rzeczy kosztowało nas dużo. Dwadzieścia karabinów maszynowych i dwie skrzynie amunicji. Ale byliśmy wtedy szczęśliwi i nieświadomi. Niebezpieczeństwo wydawało się czymś z przeszłości. Rzecz jasna, było inaczej, ale wtedy, parę miesięcy po rozprawieniu się z Synami Gniewu, tak właśnie się czuliśmy.
Zanieśliśmy triumfalnie aparat do Bonoli. I pewnego wieczoru puściliśmy wszystkim muzykę z tych krążków.
W tych pudełkach z płytami były też kartki, takie małe książeczki. Pisano w nich o tej muzyce i o tym, kto gra. Niektóre były bardzo zniszczone, prawie nieczytelne. W paru pudełkach w ogóle ich nie było. Ale nas wtedy interesowała tylko muzyka. Ciekawość dotycząca wykonawców miała przyjść później.
Danielę zamurowało, kiedy słuchała krążka pieśniarki o imieniu Alice. Ostatnia pieśń nosiła tytuł „Recesja”. Była z tekstem włoskiego poety, który nazywał się Pier Paolo Pasolini.
Jej słowa były takie:
Będziemy oglądać połatane spodnie;
czerwone zachody słońca nad wsiami bez aut,
pełnymi biednych ludzi,
co powrócą z Turynu lub z Niemiec.
Starzy będą panami swych marnych murów
niczym senatorskich foteli;
a dzieci będą wiedzieć, że zupy jest mało,
i co znaczy kawałek chleba.
Wieczór czarniejszy będzie od końca świata,
zaś nocą słuchać będziemy jedynie świerszczy lub grzmotów…
Ta pieśń przyprawiała o dreszcze.
Kolejne strofy miały coś z uroczystego tonu proroctwa.
Miasta wielkie jak światy
pełne będą pieszych,
w szarych ubraniach
z jedyną prośbą w oczach
nie o grosz, lecz tylko o miłość,
jedynie o miłość.
Małe fabryki
na zielonej łąki najpiękniejsze łono
w załom rzeki
w samo serce starej dąbrowy
rozpadać się będą po trochu co wieczór,
ściana po ścianie,
blacha za blachą.
Dzieci przywierały do siebie, ale dorośli też, w obawie, żeby nie okazać słabości. Te wersy, ich harmonia, dotykały najgłębszych strun serca.
A stare pałace
będą jak kamienne góry
samotne i zamknięte jak niegdyś.
Powietrze poniesie woń mokrych łachmanów.
Wszystko będzie odległe.
A pociąg i kurier przemkną z rzadka
niczym we śnie.
Mówią, że czasem, w niektórych pustych tunelach, możesz usłyszeć odległy dźwięk jadącego pociągu. Że kiedy przyłożysz ucho do szyn, czujesz ich drgania, jakby naprawdę któryś ze starych pociągów przemierzał tunele metra, ciemne trzewia tej wiecznej nocy.
Bandyci twarze będą mieli jak kiedyś
i krótkie włosy na karku
i oczy swych matek
czarne od księżycowych nocy,
a zbrojni będą jedynie w nóż.
Kopyto końskie dotknie ziemi,
jak motyl lekkie,
i w ciszy przypomni,
czym był świat
i czym będzie.
W naszym świecie nie ma koni.
Ale może kiedyś będą.
Powtarzam sobie, że może w jakiejś odległej kryjówce pod ziemią przetrwała para, z której odrodzą się konie.
Ale chociaż ich nie ma, choć nikt z nas ich nie widział, sens tego końskiego kopyta w ostatnich wersach jest dla nas jasny.
Daniela nauczyła się pieśni na pamięć i zaczęła ją śpiewać, bez akompaniamentu, bo nikt z nas nie umiał grać na żadnym instrumencie, poza szofarami, te zaś nie zabrzmiały więcej od czasu upadku stacji centralnej, i mam nadzieję, że już nie zabrzmią.
Ludzie coraz częściej prosili Danielę, żeby im śpiewała, aż sześćdziesięcioletnia piosenka stała się ich pieśnią, a później pieśnią Miasta, a później ktoś jednak nauczył się grać na starych instrumentach odnalezionych w ruinach, i pieśń jeszcze wypiękniała. Fakt, że ten, kto ją napisał, na prawie czterdzieści lat przed końcem świata, potrafił ten koniec zobaczyć i jeszcze dojrzeć w nim nowy początek, przyprawiał nas o zawrót głowy.
Kopyto końskie dotknie ziemi,
jak motyl lekkie,
i w ciszy przypomni,
czym był świat
i czym będzie.
Jesteśmy tym, czym jesteśmy z powodu zła wyrządzonego światu. Ale i dzięki dobru. I chyba to samo można powiedzieć o tych dziwnych istotach, z którymi przyszło nam dzielić Ziemię. Bo przecież i one, jak my, ją odziedziczyły, więc wyobrażam sobie, że będziemy zastanawiać się nie nad tym, jak ją im odebrać, ale nad tym, jak z nimi żyć na niej w pokoju.
John zapytał Obywateli, kto z nich chce mu towarzyszyć w podróży.
Zgłosiło się wielu. On wybrał pięciu.
Isaac zaprojektował dla niego sanie, które bez trudu ciągnąć mogła jedna osoba. W saniach był też składany namiot z wojskowego materiału zapewniającego ochronę przed promieniowaniem. Alberci byli zachwyceni tym projektem. Wykonali sanie w rekordowym czasie, a później zrobili jeszcze cztery egzemplarze dla siebie.
W dzień odjazdu u bram Bonoli zgromadził się wielki tłum.
Poprosiłem, żeby wzięli mnie ze sobą, ale John się roześmiał i odmówił.
– Kiedy dorośniesz, wrócę po ciebie – powiedział. – I pokażę ci Rzym. To przepiękne miasto. Jest zrujnowane, ale to majestatyczne ruiny.
John uściskał Waganta, Danielę i wszystkich, którzy w ten sposób właśnie chcieli się z nim pożegnać.
Cieszył się, widząc, że na szyi wielu wisiały małe krzyżyki zrobione z najprzeróżniejszych materiałów.
Prosili go, żeby się za nich modlił, a on odparł, że jeśli chcą, to może dla nich odprawić mszę.
I tak, kiedy przygasało światło słoneczne, ojciec John Daniels wymawiał dawne modlitwy, a tłum odpowiadał mu, zrazu niepewnie, a później z coraz większą śmiałością, nakładając coraz więcej głosów na głos księdza.
Kiedy skończył, pozdrowił wszystkich ręką i założył uprząż do ciągnięcia sań. Pozostali mieli go zmieniać w podróży. Ale przez pierwszą część drogi chciał ciągnąć je sam.
Patrzyliśmy, jak znikają w padającym śniegu i w ciemności.
Kiedy zniknęła ostatnia postać, zapadła ściskająca za serce cisza. Po chwili rozkrzyczało się jakieś dziecko, a jego matka zaśpiewała kołysankę, żeby je uspokoić.
Tego dnia wróciliśmy do naszych schronisk, przysięgając sobie, że nigdy nie zapomnimy ojca Johna. I niektórzy dotrzymali słowa.
Ja to widziałem i opowiedziałem wam zgodnie z prawdą.
Johnowi i pozostałym zapewne przydarzyło się jeszcze wiele, ale ja tego nie widziałem i nie mogę wam o tym opowiedzieć.
Może inni opowiedzą o tym, co zaszło w kolejnych dniach i tygodniach, i czy podróż ojca Danielsa zaprowadziła go do upragnionego celu.
Dzisiaj wiem, że świat jest o wiele większy, niż wydawało mi się w dzieciństwie, i że jeszcze większe od świata jest ludzkie serce.
Nauczyłem się tego wszystkiego od nadzwyczajnego człowieka, jakim był ojciec John Daniels.
Dlatego każdego wieczoru, nim zapadnie zmierzch, zapalam świecę w najwyższym oknie Miasta, w mieszkaniu należącym dawniej do Waganta.
Zapalam ją, by prowadzić naszych przyjaciół w ciemności nocy.
I by ich pamiętać.
Zapalam ją, zamykam drzwi, i wracam znów pod ziemię, do mojej rodziny.
I chociaż jej nie widzę, choć dzielą mnie od niej zamknięte drzwi, puste i ciemne schody, to wiem, że jej płomień rozświetla noc.
Tak jak wiem, że wszyscy, prędzej czy później, wrócimy do domu.