Читать книгу Kalifornijczyk - Alicja Manders - Страница 14
11
ОглавлениеBill Taylor siedział na ganku swojego domu w Costa Mesa, trzymając butelkę budweisera. W mniemaniu Roba nie było bardziej parszywego piwa. Sam zdecydował się na kawę, jako że wieczorem czekała go ponad godzina jazdy z powrotem do Los Angeles.
Przed nimi rozciągał się trawnik, arcydzieło wymagające regularnego strzyżenia i zraszania, prawdopodobnie najlepiej utrzymany kawałek murawy w sąsiedztwie, tylko niekiedy wykorzystywany przez psy. Para pstrokatych wyżłów z zapałem węszyła wokół domu, nie oddalając się od Billa na więcej niż kilka metrów. Nie było także płotu, bo w samym sercu bezkresnej suburbii Costa Mesa kradzieże i włamania zdarzały się niezmiernie rzadko.
Rob przysunął się bliżej do ojca i sprawdził, czy tamten nie zasnął w fotelu. Przy odrobinie dobrej woli można było dostrzec w ich twarzach podobieństwo, szczególnie zaglądając do starych albumów, gdzie na wywołanych w sepii zdjęciach trzydziestoletni Bill również nosił długie włosy. Obydwaj wyróżniali się orlim nosem i głęboko osadzonymi niebieskimi oczami. Na tym wspólne cechy się kończyły. Rob był drobniejszej budowy i w przeciwieństwie do ojca nigdy nie pracował fizycznie. Bill spędził ponad dwadzieścia lat w fabryce Boeinga w Long Beach, jeszcze zanim sześcioosiowe roboty na dobre zagościły na nitce produkcyjnej.
W latach dziewięćdziesiątych nie było elementu w typowym silniku boeinga, którego nie dotknął i nie zmierzył osobiście. Potrafił narysować z pamięci każdy schemat, traktując aluminiową bestię z niemal ojcowską dumą. Przechadzał się po fabryce z rękami umazanymi smarem, delektując się dźwiękiem, od którego drżała betonowa posadzka hangaru, a którego eliminację obrało sobie za cel następne pokolenie inżynierów.
Następcy Billa nosili białe kitle i ochronne nauszniki. Odczytywali wyniki z miniaturowych laptopów, specjalizując się w odrębnych podzespołach. Byli odpowiedzialni za jeden z wielu elementów układanki, często ignorując pracę kolegów. Za to o wiele częściej korzystali z efektów swojej pracy. Bill nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz leciał samolotem.
Na dźwięk przejeżdżającego motoru ocknął się i zamrugał energicznie. Niewiele brakowało, a butelka wygazowanego piwa osunęłaby się na podłogę.
– Powinieneś spróbować IPA, te twoje popłuczyny nadają się tylko na płyn do chłodnicy.
Bill zaśmiał się pod nosem.
– Piję buda od trzydziestu lat. Jeszcze drugie tyle i może nauczysz się czegoś o samochodach.
Cięty język ojca nie zmienił się wiele podczas pierwszych lat wczesnej emerytury. Mimo to przeważnie siedzieli w ciszy. Bill z zestawem krzyżówek, Rob wpatrzony w ekran telefonu, gotowy na kolejne wezwanie do studia.
Teraz myślał o zaręczynach Michaela. Zgodnie z przewidywaniami wszystko poszło jak po maśle. Zaraz po obiedzie zaręczynowym ruszy szaleńcza machina weselnych przygotowań. Dzięki Bogu te zajmowały miesiące, o ile nie lata. Przy odrobinie szczęścia Michael miał przed sobą jeszcze trochę kawalerskiego życia.
Drzwi wejściowe otwarły się na ganek, ukazując wysoką kobietę w lenonkach. Patsy obchodziła rok wcześniej pięćdziesiąte urodziny, ale z łatwością mogła uchodzić za energiczną czterdziestolatkę. Mięsa nie jadła od wczesnej młodości, a ostatnio powoli skłaniała się ku diecie wegańskiej.
– Obiad prawie gotowy – powiedziała z dumą, a Rob z niepokojem wyobraził sobie, co czekało na nich za ścianą.
Cała trójka udała się do kuchni. Rob usiadł przy stole i wbił widelec w twardy jak podeszwa kotlet sojowy. Z wysiłkiem przełknął pierwszy kęs, po czym pokiwał głową z aprobatą.
Gotowanie było nowym zajęciem Patsy, poprzedzonym projektowaniem biżuterii i malarstwem. Pierwsze okazało się zbyt mało ambitne, drugie zniechęciło ją już po pierwszych zajęciach. Uczestniczki warsztatów, przeważnie rozwódki lub wdowy, skupiały się na popijaniu czerwonego wina i rozmowach na temat randek i wnuków. Sama nie miała wiele do dodania w żadnej z tych kategorii.
Na początku roku organizacja charytatywna, w której działała Patsy, zamknęła podwoje z braku dofinansowania. Od czasu wyborów republikanie stopniowo odcinali środki każdemu przybytkowi ochrony przyrody i pomocy socjalnej, a fundacja Przyjaciele Przystani od dawna chyliła się ku upadkowi. Teraz Patsy siedziała w domu, uporczywie szukając nowego zajęcia.
Bill cieszył się emeryturą, która rozsądnie zagospodarowana mogła wystarczyć im obojgu. Dlatego rozterki o dekadę młodszej żony, kulinarne eksperymenty i poczucie nadchodzących zmian coraz bardziej wytrącały go z równowagi. Rozczarowany kotletem energicznie potrząsnął solniczką. Czuł się winny, bo przecież ponad dziesięć procent Kalifornijczyków żyło na diecie wegetariańskiej, dbając nie tylko o środowisko, ale także o własne zdrowie. Zastanawiało go jednak, czy ktokolwiek skrzyżował te statystyki z liczbą emerytów, którzy świadomie zjechali samochodem ze stumetrowego klifu.
– Chciałabym z wami o czymś porozmawiać – zaczęła Patsy.
– Choćby zależała od tego kolejna prezydentura, nie zrezygnuję z sera. Zabrałaś już kurczaka, teraz…
– To nie dotyczy kuchni – przerwała mu łagodnie.
Rob podejrzewał, że chodziło o coś ważnego, ponieważ przez całe popołudnie nie odezwała się słowem. Tak funkcjonowała jego matka. Pomysły budziły się w jej głowie, po czym powoli marynowały się w tym samym miejscu aż do momentu, kiedy napięcie w domu sięgało zenitu.
Dopiero w tej chwili zauważyli, że na środku stołu leżała sterta katalogów. Pierwszy z brzegu miał błyszczącą okładkę ze zdjęciem zakochanej pary spacerującej po starówce średniowiecznego miasta. Drugi prezentował tropikalną plażę z młodą kobietą w słomkowym kapeluszu i skąpym bikini. Patrzyła w stronę niewielkiej żaglówki, na oko nie dłuższej niż dwanaście metrów, ocenił mimo woli.
– Planujecie wakacje? – z grzeczności zapytał Rob. Już dawno obiecał sobie nie wtrącać się w utarczki rodziców.
Patsy otwarła broszurę na drugiej stronie, gdzie prezentowano zaskakująco obszerne wnętrze łodzi. Skórzane kanapy i łukowaty sufit przypominały wyposażenie modnej kawiarni, chociaż według opisu mieściły się tam także łóżko, lodówka i toaleta. Pomimo licznych udogodnień nigdzie nie było widać telewizora.
– Niezupełnie. Mam na myśli coś innego. W łodzi możesz zmieścić większość swojego dobytku – wyrzuciła z siebie. – Moglibyśmy opłynąć całe zachodnie wybrzeże, może nawet Alaskę. Jest także wersja z panelem słonecznym.
– Kochanie, to musi być bardzo drogie – przerwał Bill. – Poza tym kto zająłby się psami?
– Miejsca wystarczy dla wszystkich – odparła radośnie. – A co do ceny, moglibyśmy sprzedać dom, zostałoby jeszcze na małe mieszkanie bliżej miasta.
Bill odłożył widelec, lekko wytrącony z równowagi. Nie był to pierwszy raz, kiedy Patsy sugerowała porzucenie cennej stabilizacji na rzecz morskiej włóczęgi. Wiedział przecież, że spędziła młodość w osadzie rybackiej na północ od Monterey. Jej rodzina zajmowała się serwisowaniem jachtów, co było górnolotną nazwą najbardziej podstawowej usługi – czyszczenia dna łodzi z osadzonych tam glonów i narośli. Sami także mieli niewielką żaglówkę, wykorzystywaną do rekreacyjnego wędkarstwa w porcie Moss.
Ale to było bardzo dawno temu. Łódź została sprzedana, a pozostało po niej kilka zdjęć i niezapłaconych rachunków. Poza tym nawet rekreacyjne żeglarstwo sugerowało wysiłek, wydatki i całą masę niespodzianek, a Bill nie był gotowy na kolejne lata wysiłku i pracy. Niedzielny lunch przy meczu Jastrzębi z Seattle, okazjonalna wycieczka do sklepu ogrodniczego i pogawędka z półgłuchym sąsiadem stanowiły główne wydarzenia minionego tygodnia. Żadne z nich nie uwzględniało spania na pryczy i pobudki poza granicami stanu.
– To nasze miejsce od ponad trzydziestu lat – powiedział łagodnie. – Jedyny dom rodzinny Roba. Tu są nasze pamiątki…
Patsy prychnęła. Z zawzięciem szorowała teraz talerz, który od dobrej minuty nie miał na sobie ani okrucha.
Rob z zainteresowaniem słuchał wywodu ojca, nie wtrącając się do dyskusji. Wiedział, że rodzice od dłuższego czasu nie mogli znaleźć satysfakcjonującego pomysłu na emeryturę. Szczególnie że wynosząca ponad dziesięć lat różnica wieku zaczynała im ciążyć bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Bez sentymentu rozejrzał się po niewielkiej kuchni. Zza okna rozciągało się podwórko ocienione eukaliptusem. Nie było tu żadnych zbytków, ale ceny nieruchomości w Costa Mesa nieprzerwanie rosły od ponad dekady, kiedy krach na rynku nieruchomości rozwiał marzenia zarówno brokerów, jak i właścicieli niebotycznie wysokich hipotek. Dom z pewnością był wart więcej, niż sugerowała prosta szkieletowa konstrukcja i czterospadowy dach. Plan Patsy był wykonalny.
Inna sprawa, państwo Taylorowie prowadzili podobne rozmowy od lat, a radykalne zmiany jakoś nie nadchodziły. Bill obiecywał, że zastanowią się nad wakacjami, gdy przejdzie na emeryturę. Potem był to sezon futbolowy, a ostatnio jeden z wyżłów zachorował na nosówkę i wymagał częstych wizyt u weterynarza. Ojciec spędził większość życia, budując maszyny, które poruszały się z ponaddźwiękową prędkością i z łatwością przenosiły pasażerów na drugi koniec świata, ale jego własny zasięg wynosił zaledwie kilka kilometrów w promieniu ich domu w Costa Mesa.
Rob pożegnał się z obojgiem i ruszył w drogę do Los Angeles. W połowie trasy, zamiast trzymać się wyjątkowo pustej autostrady 405, odbił w stronę Redondo Beach. Tracił na tym przynajmniej piętnaście minut, ale kwietniowy zachód słońca nad oceanem nie miał sobie równych. Było to odprężenie, jakiego potrzebował po niezbyt udanej wizycie w domu.
Mimo że narzekania matki nie były niczym nowym, ta kłótnia wydawała się inna. Utarczki rodziców były nieodłączną częścią jego dzieciństwa. Zwykle miały jednak charakter ćwiczonego od lat tańca, bez niespodzianek i z opracowanym wcześniej zakończeniem. Jako jedynak funkcjonował w ich świecie, nasiąkając zasłyszanymi kłótniami niczym gąbka. Kto zarabiał więcej? Kto głosował na republikanów już za rządów Busha? Kto był winny, gdy psy uciekły przez drzwi garażowe i radośnie rozkopały ogródek sąsiada?
Może zmienił się ton głosu, a może same argumenty. Albo kilka lat spędzonych na próbach randkowania w Los Angeles i obserwacji swoich znajomych, a także ich pierwszych małżeństw i rozwodów sprawiło, że zaczął patrzeć na rodziców jak na osoby z krwi i kości. Ostatnio odczytywał w ich głosach nuty rozczarowania i znużenia. Czy winne było ich pozbawione bodźców otoczenie, a może zmęczyli się sobą nawzajem? Jedno było pewne – nigdy nie widział matki tak smutnej. Pomyślał, że jego własne życie również potrzebowało czegoś, co nadszarpnie wygodną i bezpieczną stagnację.
Na czerwonym świetle wybrał jedyny numer, który znał na pamięć. Po kilku sygnałach usłyszał zachrypnięty głos swojego agenta:
– Mów do mnie, słonko.
– Andy, rozmawialiśmy o tym wiele razy. Nie możesz tak do mnie mówić.
– Dlaczego? Żeby nie zbić z tropu kobiety, która siedzi obok ciebie w samochodzie? Która, nawiasem mówiąc, jest wytworem twojej wyobraźni?
Rob zaczerpnął głęboki oddech.
– Gdybyś wziął robotę, którą podstawiłem ci w zeszłym roku, spotykałbyś się z modelką Victoria’s Secret.
– To ma sens, w końcu część z nich wywodzi się, przypomnij mi raz jeszcze, z jakiej branży? – odparował bez zająknięcia. Andy nie przyjmował do wiadomości, że jego podopieczni nie chcieli filmować zapasów w kisielu.
– Miseczka DD nie wyklucza talentu – odpowiedział. – Co mogę dla ciebie zrobić?
Rob wiedział, że za potokiem słów chował się zupełnie zwyczajny gość. Miał żonę, z którą wychowywał nadpobudliwego trzylatka, więc większość interesów załatwiał przez telefon.
– Widziałem zapowiedź serii filmów dokumentalnych na Kanale Podróżniczym. Podobno przedłużyli produkcję przynajmniej o jeden sezon.
W samochodzie zapadła cisza.
– Silvana będzie wściekła, jeśli nie pomożesz jej przy Gwiezdnym odwyku.
– To tylko rozmowa.
– Nawet się nie waż! – wrzasnął Andy.
– Słucham?
– Nie jedz z podłogi, na litość…
Z głośnika dobiegały teraz zakłócenia. Po chwili głos agenta wrócił do normy, chociaż mówił teraz o wiele szybciej:
– Znam ich szefa produkcji. Ma dzieciaka rok wyżej w tym samym przedszkolu, do którego chodzi Liam.
Andy hołdował zasadzie kilku długości. Jeśli w promieniu dwudziestu kilometrów od Los Angeles mieszkał ktoś z branży, z kim jeszcze nie nawiązał znajomości, to z pewnością znał go ktoś inny. Nawet jeśli ten ktoś nadal nosił ekologiczną pieluchę.
– Zadzwonię do ciebie, kiedy będę wiedział więcej. – Zawiesił głos. – Silvana nie jest taka podła, na jaką się kreuje. W tym biznesie trzeba mieć grubą skórę – pouczył go.
Rob miał na końcu języka obelgę, ale powstrzymał się ze względu na trzylatka, który sądząc po odgłosach szamotaniny, znowu wybierał jedzenie z psiej miski.
– Muszę kończyć. Sezon oscarowy, mam kupę roboty – powiedział Andy i szybko się rozłączył.
Rob uśmiechnął się pod nosem. Andy przyjeżdżał na spotkania srebrnym bmw z otwieranym dachem, rozsiewając aurę luksusu i od czasu do czasu racząc rozmówców anegdotami na temat najbardziej znanych klientów. W rzeczywistości kabriolet był wzięty w leasing, a agent załatwiał większość spraw z przybudówki koło garażu.
Na przedmieściach Costa Mesa było już ciemno. Stojąc na czerwonym świetle, Rob rozejrzał się wokół, ale żadna z nazw ulic nie wyglądała znajomo. Pochłonięty rozmową, musiał przeoczyć zjazd na autostradę.
Spojrzał na zegarek i wcisnął gaz do dechy. Obiad zaręczynowy Michaela i Marty miał się zacząć lada chwila.