Читать книгу Kalifornijczyk - Alicja Manders - Страница 4

CZĘŚĆ I 1

Оглавление

Pierwszy wstrząs musiał nadejść tuż po piątej, bo między żaluzjami powoli sączyło się już niebieskawe światło, a poranne hałasy jeszcze nie obudziły lokatorów białego bungalowu przy Pershing Drive. Statystyki nie kłamały – ziemia najczęściej drżała tuż nad ranem.

Rob wyskoczył z łóżka i rozespany rozejrzał się wokół, ale proste sprzęty wypełniające małą sypialnię w większości znajdowały się na swoich miejscach. Tylko starannie oprawiony plakat z wizerunkiem Stevie Nicks, który jeszcze dzień wcześniej stał oparty o ścianę, teraz leżał na stercie brudnych ubrań. Dzięki bałaganiarstwu właściciela nie podzielił losu innych drobnych przedmiotów, którym nie udało się przetrwać tego łagodnego trzęsienia ziemi w zachodniej części Los Angeles. Same wstrząsy nie były tak stresujące jak kakofonia alarmów samochodowych i ujadanie wystraszonych psów, zdolne obudzić nawet tych, którzy przespali drgania wtórne.

Rob przeciągnął się bez pośpiechu, postawił Stevie na należnym jej miejscu i wciąż nie w pełni obudzony rozpoczął obchód mieszkania. Dwupokojowy lokal w Playa del Rey mieścił cały jego dobytek, zdominowany przez pamiątki z koncertów oraz szpargały zgromadzone przez cztery lata college’u i kolejne sześć lat życia w pojedynkę. W przedpokoju nie było żadnych szkód, tylko ramka z hawajskiego bambusa przekrzywiła się w stronę framugi. Na zdjęciu widać było trzech chłopaków, nie więcej niż dwudziestoletnich. Pozowali w biało-niebieskich koszulkach przed stadionem Dodgersów. Fotografia obchodziła już dziesiątą rocznicę, a w życiu Roba nie zmieniło się od tego czasu zbyt wiele.

Przechodząc do kuchni, zerknął w lustro. Podkrążone oczy, przydługie włosy i kilkudniowy zarost były świadectwem nadmiaru pracy, a nie – jak niektórzy podejrzewali – pogoni za modą. Ktoś powiedział w telewizji, że znowu wypada mieć brodę. Świetnie się składało, bo i tak nie miał czasu na stanie przed lustrem.

Z okna kuchni, za lasem słupów elektrycznych i billboar- dem reklamującym nowy serial o przystojnych strażakach, widać było ocean, teraz przykryty gęstą mgłą. Rob rzucił w jego stronę stęsknione spojrzenie i pochylił się nad suszarką do naczyń w poszukiwaniu czystej szklanki.

Następny wstrząs prawie ściął go z nóg. Chwycił się stołu, kątem oka obserwując archaiczny toster, teraz podskakujący na blacie kuchennym niczym ożywiony bohater kreskówki. Pamiętał jeszcze ze szkoły podstawowej, że w podobnych sytuacjach powinien był szukać schronienia przy krawędzi łóżka lub kanapy. Gdyby konstrukcja dachu zawiodła, spadające kawałki sufitu zatrzymałyby się na meblach, dając mu schronienie w tak zwanym trójkącie życia.

Tymczasem kabel od tostera naprężył się jak struna, tylko cudem trzymając się gniazdka.

– Pieprzę to – powiedział do siebie i wybiegł na korytarz, odbijając się od ściany do ściany.

Dwa pomieszczenia dzielące go od drzwi wejściowych pokonał w podskokach i teraz stał boso na żwirowej ścieżce, ubrany jedynie w krótkie szorty. Oddychał głęboko. Ziemia pod jego stopami przestała drżeć, lecz alarmy samochodowe wyły bez opamiętania.

Odczekał kilka minut i wciągnął powietrze głęboko w płuca, ale nie poczuł wiele poza morską bryzą i zapachem fuksji z pobliskiego ogródka. Był to dobry znak, ponieważ zupełnie zapomniał o wyłączeniu głównego zaworu gazu, co zwykle zalecano w razie ewakuacji.

Obrzucił wzrokiem elewację bungalowu, ale nie zauważył wyraźnych śladów zniszczeń. Pomalowany na niebiesko parterowy budynek mieścił dwa mieszkania, oba dysponujące osobnym wejściem i skromnym kawałkiem ogródka, gdzie kiedyś obiecywał sobie posadzić drzewo cytrynowe. Jego ulubioną częścią był jednak frontowy ganek z drewnianą kolumnadą, który nadawał miejscu wygląd domku letniskowego. Spędzał tam nieliczne wolne wieczory, na jakie pozwalała mu praca. Zaciągał się wtedy domowej roboty skrętem i obserwował wracających z plaży turystów. Według nich z pewnością mieszkał w raju, w uroczym bliźniaku oddalonym od oceanu nie więcej niż cztery przecz­nice, łatwe do pokonania nawet bez butów, bo pogoda dopisywała przez cały rok. Szkoda, że tak rzadko korzystał z tych przywilejów, oglądając zachody słońca głównie na wygaszaczu ekranu swojego komputera.

Ruszył w stronę ganku, kiedy dobiegło go rozpaczliwe nawoływanie:

– Kochanie! Maleństwo moje!

W krzakach okalających wydzielone miejsca parkingowe dla mieszkańców stała biała zjawa. Głos był męski, ale dźwięczny i delikatny. Miejscowi nie mówili w ten sposób.

Mężczyzna mógł być odrobinę starszy od jego ojca, a swoje chude, żylaste ciało okrył jedynie białym prześcieradłem. Stał przy zderzaku białego minivanu, wyraźnie czymś zdenerwowany. Długie siwe włosy sięgały mu tuż za ramiona, częściowo osłaniając tatuaż z inskrypcją w obcym języku. Nawet bez tradycyjnie pojętego ubrania był żywym dowodem na to, że o ile ruch hipisowski w większości krajów zaniknął pod koniec lat siedemdziesiątych, o tyle w Kalifornii dalej miał się świetnie.

Wygląd starego hipisa dawał także odpowiedź na pytanie, jakie od lat nurtowało matkę Roba, co się dzieje z tatuażami, gdy właściciel kończy sześćdziesiątkę i z idącego pod prąd buntownika powoli zmienia się w starszego pana. Otóż zostają na swoim miejscu, nieco wyblakłe, ale dalej widoczne. Szczególnie gdy właściciel przechadza się półnagi po okolicy, od czasu do czasy wykrzykując coś w stronę zaparkowanych obok samochodów.

– Moje maleństwo uciekło po pierwszym wstrząsie – powiedział drżącym głosem.

W ostatnim słowie dało się wyczuć brytyjski akcent, a staranność wypowiedzi przywiodła Robowi na myśl świat prywatnych szkół, z uczniami w wypastowanych oksfordach i swetrach w romby.

– Była tak wystraszona, że wystrzeliła z pokoju jak z procy. Obszedłem całą okolicę, ale jakby zapadła się pod ziemię – kontynuował zaniepokojony.

Dzieci często reagowały histerycznie na trzęsienia ziemi. Rob nie był pewien, czy dziewczynka była jego córką, czy też wnuczką, ale rozmowa o metryce i pokrewieństwie wydawała się nie na miejscu. Pomimo gęsiej skórki i ledwo przykrywających pośladki spodenek był gotowy do pomocy. W dodatku zauważył, że pomimo dozy szaleństwa, które charakteryzowało całą sytuację, mężczyzna wzbudzał w nim sympatię.

– Proszę zawołać raz jeszcze, a ja sprawdzę pod samochodami. Jeśli nie znajdziemy jej w przeciągu kilku minut, zadzwonimy na dziewięćset jedenaście.

Na wzmiankę o policji mężczyzna rzucił mu zdziwione spojrzenie, ale natychmiast nabrał powietrza w płuca i zawołał dziewczynkę z całych sił. Być może przebywał w Kalifornii nielegalnie i obawiał się kontaktu z władzami. Rob zauważył, że zamiast użyć imienia dziecka, wołał: „Maleństwo”.

Tymczasem zza zaparkowanego obok minivana dobiegł jęk, przy odrobinie wyobraźni brzmiący jak wołanie o pomoc. Rob zanurkował pod samochód i położył się plackiem obok przedniego koła. Nie więcej niż ćwierć metra dalej zauważył skulony kształt i fragment różowego sweterka. Przysunął się bliżej, żałując, że nie ma przy sobie latarki, po czym wziął głęboki oddech i wyciągnął przed siebie obie ręce.

– Auu! – krzyknął i natychmiast wycofał dłoń, na której widniał czerwony odcisk zębów. – Co, do…

Spod samochodu wybiegł kudłaty pies w wełnianym kardiganie i z naderwaną obrożą. Mężczyzna chwycił go w objęcia ze łzami w oczach, natychmiast obsypując głowę zwierzęcia mokrymi pocałunkami. Maleństwo było zadbanym terierem o krzywych łapach i znacznej nadwadze. Rozczochrane włosy hipisa zlewały się z szarą sierścią, gdy tulił go w ramionach niczym kudłate niemowlę.

Rob pokręcił głową z niedowierzaniem, rozcierając obolałą dłoń. Statystyki mówiły, że na Manhattanie liczba włochatych pupili znacznie przewyższa liczbę dzieci, najwyraźniej Los Angeles nie pozostawało w tyle.

– Howard – przedstawił się mężczyzna, wyciągając do Roba dłoń. Drugą nieudolnie podtrzymywał prześcieradło i psa, teraz wyrywającego się na wolność. – Mieszkam pod dwójką. Właściwie wprowadziłem się dopiero wczoraj.

– To fajna okolica – odpowiedział Rob. Dwójka mieściła się tuż za mieszkaniem Roba, więc dzieliła ich tylko ściana. Przez moment się zastanawiał, jakim sąsiadem będzie Howard, ale szybko doszedł do wniosku, że nie miało to znaczenia. Większość czasu spędzał w pracy, niebieski bungalow służył głównie do przechowywania jego ubrań.

– Dziękuję za pomoc w znalezieniu Stokrotki. Chciałbym się odwdzięczyć – powiedział Howard, z wysiłkiem trzymając psa za obrożę.

Rob nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zwierzę należało do kogoś innego i zupełnie ignoruje komendy nowego właściciela.

– To moja wizytówka. Zadzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebował – dodał, po czym odszedł do swojego mieszkania.

Rob rzucił okiem na niewielki kartonik z emblematem zielonego liścia. Sąsiad zajmował się homeopatią, specjalizując się w produktach na bazie marihuany. Rob stał boso na żwirowej ścieżce jeszcze przez chwilę, leniwie obserwując zjawiskowy wschód słońca. Bulwar Culver powoli wypełniał się samochodami, a trójka opalonych surferów w zrolowanych do połowy kombinezonach taszczyła w stronę plaży mocno zużyte deski.

W Los Angeles były dzielnice modniejsze lub bardziej warte zapamiętania od Playa del Rey. W pobliskiej Manhattan Beach powietrze pachniało kwiatami, a plaża była tak szeroka, że kąpiący się w oceanie ludzie przypominali z daleka ziarnka piasku. Hollywood znajdowało się w ciągłym ruchu i oferowało więcej restauracji i kafejek, niż mógłby odwiedzić przez cały rok. Niektóre zamykano, a na ich miejscu pojawiały się dwie kolejne, bardziej ekologicznie, o wyższych sklepieniach i ciekawszym wystroju, z biografią właściciela wydrukowaną na pierwszej stronie menu. Była też Santa Monica, pierwszy przystanek każdego z turystów jak jeden mąż maszerujących wąskim chodnikiem w stronę molo. Miejscowi woleli bardziej odosobnione hotelowe dachy, gdzie oszroniony naparstek tequili i kilka ostryg gwarantowały namiastkę luksusu, nawet jeśli przyniesiony przez kelnera rachunek przyprawiał o ból głowy.

Tak, Los Angeles było w istocie skupiskiem kilkunastu miast, różniących się od siebie klimatem, topografią, statusem mieszkańców, a nawet obowiązującą modą. Playa del Rey istniała jakby na uboczu, schowana za wybetonowanym korytem kanału Ballona Creek i ocieniona sylwetkami samolotów startujących z pobliskiego lotniska. Według Roba nie było lepszego miejsca na ziemi.

Kalifornijczyk

Подняться наверх