Читать книгу Kalifornijczyk - Alicja Manders - Страница 6
3
ОглавлениеKilkuletni jeep wrangler stał zaparkowany kilka przecznic dalej. Rob był tak pogrążony we własnych myślach, że prawie go przeoczył.
Michaela i Nicka znał jeszcze z filmówki. Dwanaście lat wcześniej wszyscy trzej zostali przydzieleni do jednego pokoju w akademiku. Przeciętni studenci pierwszego roku z trudem wiązali koniec z końcem, po godzinach pracując na stołówce lub w okolicznych piwiarniach. Tymczasem nazwisko Nicka było na ustach wszystkich kobiet, którym marzył się grecki nos i talia osy. Ojciec Nicka mógł zapewnić im oba, jednocześnie pielęgnując swój status lekarza artysty. Każdy zainteresowany wiedział, że prawdziwa sztuka kosztuje krocie. Gdy współlokatorzy Nicka zmywali naczynia w okolicznych barach, on rolował jointy na górze piętrowego łóżka i marzył o swoim pierwszym filmie.
Michael był kujonem o wisielczym poczuciu humoru, z Robem rozumieli się bez słów. Nick, ze swoją fortuną i niewyparzoną gębą, zupełnie nie pasował do tego układu. Tak przynajmniej myśleli, dopóki sprzątaczka nie znalazła pod łóżkiem Roba kupionej za ostatnie pieniądze sakiewki z marihuaną, co poskutkowałoby wydaleniem z uczelni, gdyby nie to, że rozpromieniony krezus stoczył się z piętrowego łóżka i stwierdził z rozbrajającym uśmiechem, iż trawa należy do niego. Do dnia dzisiejszego Rob nie wiedział, czy Nick uratował go za pomocą osobistego uroku, koneksji czy czeku z kilkoma zerami. Jedno było pewne – od tamtej pory współlokatorzy przypominali taboret z trzema nogami. Brak jednej mógł sprawić, że konstrukcja się zawali.
Rob jechał z opuszczonymi szybami przez Dzielnicę Koreańską, odruchowo zerkając na billboardy reklamujące nowe seriale. Wiedział, że większość z nich umrze śmiercią naturalną zaraz po pierwszym sezonie, przeważnie z korzyścią dla widza.
Jedna z reklam była bardziej stonowana i dlatego wyróżniała się na tle agresywnych kolorów i silikonowych biustów. Baner wypełniało biało-czarne zdjęcie, na pierwszy rzut oka zrobione amatorskim aparatem. W cieniu renesansowej kolumnady starszy facet o ogorzałej twarzy rozmawiał z kobietą w stroju flamenco. Nowy program Kanału Podróżniczego przybliżał Amerykanom mniej znane zakątki Europy. Rob westchnął głęboko.
Programy turystyczne fascynowały go, odkąd po raz pierwszy dotknął profesjonalnej kamery, ale brakowało mu doświadczenia. To można było zdobyć tylko na bezpłatnych praktykach, na które nigdy nie mógł sobie pozwolić. Tymczasem programy typu reality show z naddatkiem opłacały rachunki, odsuwając w czasie jakąkolwiek zmianę raz obranego kursu.
Kątem oka spojrzał na drogę i w ostatniej chwili wcisnął hamulec. Opony wranglera zapiszczały na nagrzanym asfalcie, a orurowany zderzak uderzył w coś metalowego. Zdezelowany wózek z supermarketu odbił się od auta z łoskotem i odjechał w stronę chodnika, zostawiając oniemiałego właściciela samego na środku drogi. Sprawca zdarzenia, niski i zasuszony jak śliwka Latynos, stał nieruchomo i wpatrywał się w szybę samochodu nieobecnym wzrokiem.
Światło dla pieszych było czerwone, ale zamieszkujący okolicę bezdomni żyli według własnych zasad, traktując miejski krajobraz jak własne podwórko. Rob przeklął swoją głupotę i wcisnął guzik zamka centralnego. Na szczęście włóczęgę interesował wyłącznie wózek. Poczłapał w kierunku chodnika, ze smutkiem mamrocząc do siebie niezrozumiałe słowa. Plastikowe butelki, jeszcze chwilę temu ułożone z podziwu godną precyzją, teraz toczyły się w stronę nadjeżdżających samochodów.
Rob nie ruszył się nawet o centymetr, kurczowo ściskając kierownicę. Gdyby Latynos wszedł na jezdnię kilka sekund wcześniej, teraz leżałby pod kołami jeepa. Rob przecież wiedział, że całe pasmo zabudowy od Centrum po Dzielnicę Koreańską przypominało cyrk. Drugą grupę etniczną po Koreańczykach tworzyli imigranci z Ameryki Południowej. Jedni i drudzy uczyli się języka od sąsiadów, czasem z pominięciem angielskiego. Sąsiedztwo Centrum Los Angeles, a szczególnie mieszczących się tam instytucji dobroczynnych, wpływało także na stopniowy wzrost populacji bezdomnych. Gdy zapadał wieczór, okolica pustoszała, a przy chodniku nad autostradą 110 wyrastały dziesiątki prowizorycznych namiotów. Mapa miasta przypominała nierówną szachownicę – krajobraz zmieniał się za każdym rogiem, a rezydujący na ulicy nieszczęśnicy bardzo często spali w cieniu luksusowych hoteli i wieżowców z błękitnego szkła.
Gdy początkowy szok minął, zrobiło mu się głupio. Pospiesznie zajrzał do schowka w poszukiwaniu drobniaków, ale Latynos zniknął już z pola widzenia. Z tyłu usłyszał trąbienie samochodów, stopniowo wypełniających zablokowany pas.
Ten dzień naprawdę dał mu popalić, a przecież nie minęła jeszcze druga po południu. Odłożył mrzonki na temat Kanału Podróżniczego na później, włączył silnik i skierował się na zachód, tym razem uważnie studiując każdy fragment jezdni.