Читать книгу Wielkie Płaszcze - Sebastien de Castell - Страница 28

Оглавление

22 | Moloch

W dzień bitwy wojska uformowały się w kolumny marszowe około czwartej po południu. Ostatnie godziny przed wymarszem poświęcili na czyszczenie broni i sprawdzanie ekwipunku. Zwiadowcy wysyłani przez Waganta byli kurierami pomiędzy nimi a powierzchnią i przynosili informacje o postępach naziemnych wojsk Albertów. Chodziły słuchy o tajemniczych wozach przykrytych czarnymi płachtami, które nadciągały nie z terytorium Albertów, lecz z obojga miast.

Cadorna była jedną z największych stacji mediolańskiego metra. Coś z tej wielkości zostało jeszcze w holu głównym, na drugim, wieloperonowym poziomie pod ziemią. Chociaż gumowe pokrycie posadzek zniknęło już prawie wszędzie, odkrywając surowy beton, a wiele czerwonych i czarnych kamyków mozaiki odpadło z murów, sala nadal była w dobrym stanie, jak na dwadzieścia lat zaniedbań.

Wojska zaczęły zajmować pozycje w holu. Oddziały obojga miast były bardziej uporządkowane i zdyscyplinowane od Albertów, którzy ciągle demonstrowali buntowniczego ducha, prowokując żołnierzy Chinosów, zwłaszcza kobiety, żartami i wyzwiskami. Wśród Albertów nie było kobiet. Nie mieli też mundurów, a jedynym jednolitym elementem ich ubioru była opaska na ramieniu przedstawiająca średniowiecznego rycerza uzbrojonego w tarczę i miecz wzniesiony ku niebu. Te obrazki na naramiennikach były równie prymitywne jak ci, którzy je nosili. Młodzi czy starzy, Alberci nosili niechlujne brody zasiedlone przez skoczną faunę. Wyglądało na to, że ich przesądy dotyczą nawet korzystania z mydła. Smród był straszny. A ich buta jeszcze bardziej wezbrała z chwilą, gdy swoje partackie uzbrojenie wymienili na pierwszorzędne wyposażenie dostarczone przez żołnierzy obojga miast. Obnosili się niczym pawie z nowymi automatami, w hełmach z wizjerami z pleksi. Nawet nowe maski przeciwgazowe wzbudzały ich entuzjazm. Dla funkcjonujących w dużej mierze na otwartym powietrzu były najważniejszym elementem wyposażenia.

Alberci nie mieli Matek Miłosierdzia i patrzyli z mieszaniną pogardy i nieufności na kobiety z naszyjnikami z amuletów i główek Barbie, na dziewczyny z wielkimi torbami oznaczonymi czerwonym krzyżem, pełnymi suszonych grzybów i fiolek z proszkami.

Alberci nie mieli nawet lekarzy jak Chinosi. Jeden z nich w każdej drużynie nosił czarną maskę z dziobem i był nazywany Poliszynelem. Kiedy jakiś Albert zostawał ciężko ranny, Poliszynel dobijał go, podcinając mu gardło.

Alberci pasowali jak ulał do postatomowego świata.

Chinosi przechodzili obok nich nieufnie, z widoczną obawą. Jednym z nich był Marcos, choć gdyby nie kolor skóry i bezwłose policzki, można by go było wziąć za Alberta. Bękart króla mambo występował przed swoimi ludźmi, popisując się kurtką z kevlaru i bogatym uzbrojeniem: AK-47 połyskującym jak klejnot i dwoma pistoletami Beretta zatkniętymi za pas: chromowanymi, o rękojeściach z kości słoniowej. Daniela musiała powstrzymywać grymas pogardy. Pistolety były tak zatknięte, że w razie potrzeby niełatwo byłoby ich dobyć. Marcos był idiotą. Dostrzegł jej spojrzenie, zinterpretował je na opak i odpowiedział promiennym uśmiechem, obnażając niezwykle białe zęby i puszczając oko. Dziewczyna odwróciła się z niesmakiem.

Od ponad pół godziny szukała Waganta w rozgardiaszu, jaki panował na stacji. Hałas pod niskimi sklepieniami był ogłuszający. Nawoływania, śmiechy, jakiś pojedynczy płacz kobiety albo dziecka przebijały się przez tło pełne metalicznych dźwięków i odgłosu powłóczonych pod ciężarem ekwipunku nóg. Choć i ona, i Wagant nalegali, nie było sposobu, żeby przekonać Albertów do ograniczenia ciężaru ich plecaków. Odpowiedzieli wzgardliwie, że przywykli do noszenia przy sobie całego swojego dobytku. Przywykli do wielu rzeczy, zbyt wielu. Na przykład do traktowania innych jak obcych, bo tylko siebie uważali za prawowitych suwerenów Mediolanu. Nawet ich język trudno było zrozumieć. Wagant powiedział, że to lombardzki, stary dialekt, którym mówiono kiedyś w mieście, pomieszany z żargonem przystosowanym do opisu nowych warunków życia. Ci mężczyźni przedstawiali obraz totalnej anarchii. Daniela patrzyła na nich ze zniechęceniem, zastanawiając się, do czego mogą się przydać na placu boju. Nie miała już długo czekać, żeby się o tym przekonać, czy to z miłym zaskoczeniem, czy ze smutkiem.

Buzowały w niej nadal emocje poprzedniej nocy. Czuła jakby ssanie u wlotu żołądka. Po przezwyciężeniu początkowej nieśmiałości wynikającej z braku doświadczenia, Wagant okazał się czułym, a zarazem pełnym temperamentu kochankiem. Kochali się wiele razy. Ile? Nie była w stanie powiedzieć. Po pierwszym razie w ciemności zapalili światło, a wtedy przeżycia stały się jeszcze intensywniejsze, bo mogła patrzeć, jak ciało jej przyjaciela, jej kochanka, porusza się w niej, porywając oboje w spiralę rozkoszy, w której zatracili się trzy, cztery razy. Z czułością, ale i ze złością na niepewność jutra.

Zarumieniła się, wspominając te chwile. Zatopiona w myślach zauważyła ojca Danielsa dopiero wtedy, kiedy się do niej odezwał.

– Daniela.

– Ojciec John.

Zarumieniła się jeszcze bardziej, wymawiając to imię.

– Wszystko w porządku?

– Tak.

Patrzyli na siebie zakłopotani, dopóki dziewczyna nie dodała:

– Dziękuję za to, co mi ojciec powiedział wczoraj.

– Myślisz, że moje słowa przydały ci się na coś?

– Tak.

– To cieszę się. Jak się czujesz?

– Zmęczona. Przestraszona.

Oczy Danielsa pociemniały i nabrały głębi.

– Przez miłość jesteśmy delikatniejsi. Bardziej bezbronni. Ale jest tego warta. Mogę coś dla ciebie zrobić?

Daniela myślała przez dłuższą chwilę, zanim dała odpowiedź:

– Proszę się za nas modlić.

– Będę – obiecał kapłan.

Wyciągnął dłoń, a Daniela ją uścisnęła.

– Ale ojciec nie ma broni – zorientowała się ze zdumieniem.

– Nie umiem się nią posługiwać.

– Należałoby się nauczyć. W przeciwnym razie proszę pozostać tutaj, w bezpiecznym miejscu. Tam na górze jest niebezpiecznie.

– Podejmę to ryzyko. To przeze mnie bierzecie w tym udział.

– Przez ojca albo dzięki ojcu… Kto to może wiedzieć?

– Gdybym nie stracił bomby…

– To prędzej czy później musielibyśmy stawić czoło tym bydlakom. Sami nie dalibyśmy im rady. Dzięki ojcu mamy przynajmniej armię. Szału nie ma, ale w tych okolicznościach to i tak szczyt marzeń.

– Wszystko będzie dobrze – pocieszył ją ksiądz.

– To takie życzenie, tak?

– Ja po prostu wiem, że tak będzie. Że wszystko będzie dobrze.

Daniela skinęła głową, przygryzając usta.

– Powodzenia, ojcze Danielsie.

– Powodzenia.

Kiedy dziewczyna oddaliła się, ksiądz, z zamkniętymi oczami, udzielił jej błogosławieństwa. W tym momencie wolałby nadal posiadać zdolności darowane, a później odebrane przez Mnicha: moc uzdrawiania, uspokajania i inspirowania. Teraz mógł to robić jedynie przy użyciu słów, a to było mało.

Ale nie było przecież innego sposobu.

Nie pozostało nic innego.

Odwrócił się i ruszył do wyjścia.

Patrząc na te masy ludzi w kombinezonach polowych przemieszczające się ku wyjściu, Wagant znów poczuł ten przypływ smutku, równie nagły, co niezrozumiały.

– Co jest? – zapytał Crismani.

Wagant wybrał wojskowego komendanta Bonoli na drugiego szefa tej ekspedycji. Szanował go, miał do niego zaufanie. Ale nie znał go jeszcze na tyle dobrze, żeby mu się zwierzać.

– Nie wiem – odparł po części szczerze.

– Kto wpadł na pomysł tych fantastycznych kombinezonów?

– Isaac. Nasz as. Miał też parę innych błyskotliwych pomysłów, zobaczysz, jak wyjdziemy na wierzch.

Kombinezony polowe fascynowały wszystkich, którzy zakładali je po raz pierwszy. Były dwustronne: z jednej strony białoszare jak śnieg, z drugiej imitowały gruzowisko. Crismani był nimi zachwycony.

– Przypomnij mi, żeby podziękować temu Isaacowi, jak go zobaczę. Tak przyzwyczailiśmy się do myślenia o Potworach jako naszych jedynych wrogach, że podobny pomysł nigdy nie postałby nam w głowach.

– No właśnie. Potwory mają gdzieś nasze maskowanie. Przecież nie mają nawet oczu. Myślę, że widzą w podczerwieni.

– Może i tak – odparł Crismani. – Za to jest pewne, że Synowie Gniewu widzą nas oczami. Więc te kombinezony są świetne.

Waganta rozpierała duma, chociaż nie było w tym jego zasługi. Może tylko taka, że pożyczał Isaacowi właściwe książki. Te kombinezony były tylko jednym z wynalazków Isaaca wyciągniętych jak z kapelusza, na które Wagant liczył, żeby choć w części skompensować utratę taktycznego wsparcia Potworów. Crismaniemu i pozostałym żołnierzom z Bonoli opadła szczęka, kiedy zobaczyli, jak kombinezony można w mgnieniu oka przewrócić na drugą stronę trzema prostymi ruchami. To było ważne, kiedy musiałeś to zrobić z maską na głowie i rękami w ciężkich rękawicach.

– Naprawdę fantastyczne – powtórzył Crismani.

– Dziękuję – odpowiedział Wagant. I położył rękę na jego ramieniu. Jeszcze dzień wcześniej by tego nie zrobił. Ostatnia noc nieodwracalnie go zmieniła.

– Chciałem powiedzieć, że poznanie cię było dla mnie zaszczytem i że będzie jeszcze większym honorem walczyć u twojego boku.

Crismani uśmiechnął się.

– Już walczyliśmy razem. Przeciwko Albertom.

– Tak. Ale to się nie liczy. To było za łatwe.

– Żadna bitwa nie jest zbyt łatwa, mój przyjacielu.

Wagant długo delektował się tym słowem, zanim sam go użył.

– Powodzenia, przyjacielu.

– Za rok w Jerozolimie!

– Co?

– To takie żydowskie życzenie. Cześć, Wagancie. Idę sprawdzić moich ludzi. Zobaczymy się na górze. I pamiętaj, walka walką, ale musimy tam najpierw dotrzeć.

Strumień ludzi w przestronnym podziemiu sunął nieprzerwanie jak rzeka, tyle że płynąca w górę. Na powierzchnię prowadziło dwanaście biegów schodów, w tym cztery ruchome – nieczynne od dwudziestu lat – do których niewielu miało zaufanie. Samuel był zafascynowany liczbą schodów. Wybrał trzecie od lewej strony.

Ludzka fala płynęła nieprzerwanie w górę, docierając do wyższego piętra, z którego na zewnątrz prowadziło pięć wyjść. Wyposażeni w pałki i gwizdki żołnierze z wszystkich trzech armii zawiadywali ruchem, kierując oddziały ku różnym wyjściom. John znalazł się w grupie zmierzającej do środkowego. Spostrzegł, że wszyscy wokół niego pospiesznie zakładali maski i przyglądali mu się zdumieni, widząc, jak wychodzi z odkrytą głową. Ktoś coś za nim wołał w niezrozumiałym języku Albertów.

Jeszcze kilka kroków po schodach, i John znalazł się na zewnątrz.

To, co zobaczył wokół siebie, zaparło mu dech w piersiach.

Smagany wiatrem plac był olbrzymi. Na jego obrzeżach wznosiły się na wpół zawalone budynki, niektóre nawet dziesięciopiętrowe, jak ten naprzeciwko. Szyby w wielkich oknach na niebieskiej fasadzie były powybijane i budowla wyglądała jak ogromne puste kolumbarium. Napis nad arkadami przed budynkiem „Malpensa Express Stacja Cadorna” był prawie nieczytelny. Rozbite konstrukcje ze szkła, pordzewiałe filary. Nad placem górował niedorzeczny monument: metalowa igła wysoka na prawie dwadzieścia metrów z ogromną kolorową nicią przewleczoną przez ucho u góry. Z fontanny na środku placu wystawał prawi dziesięciometrowy metalowy węzeł w identycznych kolorach – czerwonym, białym i żółtym. Musiała to być jakaś rzeźba podzielona na dwie części.

Dookoła, tu i ówdzie, wystawały ze śniegu pokrywającego plac inne czarne igły, ale nie były to rzeźby, tylko to, co pozostało po drzewach, które kiedyś musiały zdobić to miejsce.

Jakiś człowiek z Bonoli z dystynkcjami dowódcy drużyny zniecierpliwiony podał mu maskę. Żeby uniknąć dyskusji, John postanowił ją założyć. Kiedy to zrobił, tamten klepnął go w plecy. I wskazał zaparkowane nieopodal pojazdy, na jakiejś ulicy od północy, w głębi której majaczyła w bezustannej śnieżycy jakaś ciemniejsza bryła – stary mur.

– Idź po broń. Tam mają. Gdzie ty masz głowę? Powinienem postawić cię do raportu!

John skinął tylko głową, nie odpowiadając. To i tak nic by nie dało. I ruszył w stronę samochodów pod czujnym spojrzeniem dowódcy.

– Czego chcesz? – zapytał go obcesowo żołnierz z oplandekowanej ciężarówki.

– Zgubiłem broń. Powiedzieli mi, żebym przyszedł tutaj.

– To gratuluję ci, fiucie. Na pewno ci jej nie ukradli?

John wzruszył ramionami.

– To nie jest sklep. Zostało mi to – rzekł żołnierz, podając Johnowi zdezelowany karabin i pudełko amunicji. – Jeżeli nie rozwali ci twarzy i nie dasz się zabić, to odnieś mi to po powrocie. To nie jest prezent. Rzekłbym nawet, że powinieneś mi się czymś odwdzięczyć. Może być butelka whisky.

John podziękował i odszedł.

Większość samochodów miała uruchomione silniki, plac rozbrzmiewał ich warkotem i tonął w smrodzie starego paliwa oraz dodatków chemicznych, które czyniły je zdatnym do użycia po dwudziestu latach. Z rur wydechowych unosił się szary dym rozpływający się w padającym śniegu.

John zastanawiał się, jak zamierzali dokonać ataku z zaskoczenia przy takim hałasie.

Zorientował się, że wiatr wieje w dobrym kierunku i skutecznie zabiera ze sobą dźwięki i smród spalin, przynajmniej dopóki nie byli wystarczająco blisko stacji.

Różnorodność pojazdów była zaskakująca.

Były tam auta terenowe, które już w czasach Wielkiej Zagłady musiały mieć niemały przebieg, ale i inne, nowsze, a mimo to sprawiające wrażenie bardziej zdezelowanych. Były pikapy z karabinami maszynowymi zamontowanymi na pokładzie tuż za kabiną, i inne, przewożące coś, co wyglądało na moździerze. Plus około dwudziestu ciężarówek, do których ładowano ludzi. John skierował się do jednej z nich.

Wyciągnęło się ku niemu wiele dłoni i pomogło mu wejść do otwartej skrzyni ładunkowej.

John wzdrygnął się.

Powinien był się zorientować już po smrodzie.

Pod standardowymi hełmami, pod starymi hełmami policyjnymi i pod maskami przeciwgazowymi szczerzyły się dzikie brodate twarze Albertów.

– Uhhh, ve’ chi che gavèm chi! – ryknął najstarszy z nich, co znaczyło mniej więcej: „Nooo, patrzcie kogo my tu mamy!”.

Ci z tyłu samochodu wychylili się, żeby się przyjrzeć Johnowi, jakby był jakimś dziwnym zwierzakiem.

Komentowali bez końca w tym swoim niezrozumiałym języku.

Jeden z nich przemówił po włosku: „Ej ty, pedziu, jesteś od tych lalusiów z obojga miast? Jesteś jednym z nich? Prześliczne pizdusie”.

– Tak, jestem z obojga miast.

– Więc musimy ci podziękować za wszystkie te super manele! Nigdy przedtem nie byliśmy tacy eleganccy!

– Wy dajecie ciężarówki. To chyba uczciwa wymiana.

Albert długo przeżuwał to słowo.

Potem pokręcił głową.

– Wyglądacie na w porządku typasów. Jesteście prawie jak my. Nie jak te gównojady Chińczyki i Latynosy. To dlatego są cali żółci i brązowi: bo żrą gówno.

Jego kumple zareagowali chóralnym grubiańskim śmiechem.

– Ten sojusz nie potrwa długo, wiesz o tym, nie? Panami tego miasta jesteśmy my. Jest nasze, a może i wasze, jeżeli jesteście tacy jak my.

John wiedział, że powinien siedzieć cicho, ale nie wytrzymał.

– Pewnie, że jesteśmy jak wy. Nie licząc wiary.

– Jakiej wiary?

– No, chyba wiesz, że my z Bonoli jesteśmy Żydami, nie?

Żołnierze w ciężarówce nagle zamilkli.

Patrzyli na księdza jak jeden mąż.

– Żartujesz? – zapytał w końcu najstarszy. Spod maski wyglądała długa siwa broda.

– Ani trochę.

– Żydami…

– Tak.

Alberci popatrzeli po sobie. A staruch wyciągnął w kierunku Johna chudy, krogulczy palec.

– Ale jesteście biali.

Ksiądz puścił do niego oko.

– Mniej więcej.

Tamten miał odpowiedzieć, gdy ciężarówka z szarpnięciem ruszyła naprzód, aż wszyscy podskoczyli. Albert siedzący w samym tyle omal nie spadł. Jego towarzysze już byli gotowi go przytrzymać. A potem zaczęli go żartobliwie okładać kuksańcami. Z tego, co można było dostrzec pod maską, był najmłodszy w grupie. Mógł mieć nie więcej niż piętnaście, może szesnaście lat.

Samochód szarpał, wypluwał z siebie całe chmury czarniawego dymu, który plamił pryzmy śniegu na poboczu drogi.

Alberci skupili uwagę na trasie. Budynki po obu stronach wyglądały jak góry. Niektóre były białe. Ale większość poczerniała od pożarów, z ciemnymi otworami okien. Z wolna, w miarę jak przesuwali się na północ, przed nimi zaczęła prześwitywać przez śnieg długa budowla, która okazała się murem wokół gigantycznego zamku.

– Co to jest? – zagadnął John Alberta, który rozmawiał z nim po włosku.

– Zamek Sforzów – odparł tamten z dumą.

John przypatrywał się z niedowierzaniem tej ogromnej, ciemnej masie wznoszącej się nad drogą i nad patetycznym orszakiem starych, pyrkających wozów rodem z kroniki filmowej o rewolucji październikowej.

– To był zamek królów Mediolanu – odezwał się szesnastolatek, z szeroko otwartymi oczami wyglądającymi z wizjera maski.

John nie miał ochoty go poprawiać. Mówić mu, że nigdy nie było żadnego króla Mediolanu.

Alberci przypatrywali się z zachwytem tej starej ruinie, wciąż imponującej, chociaż mur miejscami zawalił się na dłuższych odcinkach, a fasada nosiła niewątpliwe ślady niszczycielskiego pożaru.

Konwój przejechał obok bram zamku, przecinając jakiś plac zawalony starymi, zaśnieżonymi autami. Pierwsza ciężarówka wyposażona była w pług brutalnie zmiatający z drogi zarówno śnieg, jak i wszelki złom. Odpadająca z blachy aut rdza barwiła śnieg plamami podobnymi do koloru zaschłej krwi.

Alberci najwyraźniej czuli się jak ryby w wodzie na wolnym powietrzu. Raz na jakiś czas któryś z nich wyciągał z plecaka przedziwne urządzenie, rodzaj szklanej ampuły zawierającej dwa paski folii aluminiowej zawieszonej na drucie. Podnosili to na wysokość oczu, sprawdzali, jak poruszają się te dwa cieniutkie paski, po czym chowali ustrojstwo z powrotem do plecaka. Starsi wyśmiewali się z ich przejęcia. Ale i oni zdradzali oznaki coraz większej nerwowości, w miarę jak zanikało światło.

Przejechali niespełna milę, kiedy zaczął zapadać zmrok. Ziąb był coraz większy i bardziej dokuczliwy. Szum wiatru ogłuszał. Powinni być mu wdzięczni, bo był dla nich osłoną. Ale chwilami był tak silny, że musieli trzymać się słupków, żeby nie pospadać. Żołnierze zaczęli instynktownie przyciskać się jeden do drugiego. Zapadająca nieuchronnie noc napawała przerażeniem.

Samochody jechały dalej z wyłączonymi światłami. Wagant uprzedził Danielsa, że kierowca pierwszego samochodu ma niezwykle cenne okulary noktowizyjne. Wszyscy pozostali po prostu jechali za nim, i miało tak być nawet w kompletnych ciemnościach. Chodziło o to, żeby nie wzbudzać czujności Synów Gniewu światłami orszaku. Johnowi wydawało się to idiotyczne. Przecież ciężarówki robiły taki hałas i wypluwały tyle smrodu, że były łatwe do zauważenia z daleka.

Zebrać razem tak imponującą liczbę pojazdów z pewnością nie było prostym zadaniem. Najtrudniej dostępną rzeczą – jak podsłuchał John Daniels – były opony. Wzmocnili je prowizorycznymi gąsienicami, zrobionymi z drewna i drutu. Przy niewielkiej prędkości były w miarę skuteczne, chociaż wprawiały w drżenie blachy pojazdu w sposób nienapawający optymizmem.

Jechali tak już od dwóch godzin, nieznośnie wolno jak dla Johna, chociaż taka szybkość musiała być istnym cudem dla żołnierzy, z których większość nie słyszała silnika od dwudziestu lat.

Przejeżdżali teraz kanionem o zrujnowanych ścianach, który niegdyś był jedną z ulic centrum Mediolanu. Żołnierze gorączkowo wypatrywali znaku życia, jakiegoś ruchu w zniszczonych fasadach. John znów zapragnął posiadać nadnaturalną zdolność widzenia otrzymaną od Mnicha, który później mu ją odebrał. Wrażenie, że są obserwowani, było przemożne. Ale nie dało się dostrzec żadnej oznaki obecności tych niewidzialnych obserwatorów, choć nawet John miał pewność, że gdzieś są.

Przejechali kolejnymi ulicami przez kolejne place. Jedna z ciężarówek się zatrzymała. Pasażerowie próbowali ją uruchomić na pych, ale bez skutku. Wtedy zepchnęli ją na pobocze i rozdzielili się na inne samochody. Jeden z nich wsiadł do wozu Danielsa. Alberci pomogli żołnierzowi dostać się na skrzynię ładunkową.

Kiedy usiadł, John rozpoznał w nim rabina Samuela.

– Ejże – krzyknął do niego Albert – zabezpiecz broń, kurwa mać.

Rabin pokiwał głową. Ale widać było, że nie ma pojęcia, jak to się robi. Jeden z Albertów pomógł mu, wzdychając. Później przyjrzał mu się od stóp do głów.

– Czy ty czasem nie jesteś z Bonoli? – zapytał.

– Jestem – odrzekł Samuel bezrefleksyjnie.

Albert przyglądał się badawczo jego długim czarnym puklom, brodzie i nosowi. Potem powiedział coś do kamratów, którzy zaczęli krzywo patrzeć na rabina.

– Nie lubimy Żydów – powiedział najstarszy z Albertów głosem, w którym brzmiała groźba. – Nie lubimy Żydów, Czarnuchów, Chińczyków, Latynosów i w ogóle wszystkich, którzy dziwnie mówią. Jak ty – dokończył, celując w pierś ojca Johna palcem w rękawiczce.

Samuel pokręcił głową:

– Ale, panowie. Ja urodziłem się w tym mieście. Moi rodzice…

– Chuj mnie obchodzisz ty, twoja pierdolona matka i twoi jebani przodkowie. Może i nawet wysrało cię na tej ziemi, ale jesteś takim mediolańczykiem, jak i te jebane Potwory, co sobie wzięły katedrę.

Te ociekające nienawiścią słowa wypowiedział mężczyzna siedzący w głębi ciężarówki, oparty plecami o kabinę. Nie był jakoś specjalnie wysoki, ale potężnie zbudowany. Niczym niedźwiedź. Pod hełmem widać było krótko ścięte włosy, niemal na zero, a jasna broda była starannie przycięta, nie to, co u jego kompanów.

Mówił powoli, prawie beznamiętnie. Jakby jego słowa nie były ognistą serią wyzwisk, lecz czymś zupełnie normalnym.

– Wy, obcy, macie zamiar zająć nasze miasto. Teraz nawet ktoś wbił sobie do łba, że zniszczy je tą pierdoloną bombą. No to posłuchaj, jak będzie naprawdę. Przy waszej mizernej pomocy Alberci wymiotą te skurwysyńskie szczury ze stacji centralnej. I weźmiemy ją sobie. Jest nasza na mocy prawa. Wy będziecie mogli wrócić do waszych nor, dopóki nie postanowimy, że z wami też czas skończyć. Bo ta ziemia jest nasza, zrozumiano? Nasza.

John przyjrzał się rysom twarzy tego mężczyzny. Były wyraźnie słowiańskie. Wielka Zagłada wymieszała w dziwaczny sposób karty na stole. Założyłby się, że Samuel miał większe prawo do uznawania Mediolanu za swoje miasto. Ale w nowym świecie, stworzonym przez bomby, prawo oparte było na sile, a nie na sprawiedliwości. Sądy obróciły się w gruz, a prochy sprawiedliwych i niesprawiedliwych rozproszył wiatr, mieszając je z sobą tak skutecznie, że stały się nie do odróżnienia. Dla ocalałych życie zmieniło się w niekończącą się grabież. Oznaczało to wchodzenie do cudzych domów, naruszanie ich wymarłej przestrzeni, rabunek pozostałych zapasów, gwałcenie intymności wspomnień. Stare zdjęcia rodzinne służyły do rozpalania ognia albo do podcierania się. Wulgarny śmiech rozbrzmiewał w martwych sypialniach nowożeńców.

John ocknął się z zamyślenia.

Sytuacja się zaogniała. Nie mógł na to pozwolić.

– Chłopaki, przestańcie!

– Nie jestem twoim chłopakiem – warknął jasnowłosy niedźwiedź.

– Chciałem tylko powiedzieć, że nie czas na kłótnie. W tej bitwie jesteśmy razem. Spróbujmy ją wygrać, zanim zaczniemy dyskutować o tym, co później zrobimy, a czego nie zrobimy.

– Bądź pewny, że to, co zrobimy później, wam się nie spodoba.

– W porządku, zrozumiałem. Ale teraz odłóżmy te…

John nagle zamilkł. Patrzył osłupiały na coś w górze. Dostrzegł, że paru innych w samochodzie robiło to samo. Aż wszyscy, jak jeden mąż, spojrzeli w ten sam punkt.

Pierwsze auto w kolumnie zatrzymało się, a za nim wszystkie pozostałe.

Przed ich oczami, w odległości pół mili, rósł czarny atomowy grzyb.

A przynajmniej tak to wyglądało.

Wszyscy przyglądali się temu śmiertelnemu widokowi w absolutnej ciszy, w słabym świetle zmierzchającego dnia. Grzyb górował wysoko nad ruinami. Wydawał się nieruchomy, ale nagle sam szczyt jakby zaczął się rozpływać, rozpadać na części. Wkrótce z dreszczem przerażenia żołnierze zorientowali się, co naprawdę mają przed oczami.

Setki, tysiące skrzydlatych postaci oderwało się od szczytu grzyba, rozlewając się na wszystkie strony. Trzepot ich skrzydeł brzmiał jak burza. Przez kilka chwil czarne stwory pozostały zawieszone nieruchomo w powietrzu. Później wszystkie naraz raptownie skręciły w prawo i odfrunęły, niczym stado ptaków, w stronę katedry, czyli Ula.

Zostawiły po sobie dwudziestopiętrowy drapacz chmur, goły i czarny od pożarów, niczym gigantyczną zrujnowaną grzędę.

Ten niewiarygodny widok zmroził krew w żyłach żołnierzy.

Kiedy zniknął ostatni ze skrzydlatych stworów, na konwój padł blady strach. Dręczące uczucie wynikające ze świadomości tego, jak niewiele znaczą ich siły wobec bezgranicznych i niezrozumiałych mocy ukształtowanych przez pożogę Wielkiej Zagłady.

Wobec tego niezwykłego widoku czuli się nieskończenie mali i bezbronni.

Alberci siedzieli w samochodzie bez słowa. Nawet blond zakapior siedział ze zwieszoną głową, jakby dostał z kija.

W ciszy dał się słyszeć głos Samuela:

– Nie musimy się bać tych stworzeń. Albo będą po naszej stronie, albo w ogóle nie zejdą na pole bitwy. Ale nie zrobią nic przeciwko nam. Nie bójcie się ich. Dawid był małym chłopakiem uzbrojonym jedynie w procę, a jednak zwyciężył Goliata, dzięki czemu Izrael pokonał Filistynów.

– Wy, Żydzi, jesteście mocni w pysku – odparował najstarszy Albert. – Czyś ty je widział? Widziałeś te Potwory? Były ich tysiące.

– Jaki sens ma walka z Synami Gniewu? To z Potworami powinniśmy walczyć! – dorzucił blondyn.

Samuel pokręcił głową.

– Jeżeli nie możesz kogoś pokonać, to musisz spróbować się z nim zaprzyjaźnić. W tej chwili naszym wrogiem jest człowiek, a ze Stworami Nocy zawarliśmy rozejm. Nie wiem, jak długo potrwa. Ale wiem, że musimy to wykorzystać, jeżeli chcemy przetrwać.

To było niewiarygodne – nikt się nie odciął.

Siedzieli bez słowa, gdy konwój znów ruszał w drogę. Zastrajkowało kolejne auto. Wszyscy wyskoczyli z niego i wsiedli do trzech samochodów zamaskowanych plastikową plandeką. W pozostałych ciężarówkach nie było już miejsca.

John zastanawiał się, co kryje się pod tymi przykryciami.

Przejeżdżali teraz obok wieżowca, od którego oderwała się chmura Stworów Nocy. Poza wysokością nie różnił się niczym od innych spalonych budynków, które już widzieli po drodze, ani od tych, które rysowały się przed nimi, ledwo widoczne w padającym śniegu. A jednak, jadąc pod jego czarnymi oknami, odczuwali dręczący, nieogarniony lęk, który aż ściskał im serca.

Samuel zbliżył twarz do głowy Johna.

– I jak je odebrałeś? – spytał go, szepcąc na ucho.

– Nie wyglądały na zbyt przyjazne.

– Ale na wrogie też nie.

– Nie, wrogie też nie – przyznał John.

– Jednak to nie podziałało dobrze na morale wojska.

– Zdecydowanie nie.

– Gruntownie osłabiło postrzeganie naszych sił – westchnął rabin.

– Nie rozumiem, dlaczego to zrobiły.

– Nie rozumują jak my. – Samuel pokręcił głową. – Nie możemy wiedzieć, co nam chciały przekazać.

– O ile w ogóle chciały nam coś przekazać.

– Właśnie: o ile w ogóle chciały nam coś przekazać – zgodził się rabin.

Droga robiła się coraz bardziej wyboista. Wstrząsy rzucały żołnierzami na wszystkie strony. Wokół nich panowała już zupełna ciemność.

Przejechali jeszcze kilometr, może półtora, i stanęli.

– Co się dzieje? – zapytał blondyn.

– Cicho! – pogroził mu żołnierz z Bonoli, dając znać, żeby ściszył głos.

– Jesteśmy na miejscu – dodał inny.

Wysiedli, próbując robić przy tym jak najmniej hałasu. Silniki wszystkich cięższych wozów zostały wyłączone. Tylko pikapy z karabinami maszynowymi i trzy auta z plandekami były nadal na chodzie, bo ich silniki pracowały ciszej od pozostałych. Nie było ich prawie słychać na coraz silniej wiejącym wietrze.

Przegrupowali się w drużyny na podstawie przydziałów ustalonych przez Waganta i Crismaniego, którzy tak próbowali rozłożyć siły, aby utworzyć zrównoważone formacje. Nie było łatwo przekonać Albertów, żeby przeszli do drużyn, w których przeważali Chinosi, ale w końcu się zgodzili. Odmówili jedynie wchodzenia do oddziałów, w których były też kobiety.

Daniels szukał swojej drużyny. Odnalazł ją trzy auta dalej. Samuel odpuścił sobie szukanie swojej i dołączył do tej samej.

– Nie sądzę, żeby za tobą tęsknili – skomentował sarkastycznie Albert blondyn, który też dostał przydział do tej grupy. – Popatrzcie tylko na niego! I na tego drugiego! Wyglądają jak dwa strachy na wróble. Strzelba to nie miotła. Umiecie w ogóle strzelać? Wiesz, z której strony wylatują kulki?

– ZOSTAW GO W SPOKOJU – zagrzmiał silny, pewny siebie głos.

Żołnierze z Bonoli poderwali się i stanęli na baczność.

Sergio Crismani miał na sobie nieskazitelny mundur. Rozpięty kombinezon polowy odsłaniał trzy kolorowe paski jeden nad drugim.

Dla jego towarzyszy broni każdy z tych pasków zastępujących dawne odznaczenia był wspomnieniem trudnej ekspedycji zwiadowczej albo zwycięstwa nad wrogiem, czy to ludzkim, czy innym. Na tych wielokolorowych paskach, haftowanych ręcznie z bezgraniczną cierpliwością, zapisała się cała wojskowa historia tego chłopaka. John nie potrafił jej odczytać, ale doskonale czuł, jakim szacunkiem żołnierze Bonoli darzą tego młodego wojownika, za jego spokój, który potrafił zmylić.

– Nie toleruję kłótni między ludźmi pod moją komendą. Jak się nazywasz, żołnierzu?

Blond niedźwiedź wydukał:

– Iwan.

– Dobrze, Iwanie. Posłuchaj mnie, żebym już nigdy nie musiał ci tego powtarzać: walka u boku takich niedojebków jak wy nie jest dla mnie żadną przyjemnością. Ale rozkazano mi zdzierżyć wasze towarzystwo, i postaram się o to, dopóki nie osiągniemy celu.

Odwrócił się tak, żeby objąć wzrokiem wszystkich dwudziestu ludzi ze swojej drużyny.

– A naszym celem, jakby ktoś o tym zapomniał, jest zdobycie nory Synów Gniewu, odzyskanie bomby, przywiezienie do domu naszych zakładników i postaranie się, żeby tym skurwysynom na zawsze odechciało się takich numerów. Cała reszta kompletnie się nie liczy, zapominacie o wszystkim innym, przynajmniej do zakończenia roboty. Jasne?

Wszyscy się zgodzili, oprócz blond olbrzyma.

Crismani stanął przed nim.

– Czy to jasne? – zapytał, patrząc mu twardo w oczy.

Po krótkim wahaniu tamten wzruszył ramionami.

– Kiedy wszystko się skończy – podsumował Crismani – wtedy możemy obić sobie pyski pięściami. A dokładniej, ty spróbujesz, a ja ci go obiję. Ale teraz do szeregu razem z innymi, a agresję trzymaj na wodzy aż do bitwy.

Nie czekając na reakcję, odwrócił się do niego plecami i dał znać drużynie, żeby szła za nim.

Boczna uliczka, w której się zatrzymali, pogrążona była w kompletnej ciemności. Dzięki kilku osłoniętym latarkom wiedzieli, gdzie stawiać kroki. Jakiś pusty park sprawiał wrażenie cmentarza, ze zwęglonymi pniami drzew wyglądającymi jak krzyże i kamienie nagrobne.

Czekali na sygnał od dwóch drużyn Albertów wysłanych na rozpoznanie, aby odnaleźć i zneutralizować ewentualnych strażników.

Minęła prawie godzina, zanim odebrali oba sygnały świetlne.

Kolumna ruszyła wolno w drogę, próbując nie robić hałasu. Na szczęście wiatr nadal wiał w dobrą stronę, zabierając ze sobą dźwięki i zapachy.

Pikapy i trzy zamaskowane plandekami pojazdy wycofały się, żeby wjechać w ulicę równoległą do prowadzącej ku stacji centralnej. Zamierzały dotrzeć do celu właśnie tą drogą, by pozostać niezauważone do ostatniej chwili. Potem miały wykorzystać zamieszanie frontalnego ataku głównych sił, żeby zaskoczyć Synów Gniewu z flanki.

Pojazdy poruszały się z prędkością niemal marszową, kiedy wyjechały z bocznej ulicy. Obtłuczona tablica na murze głosiła, że to ulica Cartesio.

Otwarta perspektywa ogromnej alei byłaby zupełnie niewidoczna w bezgwiezdnych ciemnościach, gdyby nie ognie widoczne na samym końcu długiej arterii.

Czerwonawa od pochodni, oświetlona czymś, co wyglądało na potężne reflektory szperacze, biała fasada stacji centralnej odcinała się w oddali od wszystkiego – iście piekielny widok.

Wielu żołnierzy wzdrygnęło się.

Ojciec Daniels również.

Ten obraz ogromnej białej budowli, czerwonej od płomieni, przypominał mu ilustrację z pewnej książki z dzieciństwa. Obrazek, który nie pozwolił mu zasnąć przez wiele nocy.

Stacja wyglądała niczym świątynia Molocha, boga, któremu – jeśli wierzyć pogłoskom rozpowszechnianym przez ich wrogów – Kartagińczycy składali ofiary ze swoich pierworodnych dzieci, wrzucając je do rozpalonych metalowych wnętrzności posągu.

Dorastając, John odkrył, że była to przypuszczalnie tylko legenda wymyślona przez Rzymian, historycznych wrogów Kartaginy. Ale jego strach pozostał gdzieś w środku i teraz rozpalał się na nowo, jak te pochodnie w oddali.

Na fasadzie znajdowały się posągi koni i gryfów. Blask podświetlał je od dołu, rzucając na ścianę ich powiększone, złowrogie cienie.

John otrząsnął się ze swoich lęków. Przyspieszył kroku i dogonił pozostałych z drużyny, którzy z trudem poruszali się w świeżym, dwudziestocentymetrowym śniegu, maszerując ku krwawiącej światłem fortecy w głębi alei.

Wielkie Płaszcze

Подняться наверх