Читать книгу Kalifornijczyk - Alicja Manders - Страница 8
5
ОглавлениеPodkrakowska Skała nie wyróżniała się niczym szczególnym, chociaż skromny ryneczek z całkiem niezłą pierogarnią miał swoich zagorzałych wielbicieli.
Okno pokoju Julii Grzybowskiej wychodziło na ulicę Krakowską. Mrużąc oczy pod światło, zauważyła grupę rowerzystów w spandeksowych spodenkach, zapewne pędzących w stronę Ojcowa. Właśnie mijali kameralny kościółek Świętego Mikołaja, który w grudniu działał na wyobraźnię miejscowych dzieci nie gorzej niż filmy o Kevinie i włamywaczach. Dochodziła trzecia, najlepsza pora na spacer po opustoszałym w porze obiadowej mieście.
Niestety, otwarty dokument na ekranie komputera raził absolutną białością. Obok leżał szkic, który od wtorku jakoś nie mógł znaleźć swojej interpretacji w programie graficznym. Plakat dla muzeum rodził się w bólach, a pierwszy dzień ładnej pogody tylko pogarszał sytuację.
Julia przymknęła oczy. W głowie miała Pocałunek Klimta, zasugerowany przez ambitnego kuratora wystawy. Doskonale pamiętała secesyjne arcydzieło i jego liczne reprodukcje. Postawny brunet trzymający w dłoniach twarz kobiety, cierpliwie czekającej na jego dotyk. Julia ceniła Klimta, ale ten obraz budził w niej irytację. Kobieta była zbyt senna i uległa, być może nawet znudzona. Inspiracji należało poszukać gdzie indziej.
Pochyliła się nad meblościanką w poszukiwaniu albumu na temat modernizmu, kiedy jej płuca wypełnił nagle przykry zapach. Przez chwilę debatowała, czy warto psuć sobie nastrój wycieczką do sutereny, ale jak zwykle wygrała przyzwoitość.
Drzwi do pomieszczenia były uchylone, dając szybki wgląd do królestwa dziadka Kazimierza. Była to piwnica przekształcona w pokój dzienny z przylegającą kuchnią i łazienką. Ściany pokrywała boazeria, która nadawała wnętrzu przygnębiający wyraz. Pokój domagał się światła, ale ciężkie zasłony były zaciągnięte, jakby lokatora zupełnie nie interesował widok za oknem.
Należący do rodziny dom typu kostka przeszedł przebudowę, kiedy Julia nie miała jeszcze pięciu lat. Jak przez mgłę pamiętała ojca, który nosił na górę wiadra z farbą i pudła pełne narzędzi. Całe to zamieszanie przypominało jej plac zabaw. Zanim ściany zostały pobielone, pozwolił jej bazgrać do woli kolorowymi pisakami z Baltony. Dziadek nie zgodził się jednak na żadne ulepszenia w swoim podziemnym królestwie i suterena jakby zatrzymała się w czasie w latach osiemdziesiątych. Centralnym elementem saloniku był stolik na ukośnych nóżkach z szybą, pod którą na półce leżał stos niewymienianych od lat tygodników.
Niedługo po pamiętnym remoncie ojciec wyjechał do pracy do Niemiec i jakoś nie znalazł drogi powrotnej do Skały. Przez jakiś czas sąsiadki powtarzały plotki o nowej żonie, a nawet dzieciach, ale nikt się nie palił do pogoni za uciekinierem. Matka Julii, Beata Grzybowska, została w domu z dzieckiem i dziadkiem Kazimierzem, który w swoim mniemaniu był dalej szefem całej operacji. Świeżo emerytowany wojskowy z tytułem majora nie cenił niczyjej opinii bardziej niż swojej własnej.
Teraz stał nad kuchenką i pichcił zawzięcie, mamrocząc coś pod nosem.
– Dziadku, za godzinę będzie obiad. Może obejrzysz coś w telewizji?
– Obiad? Sami sobie jedzcie te rigatony. Ja muszę usmażyć kawałek mięsa.
– Rigatoni, dziadku. To zdrowsze niż kotlet w panierce – odparła bez przekonania.
Dyskusja ze zgryźliwym osiemdziesięciolatkiem przypominała walkę z wiatrakami. Dziadek zakaszlał nad rondlem z kiszonką, w pośpiechu zasłaniając usta. Przeziębienie nie chciało przejść od kilku tygodni. „Trzeba zabrać go do lekarza”, zanotowała w pamięci.
Na samą myśl zmarszczyła brwi. Wiedziała, że w drodze do przychodni będzie protestował do upadłego. Wujek Czesław, według dziadka jedyny kierowca godny zaufania, z trudem ulokuje go na tylnym siedzeniu dostawczego peugeota, nazywanego przez seniora francuskim bublem. W poczekalni nie omieszka zagadać do pielęgniarki, najpewniej blondynki o szerokich biodrach. Dziadek nie lubił suchych kobiet, o czym Julia wolałaby nie wiedzieć.
– Martusia to umiała gotować! Mięso od naszego rzeźnika, a nie jakieś cuda z telewizji.
– Aha. Martusia wyjechała prawie dziesięć lat temu. Wątpię, żeby potrafiła wtedy ugotować więcej niż jajko na twardo – wycedziła przez zęby. – Proszę, dziadku, uchyl okno.
Ukochana wnuczka dziadka Kazimierza mieszkała za oceanem i przyjeżdżała do Skały co najwyżej raz na rok. Przeważnie zjawiała się w czasie świąt, prezentując przy stole wigilijnym delikatną opaleniznę i znajomość kalifornijskich win. Od kilku lat towarzyszył jej także Michael, młody Amerykanin o aparycji kujona i znikomej znajomości języka polskiego. „Ciekawe, co u niej”, pomyślała Julia i zatrzasnęła drzwi do piwnicy.