Читать книгу Kalifornijczyk - Alicja Manders - Страница 16

13

Оглавление

Różnica czasu pomiędzy Los Angeles a Polską wynosiła wiosną dziewięć godzin. Oznaczało to, że gdy po jednej stronie szykowano się do obiadu, po drugiej domownicy chodzili jeszcze w szlafrokach.

– Pięknie dziś wyglądasz – powiedziała Marta.

Julia uśmiechnęła się do siebie. Usiłowała sobie przypomnieć, ile czasu minęło od ich ostatniej rozmowy, ale miała w głowie pustkę. Nie wiedziała też właściwie, czemu tak jej zależało na zrobieniu na kuzynce dobrego wrażenia i z jakiego powodu siedziała przed komputerem w pełnym makijażu. Marta miała mokre włosy i głowę szczelnie owiniętą ręcznikiem.

– Wybierasz się gdzieś? – zapytała.

– Taa, może na rynek – skłamała Julia, po czym szybko zmieniła temat. – Jak wam idą przygotowania?

– Powoli, mamy przecież dużo czasu do czerwca przyszłego roku. Martwię się jedynie samą ceremonią. Mam nadzieję, że rodzina Michaela będzie… understanding.

Coraz częściej gubiła polskie słowa. Czasem przekręcała też końcówki wyrazów, niemal doprowadzając Julię do łez.

– Dalej nie mieści mi się w głowie, że będziemy mieć w Skale amerykańskie wesele.

– Wesele będzie polskie, głuptasie. Wiesz, jak bardzo mi zależy, żeby dziadziuś mógł to zobaczyć.

Julii przemknęło przez myśl, że potrzeba będzie cudu, aby zrzędliwy senior rodu pofatygował się do położonego kilka przecznic dalej kościółka. Marta jednak miała w jego hierarchii specjalne miejsce.

Julia usłyszała kroki na schodach.

– Mama właśnie wstała. Możesz się z nią przywitać i spędzić godzinę na poradach w sprawie dekoracji kwiatowych albo zadzwonić do mnie później.

– Nic się nie zmieniłaś, Julka – zaśmiała się Marta. – Muszę przeczytać na jutro akta pacjentów. Zadzwonię do ciebie w weekend.

Pospiesznie wyłączyła laptop.

– Z Martusią rozmawiasz? – wrzasnęła Beata z półpiętra.

– Właśnie się rozłączyła.

Kuchnia tonęła w kwiatach. Beata krzątała się między wazonami, próbując zapanować nad bałaganem. Sama organizowała dostawy, przemieszczając się po okolicy rozklekotanym dostawczym peugeotem i tylko okazjonalnie zatrudniając kogoś do pomocy. Sklep zamykała jedynie w niedziele i miała w zwyczaju mówić, że bierze wolne tylko na Boże Narodzenie. Taki stan rzeczy panował, odkąd Julia sięgała pamięcią.

Na wiosnę ruch był tak duży, że część wiązanek nie mieściła się na zapleczu sklepu i ostatecznie lądowała w domu.

– Martusi zamówię piwonie – powiedziała Beata, wygładzając warstwę celofanu wokół wcześniej przygotowanego bukieciku.

Chwilę później zmarszczyła brwi. Żadna z nich nie wypowiedziała jeszcze na głos najważniejszego wniosku, jaki nasuwał się po oświadczynach. Marta wychodziła za mąż i tym samym podejmowała decyzję, że na dobre zostaje za oceanem. Nie było w tym zaskoczenia. Programy naukowe zgłębiające zastosowanie protez biomechanicznych skupiały najwybitniejszych lekarzy i inżynierów z całego świata. Marta zawsze twierdziła, że połowę jej sukcesu stanowiły dobrze dobrane osoby do badań. Młode, sprawne, wykazujące się dużą samodyscypliną, ale również takie, których życie zostało wywrócone do góry nogami wskutek tragicznego wypadku. Nietrudno było się domyślić, że większość pacjentów testujących protezy pochodziła z amerykańskiej armii.

Michaela widywały raz w roku podczas Wigilii, ale dwadzieścia osób ściśniętych w jednym pokoju i minimalna znajomość angielskiego sprawiały, że Beata nie potrafiła nawiązać z nim kontaktu wychodzącego poza grzecznościowe uwagi. Julia radziła sobie lepiej, ale nigdy nie przyznałaby przed matką, że najciekawsze informacje zdobywała, śledząc kuzynkę na portalach społecznościowych.

– Szkoda, że nie znamy go lepiej – powiedziała Beata, jakby czytając w myślach Julii. – Martusia zawsze opowiada o nim same dobre rzeczy, ale kiedy człowiek zakochany, to czasem nie widzi wszystkiego, wiesz, Julcia?

Julia zmarszczyła brwi, ignorując stwierdzenie matki. Nie chciała zaczynać rozmowy, której finałem byłaby najpewniej kłótnia. Została w kuchni sama, otoczona naręczami piwonii i goździków, a także okolicznościowymi wstęgami ze złotą kursywą. Życie kwiaciarni kręciło się wokół ślubów, urodzin i pogrzebów, które do tej pory zawsze dotyczyły kogoś innego. Nie licząc wyjazdu Marty, rodzina Grzybowskich trwała w niezmienionym składzie od lat, spokojnie funkcjonując w mikrokosmosie kilku uliczek Skały. Przeczucie mówiło jednak Julii, że to szalone przedsięwzięcie, na jakie porwała się jej kuzynka, przesunie ten mikrokosmos na zupełnie inną orbitę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Kalifornijczyk

Подняться наверх