Читать книгу Długi płatek morza - Anna Sawicka - Страница 10

Оглавление

3

• 1939 •

Minęły dni wieku, przyszły po nich

godziny, odkąd żyjesz na wygnaniu...

PABLO NERUDA

ARTIGAS, Z CYKLU PIEŚŃ POWSZECHNA

Tego dnia w końcu stycznia, kiedy rozpoczął się exodus, który później zostanie nazwany Wielką Ewakuacją, w Barcelonie o poranku było tak zimno, że zamarzała woda w rurach, pojazdy i zwierzęta przywierały do lodu, a niebo pokryło się czarnymi chmurami, jakby przeżywało głęboką żałobę. Jak daleko sięgali pamięcią, ludzie nie pamiętali tak srogiej zimy. Oddziały frankistowskie zbliżały się od strony Tibidabo i wszyscy wpadli w panikę. Setki jeńców Armii Narodowej wyciągnięto z cel i stracono w ostatniej chwili. Żołnierze, wśród których było wielu rannych, wyruszyli w kierunku granicy z Francją, poprzedzani całymi tysiącami cywilów, całych rodzin, dziadków, matek, dzieci, niemowląt przy piersi, a każdy z tym, co mógł zabrać, jedni autobusami czy ciężarówkami, inni rowerami, z wózkami, konno, na mułach, a zdecydowana większość pieszo, uginając się pod ciężarem tobołów, w których nieśli dobytek, posępna procesja ludzi ogarniętych rozpaczą. Zostawiali za sobą zamknięte na klucz domy i ukochane przedmioty. Zwierzęta początkowo podążały za kawalkadą, ale wkrótce pogubiły się w zamieszaniu rejterady i zostały w tyle.

Víctor Dalmau przez całą noc przygotowywał rannych, którzy mieli zostać ewakuowani nielicznymi dostępnymi samochodami, ciężarówkami lub pociągiem. Koło ósmej rano zrozumiał, że powinien zastosować się do polecenia ojca i ocalić matkę i Roser, ale nie mógł zostawić pacjentów. Udało mu się odszukać Aitora Ibarrę i przekonać go, żeby wywiózł obie kobiety. Bask miał stary niemiecki motocykl z wózkiem, który w czasie pokoju był jego największym skarbem, ale z braku paliwa nie używał go przez ostatnie trzy lata. Dla bezpieczeństwa trzymał go w garażu kolegi. Uznał, że okoliczności usprawiedliwiają podjęcie ekstremalnych środków i ukradł ze szpitala dwa kanistry benzyny. Motocykl, dzieło znakomitej technologii Teutonów, za trzecim razem zapalił, jakby długa bezczynność nie wpłynęła na jego kondycję. O wpół do jedenastej Aitor zajechał z hałasem i w obłokach spalin przed dom rodziny Dalmau, z trudem wymijając po drodze uciekających ludzi, którzy tłoczyli się na ulicach. Carme i Roser już na niego czekały, bo Víctorowi udało się je zawiadomić. Jego polecenia były jasne: mają trzymać się Aitora Ibarry, przedostać się przez granicę, a po drugiej stronie za pośrednictwem Czerwonego Krzyża zlokalizować Elisabeth Eidenbenz, zaufaną pielęgniarkę. Ona będzie ich kontaktem, kiedy wszyscy znajdą się we Francji.

Kobiety spakowały ciepłą odzież, trochę jedzenia i zdjęcia rodzinne. Do ostatniej chwili Carme wątpiła w sens ucieczki, mówiła, że żadne nieszczęście nie trwa stu lat i być może wystarczy poczekać, a wszystko jakoś się ułoży; nie czuła się na siłach zaczynać życie od początku w nowym miejscu, ale Aitor opowiedział jej, z własnego doświadczenia, co się dzieje, kiedy wkraczają faszyści. Zaczynają od wywieszania wszędzie flag i odprawienia uroczystej mszy na rynku, zmuszając wszystkich do obecności. Zwycięzcy są witani owacyjnie przez tłum wrogów Republiki, którzy przez trzy lata ukrywali swoje poglądy, i przez wielu innych, którzy ze strachu na wszelki wypadek wolą przyklaskiwać i udawać, że nigdy nie brali udziału w rewolucji. Wierzymy w Boga, wierzymy w Hiszpanię, wierzymy we Franco. Kochamy Boga, kochamy Hiszpanię, kochamy generalissimusa Francisca Franco. A zaraz potem zaczyna się czystka. Najpierw aresztują tych, którzy walczyli, jeśli uda się ich zlokalizować, nieważne w jakim stanie, i osoby zadenuncjowane przez innych jako kolaboranci czy podejrzani o jakąkolwiek działalność uznawaną za antyhiszpańską czy antykatolicką, a więc: członków związków zawodowych, partii lewicowych, ludzi wyznających inne religie, agnostyków, masonów, profesorów, nauczycieli, naukowców, filozofów, esperantystów, cudzoziemców, Żydów, Romów i tak dalej, lista ciągnęła się bez końca.

– Reperkusje są barbarzyńskie, pani Carme. Proszę sobie wyobrazić, że odbierają dzieci matkom i umieszczają je w sierocińcach prowadzonych przez zakonnice, gdzie wpajają im jedyną prawdziwą religię i swoisty patriotyzm.

– Moje dzieci są już na to za stare.

– To tylko pierwszy z brzegu przykład. Chcę pani uświadomić, że nie ma innego wyjścia, musi pani jechać ze mną, żeby uniknąć rozstrzelania za walkę z analfabetyzmem rewolucjonistów i za to, że nie chodziła pani do kościoła.

– Słuchaj, młody człowieku, mam pięćdziesiąt cztery lata i gruźliczy kaszel. Długo nie pociągnę. Co mnie czeka na wygnaniu? Wolę umrzeć we własnym domu, w moim mieście, czy jest Franco, czy go nie ma.

Aitor perorował jeszcze kwadrans, próbując ją przekonać, aż wtrąciła się Roser.

– Pani Carme, proszę jechać z nami, ja i pani wnuk pani potrzebujemy. Za jakiś czas, kiedy się gdzieś osiedlimy i będzie wiadomo, jaka jest sytuacja w Hiszpanii, będzie pani mogła wrócić, jeśli zechce.

– Ty, Roser, jesteś silniejsza niż ja i masz więcej energii. Poradzisz sobie beze mnie. Nie płacz, dziewczyno...

– Jak mam nie płakać? Co ja bez pani zrobię?

– No dobrze, ale zapamiętaj sobie, że robię to dla ciebie i dla dziecka. Najchętniej bym została, a co ma być, to będzie.

– Zbierajmy się, najwyższy czas – nalegał Aitor.

– A kury?

– Wypuśćcie je, ktoś się nimi zajmie. Szybko, nie ma na co czekać.

Roser chciała jechać na siedzeniu za Aitorem, ale oboje przekonali ją, żeby wsiadła do wózka, gdzie istniało mniejsze ryzyko uszkodzenia ciąży czy wywołania poronienia. Carme, okutana w swetry i przykryta czarną, wełnianą, nieprzemakalną kastylijską peleryną, ciężką jak dywan, zajęła miejsce z tyłu. Była tak lekka, że gdyby nie ta peleryna, uniósłby ją wiatr. Poruszali się powoli; po drodze wymijali ludzi, pojazdy i juczne zwierzęta, ślizgając się na oszronionej drodze i broniąc się przed desperatami, którzy próbowali siłą się dosiąść.

Paniczna ucieczka tysięcy drżących z zimna istot z Barcelony przypominała dantejski spektakl, dopóki powoli nie przekształciła się w powolną procesję, której tempo nadawali ranni, inwalidzi, starcy i dzieci. Do exodusu dołączyli pacjenci szpitali mogący chodzić o własnych siłach, innych wywieziono pociągami w różnych kierunkach, a reszta była skazana na noże i bagnety Maurów. Wkrótce zostawili za sobą miasto i znaleźli się w polu. Z mijanych po drodze wiosek wychodzili mieszkańcy z pakunkami na wózkach, ciągnąc zwierzęta, i dołączali do ludzkiej rzeki. Jeśli ktoś posiadał coś cennego, wymieniał to na miejsce w nielicznych pojazdach; pieniądze nie były nic warte. Kiedy muły i konie ciągnące wozy uginały się pod ciężarem i padały po drodze, mężczyźni zakładali uprząż i ciągnęli sami, a kobiety popychały z tyłu. Na drodze porzucano przedmioty, których ludzie nie mieli siły nieść dalej, od walizek po meble; również martwi i ranni leżeli tam, gdzie padli, bo nikt nie zatrzymywał się, żeby udzielić im pomocy. Odruchy współczucia znikły, każdy dbał tylko o siebie i swoich bliskich. Samoloty Legionu Condor obniżały lot, siejąc śmierć; zostawał po nich ślad w postaci rzeki krwi zmieszanej z błotem i lodem. Wśród ofiar było dużo dzieci. Brakowało jedzenia. Najbardziej zapobiegliwi zabrali zapasy na dzień lub dwa, inni cierpieli głód, chyba że jakiś wieśniak zdecydował się przyjąć coś na wymianę. Aitor przeklinał teraz swoją decyzję pozbycia się kur.

Setki tysięcy przerażonych uciekinierów zmierzało w stronę Francji, gdzie witała ich kampania strachu i nienawiści. Nikt nie czekał na tych cudzoziemców, odrażających, brudnych istot, zbiegów, dezerterów, przestępców, czerwonych, jak ich nazywała prasa; mieli szerzyć epidemie, dopuszczać się gwałtów i kradzieży i podżegać do komunistycznej rewolucji. Od trzech lat pojawiali się Hiszpanie, uciekający przed wojną; przyjmowano ich bez nadmiernej sympatii, ale rozproszeni po całym kraju nie rzucali się w oczy. Po klęsce republikanów zdawano sobie sprawę, że napłynie ich więcej, władze liczyły się z bliżej nieokreśloną liczbą, z dziesięcioma czy piętnastoma tysiącami, co już alarmowało francuską prawicę. Nikomu nie przyszło do głowy, że w ciągu zaledwie paru dni na granicy będzie się tłoczyć prawie pół miliona uchodźców, wycieńczonych, zagubionych, u kresu sił. Natychmiast władze zamknęły przejścia graniczne, a następnie zaczęły rozważać, jak rozwiązać ten problem.

***

Wcześnie zapadła noc. Przez chwilę padał deszcz, niedługo, ale ta chwila wystarczyła, by zamienić ziemię w błoto. Potem temperatura spadła kilka stopni poniżej zera i zaczął wiać wiatr, przeszywający zimnem niczym sztyletem do szpiku kości. Wędrowcy musieli się zatrzymać, nie dało się kontynuować marszu w ciemności. Kulili się z zimna tam, gdzie zastała ich noc, przykrywali się mokrymi kocami, matki tuliły dzieci, mężczyźni próbowali chronić swoje rodziny, starcy się modlili. Aitor Ibarra umieścił obie kobiety w wózku, gdzie miały na niego czekać, usunął z motoru kabel, żeby nikt się na niego nie pokusił, i zszedł na bok, szukając miejsca, gdzie mógłby się wypróżnić; od miesięcy nękała go biegunka, jak prawie wszystkich na froncie. Niedaleko drogi natknął się na coś dużego; poświecił latarką i zobaczył leżącego muła, może złamał nogę albo padł z wycieńczenia. Żył jeszcze. Wyciągnął pistolet i dobił go. Ten pojedynczy strzał, różniący się od wrogich serii z karabinu maszynowego, przyciągnął paru ciekawskich. Aitor był przyzwyczajony do słuchania rozkazów, nie ich wydawania, ale w tamtej chwili nieoczekiwanie obudził się w nim talent organizacyjny: mężczyznom przydzielił oprawienie zwierzęcia, a kobietom pieczenie mięsa na małych ogniskach; musiały być jak najmniejsze, żeby nie przyciągać uwagi samolotów. Pomysł podchwycili inni i wkrótce z różnych stron zaczęły dochodzić pojedyncze strzały. Zaniósł Carme i Roser dwie porcje na wpół surowego mięsa i dwa kubki wody, którą zagrzał nad ogniskiem. „Wyobraźcie sobie, że to kawa z koniakiem, tylko bez kawy”, powiedział, dolewając do kubków trochę koniaku. Zachował resztę mięsa na później, zakładając, że mróz je zakonserwuje, razem z połową bochenka chleba, zdobytego w zamian za lornetkę włoskiego pilota, rozbitka. Jak przypuszczał, ta lornetka przeszła już przez niejedne ręce, zanim trafiła do niego, i pewnie dalej będzie krążyć po świecie, aż całkiem się rozpadnie.

Carme wykręciła się od jedzenia pod pretekstem, że mięso jest za twarde na jej zęby i oddała swoją porcję Roser. Już przemyśliwała, jak pod osłoną nocy wymknąć się po kryjomu i zniknąć. Ciężko jej było oddychać na mrozie, każdy wdech kończył się kaszlem, czuła ból w klatce piersiowej, dusiła się. „Niechbym wreszcie złapała zapalenie płuc”, mamrotała pod nosem. „Pani Carme, proszę tak nie mówić, niech pani pomyśli o synach”, przekonywała ją Roser, gdy dosłyszała jej słowa. A jak nie na zapalenie płuc, to może zamarznięcie na śmierć jest dobrym wyjściem, pomyślała Carme; kiedyś czytała, że w ten sposób popełniali samobójstwo starcy na biegunie północnym. Chciała poznać mającego się urodzić wnuka czy wnuczkę, ale to pragnienie stawało się coraz bardziej ulotne, jak sen. Zależało jej tylko na tym, by Roser dotarła cała i zdrowa do Francji, tam urodziła, i by dołączyli do niej Víctor i Guillem. Nie chciała być ciężarem dla młodych, w jej wieku żaden z niej pożytek, sami dotarliby dalej i szybciej. Roser musiała odgadnąć jej intencje, bo pilnowała jej aż do chwili, gdy zmorzył ją sen i skulona zamknęła oczy. Nie słyszała, kiedy Carme się wymknęła, po cichu jak kot.

Pierwszy zauważył jej nieobecność Aitor, kiedy jeszcze było ciemno; nie budząc Roser, poszedł szukać Carme w nieprzebranej masie doświadczonej przez los ludzkości. Latarką świecił pod nogi, żeby na kogoś nie nadepnąć; wyobrażał sobie, że również Carme trudno było się poruszać i nie mogła za bardzo się oddalić. Świt zastał go błądzącego wśród ludzi i tobołków; wołał ją po imieniu, podobnie jak inni, którzy też szukali bliskich. Nagle jakaś mniej więcej czteroletnia dziewczynka, z głosem ochrypłym od płaczu, mokra, sina z zimna, przywarła mu do nogi. Aitor wytarł jej nos, żałując, że nie ma czym okryć małej, i wziął ją na barana, licząc na to, że ktoś ją rozpozna, ale tu nikt się nie przejmował cudzym losem. „Jak ci na imię, ślicznotko?” „Nuria”, wyszeptała dziewczynka, a on próbował ją rozweselić, nucąc popularne, wszystkim znane wojskowe przyśpiewki, które od wielu miesięcy stale miał na ustach. „Śpiewaj ze mną, Nuria, śpiewanie jest dobre na smutek”, namawiał, ale dziewczynka nadal płakała. Niósł ją w ramionach, przeciskając się wśród ludzi i wołając Carme, aż trafił na stojącą na poboczu ciężarówkę, przy której pielęgniarki rozdawały grupie dzieci chleb i mleko. Kiedy powiedział, że mała szuka rodziny, poleciły mu zostawić ją pod ich opieką, razem z innymi zagubionymi dziećmi z ciężarówki. Godzinę później, gdy poszukiwania Carme nie odniosły skutku, Aitor wrócił do Roser. Wtedy oboje zdali sobie sprawę, że Carme odeszła, zostawiając im pelerynę.

Wstał dzień i zdesperowany tłum wznowił marsz; sprawiał wrażenie ogromnej, ciemnej, przemieszczającej się powoli plamy. Wybuchła panika, kiedy zaczęto rozpowiadać, że granica została zamknięta i że coraz więcej ludzi tłoczy się przy przejściach. Dzieci, starcy i ranni, którzy od wielu godzin nic nie jedli, opadli z sił. Setki pojazdów, od furmanek po ciężarówki, porzucano po obu stronach drogi – albo zwierzęta nie miały siły ciągnąć, albo paliwo się skończyło. Aitor zrezygnował z podążania za tłumem i postanowił przedzierać się przez góry na własną rękę, a nuż się uda znaleźć jakieś niestrzeżone przejście przez granicę. Roser nie chciała wyruszyć bez Carme, ale próbował ją przekonać, że na pewno Carme dotrze do granicy ze wszystkimi i spotkają się we Francji. Kłóciliby się jeszcze długo, gdyby Aitor nie stracił cierpliwości i nie zagroził, że pójdzie sam i zostawi ją na łasce losu. Roser za mało go znała, żeby wiedzieć, czego się po nim spodziewać, dlatego potraktowała jego groźbę poważnie. W dzieciństwie Aitor chodził po górach z ojcem; teraz dałby wiele, żeby mieć starego pod ręką. Nie tylko on wpadł na ten pomysł: różne grupy kierowały się w stronę szczytów. Jeżeli trasa wyglądała na ciężką dla Roser, z brzuchem, spuchniętymi nogami i rwą kulszową, co dopiero mówić o rodzinach z dziećmi i dziadkami czy o żołnierzach po amputacji, owiniętych zakrwawionymi bandażami. Motocykl przydawał się tylko na drodze, teraz Bask zastanawiał się, czy Roser, w jej stanie, da radę iść pieszo.

***

Tak jak Aitor przewidział, motocyklem dotarli do podnóża góry; podjechali jeszcze kawałek, motor dymił i chrypiał, aż w końcu się zatrzymał. Dalej musieli iść. Po ukryciu w krzakach maszyny, którą uważał za wierniejszą od najlepszej żony, Aitor ucałował ją na pożegnanie i obiecał, że po nią wróci. Roser pomogła mu przepakować i podzielić bagaż – teraz musieli wszystko nieść na plecach. Większość rzeczy należało zostawić i ograniczyć się do tego, co niezbędne: ciepłego ubrania, butów na zmianę, resztek jedzenia i francuskich pieniędzy, w które Víctor, zawsze przewidujący, zaopatrzył Aitora. Roser narzuciła na siebie pelerynę i włożyła dwie pary rękawiczek; musiała dbać o dłonie, jeśli jeszcze kiedyś chciała grać na pianie. Zaczęli wspinaczkę. Roser szła powoli, ale była zdeterminowana i nie robiła postojów; Aitor ją popychał i podciągał na trudniejszych odcinkach, żartował i dodawał otuchy, jakby się wybierali na piknik. Ci nieliczni podróżni, którzy wybrali tę samą trasę i dotarli aż tutaj, pozdrawiali ich i szli dalej, nie zatrzymując się. Wkrótce zostali sami. Wąska ścieżka, śliska od lodu, zniknęła. Nogi zapadały się w śniegu. Musieli wymijać skały i powalone drzewa tuż nad brzegiem przepaści. Jeden fałszywy krok i skończyliby sto metrów niżej. Kamasze Aitora, które podobnie jak lornetka należały do oficera wrogiej armii, poległego w walce, były znoszone, ale i tak chroniły jego stopy lepiej niż miejskie obuwie Roser. Oboje szybko stracili czucie w stopach. Ogromna, urwista, biała od śniegu góra wznosiła się groźnie na tle ciemnego nieba. Aitor bał się, że zabłądzą, i zrozumiał, że w najlepszym razie upłynie wiele dni, zanim dotrą do Francji, lecz pod warunkiem że dołączą do jakiejś grupy, bo sami nie mają szans. Przeklinał w duchu swoją decyzję zejścia z głównej drogi, ale uspokajał Roser i zapewniał ją, że zna teren jak własną kieszeń.

Wieczorem dostrzegli w oddali słabe światło i ostatkiem sił dotarli do niewielkiego obozowiska. Z daleka widział ludzkie cienie i Aitor zdecydował się podjąć ryzyko, nawet gdyby to byli narodowcy, bo w przeciwnym razie musieliby spędzić noc zakopani w śniegu. Poprosił, żeby Roser na niego zaczekała, a sam po cichu zakradł się na odległość pozwalającą rozpoznać czterech mężczyzn przy niewielkim ognisku, chudych, zarośniętych, w łachmanach; jeden z nich miał zabandażowaną głowę. Nie posiadali koni, mundurów, wojskowych kamaszy ani namiotów; ci obdartusi nie wyglądali na żołnierzy wrogiego wojska, ale mogli to być zbójnicy. Na wszelki wypadek odbezpieczył pistolet, ukryty pod płaszczem, niemieckiego lugera, prawdziwy skarb w tych czasach, zdobyty parę miesięcy temu dzięki korzystnej wymianie, i podszedł bliżej, machając przyjaźnie. Jeden z mężczyzn, z karabinem, wyszedł mu na spotkanie, a parę kroków dalej ubezpieczali go dwaj inni ze strzelbami, tak samo ostrożni i nieufni jak on. Mierzyli się wzrokiem z bezpiecznej odległości. W tym momencie zaryzykował i pozdrowił ich po katalońsku i w euskera, Bona nit! Kaixo! Gabon! Po chwili ciszy, która Aitorowi wydawała się nie mieć końca, ten wyglądający na szefa przywitał go krótkim Ongi etorri, burkide! Aitor zrozumiał, że to jego towarzysze, najprawdopodobniej dezerterzy. Aż się pod nim ugięły nogi, z ulgą. Mężczyźni podeszli bliżej, otoczyli go i upewnieni co do jego pokojowych zamiarów, powitali, poklepując po ramieniu. „Ja jestem Eki, a ci dwaj to Izan i jego brat Julen”, powiedział ten z karabinem. Następnie Aitor się przedstawił; wyjaśnił, że jest w towarzystwie ciężarnej kobiety, i poszli razem po Roser. Przyprowadzili ją, podtrzymując pod ramiona, praktycznie niosąc, do skromnego obozowiska, które dla przybyszów wydawało się luksusem, bo miało brezentowy dach nad głową, światło i jedzenie.

Później czas upłynął im na wymianie złych wiadomości i na dzieleniu się puszkami grochu, podgrzewanymi nad ogniskiem, i odrobiną alkoholu z menażki Aitora. Proponował im również mięso z muła i kawałek chleba, który trzymał w plecaku. „Zachowaj te zapasy, wam się przydadzą bardziej niż nam”, zdecydował Eki. Dodał, że jutro ma do nich dotrzeć góral z prowiantem. Aitor chciał jednak jakoś wynagrodzić gościnność i oddał im tytoń. W ostatnich dwóch latach tylko ludzie bardzo zamożni i politycy mogli sobie pozwolić na pochodzące z przemytu papierosy, inni musieli się zadowolić mieszanką suszonej trawy i lukrecji, wystarczającą zaledwie na jedno sztachnięcie. Woreczek z angielskim tytoniem Aitora został przyjęty w nabożnym skupieniu. Skręcali papierosy i palili w ciszy, w ekstazie. Roser zjadła swoją porcję grochu, po czym przygotowali dla niej prowizoryczny namiot i butelkę z gorącą wodą, do rozgrzania zmarzniętych stóp. Kiedy ona odpoczywała, Aitor opowiadał gospodarzom o upadku Barcelony, nieuniknionej klęsce Republiki i o chaosie Wielkiej Ewakuacji.

Mężczyzn nie zaszokowały te informacje, bo nastawiali się na taki rozwój wypadków. Uszli z życiem z Guerniki, zabytkowego baskijskiego miasta zrównanego z ziemią przez budzące grozę samoloty Legionu Condor, które zostawiły po sobie śmierć i gruzy, i cudem uniknęli ognia wywołanego przez bomby zapalające, kryjąc się w pobliskich lasach. Walczyli do ostatniego dnia w Korpusie Wojska Euzkadi podczas bitwy pod Bilbao. Zanim miasto wpadło w ręce wroga, władze przeprowadziły ewakuację ludności cywilnej do Francji, w czasie gdy żołnierze kontynuowali walkę podzieleni na bataliony. Rok po upadku Bilbao Izan i Julen dowiedzieli się, że ich ojciec i młodszy brat trafili do więzienia frankistowskiego i zostali rozstrzelani. Z całej licznej rodziny przeżyli tylko oni. Wtedy postanowili wykorzystać najbliższą okazję i zdezerterować; demokracja, Republika i wojna straciły sens, sami już nie wiedzieli, o co mieliby walczyć. Błądzili po lasach i urwistych zboczach, w żadnym miejscu nie zatrzymując się dłużej niż parę dni, a za nieformalnego dowódcę uznawali Ekiego, bo dobrze znał Pireneje.

W ostatnich tygodniach, w miarę jak zbliżał się nieuchronnie koniec wojny, natykali się na innych uciekinierów. Nigdzie nie byli bezpieczni. We Francji nie spotkaliby się z szacunkiem należnym pokonanemu wojsku, wycofującym się żołnierzom czy uchodźcom: patrzono by na nich jak na dezerterów. Zostaliby aresztowani i deportowani do Hiszpanii, w ręce generała Franco. Nie mając dokąd się udać, krążyli to tu, to tam małymi grupkami; jedni, chcąc ocalić życie, kryli się w jaskiniach lub w trudno dostępnych miejscach i czekali, aż sytuacja się unormuje, inni z samobójczą determinacją walczyli w partyzantce z potężną armią zwycięską. Nie mogli się pogodzić z ostateczną klęską rewolucyjnych ideałów, którym tyle poświęcili, ani tym bardziej nie chcieli przyjąć do wiadomości, że te ideały zawsze były tylko iluzją. Ale to nie dotyczyło tych napotkanych w górach braci – oni stracili wiarę we wszelkie ideały, ani też Ekiego, który pragnął tylko przeżyć i wrócić kiedyś do żony i dzieci.

Młody mężczyzna z zabandażowaną głową, niebiorący udziału w rozmowie, okazał się Asturyjczykiem. Odniesiona rana sprawiła, że stracił słuch i był jak zamroczony. Jego towarzysze żartowali sobie, że nie mogą się go pozbyć, nawet gdyby chcieli, bo bardzo celnie strzela; z zawiązanymi oczami mógł trafić do zająca, nie zdarzało mu się chybić i to dzięki niemu czasami jedli mięso. Faktycznie, przygotowali parę królików na wymianę za inne produkty, które następnego dnia miał im dostarczyć znajomy góral. Aitor zwrócił uwagę na surową czułość, z jaką pozostali traktowali Asturyjczyka, niczym niedorozwinięte dziecko. Baskowie uznali, że ich goście są małżeństwem i kazali Aitorowi zająć miejsce w namiocie koło żony, a to znaczyło, że dwaj z nich będą musieli spędzić noc pod gołym niebem. „Będziemy się zmieniać”, uspokoili go i nie chcieli się zgodzić, żeby również Aitor wziął udział w tej zmianie. Co by to była za gościnność, protestowali.

Aitor położył się obok Roser, zwiniętej w kłębek, żeby chronić brzuch, a on przytulał się do jej pleców, żeby ją ogrzać. Bolały go kości, drętwiał i bał się o bezpieczeństwo, a nawet życie przyszłej matki; czuł się za nią odpowiedzialny, tak jak obiecał Víctorowi Dalmau. Kiedy wspinali się pod górę, Roser przekonywała go, że jest silna i że nie powinien o nią się martwić. „Aitorze, wychowałam się w górach, pasąc kozy zimą i latem, jestem przyzwyczajona do niepogody, nie męczę się tak łatwo”. Musiała odgadnąć jego obawy, bo ujęła jego dłoń i położyła sobie na brzuchu, żeby poczuł ruch. „Nie martw się, Aitorze, to dziecko jest bezpieczne i całkiem zadowolone”, powiedziała, ziewając. I wtedy ten wesoły, dzielny Bask, który napatrzył się na śmierć i cierpienie, przemoc i zło, zapłakał po cichu z twarzą ukrytą za głową kobiety. Jej zapachu nigdy nie miał zapomnieć. Płakał nad jej losem, bo jeszcze nie wiedziała, że jest wdową, opłakiwał Guillema, który nie pozna swego dziecka ani nie przytuli narzeczonej, opłakiwał Carme, która odeszła bez pożegnania, i opłakiwał siebie samego, bo czuł się bardzo zmęczony i po raz pierwszy w życiu zwątpił w swoją szczęśliwą gwiazdę.

***

Następnego dnia wczesnym rankiem zjawił się góral, na którego czekali; jechał powoli na starej szkapie. Przedstawił się jako Ángel, czyli anioł, do usług, i dodał, że imię jest jakby dla niego stworzone, bo faktycznie był aniołem dla uciekinierów i dezerterów. Przywiózł prowiant, na który czekali, naboje do strzelb i butelkę wódki – miała im umilić czas i posłużyć do czyszczenia rany Asturyjczyka. Kiedy zmieniali mu opatrunek, Aitor zauważył, że ma głęboką ranę i wgniecioną czaszkę. Tylko niska temperatura nie dopuściła do infekcji; ten człowiek musiał być z żelaza, skoro jeszcze żył. Góral potwierdził pogłoski o zamknięciu granicy przez Francję już dwa dni temu, co zablokowało setki tysięcy uciekinierów, którzy czekali, przymierając z głodu i zimna na oczach uzbrojonych strażników.

Ángel twierdził, że jest pasterzem, ale Aitor wiedział swoje; wyglądał na przemytnika, jak jego ojciec, to zajęcie przynosiło o wiele więcej korzyści niż wypasanie kóz. Gdy już to sobie wyjaśnili, okazało się, że góral znał starego Ibarrę, bo w tych okolicach wszyscy koledzy po fachu się znali. Przejść granicznych było niewiele, a przeszkód dużo, do tego klimat równie srogi jak władze po obu stronach granicy. W tych okolicznościach solidarność stawała się niezbędna. „Nie jesteśmy przestępcami, świadczymy niezbędne usługi, jak zapewne wiesz od ojca. To prawo popytu i podaży”, dodał. Potwierdził, że Francuzi podwoili straże na przejściach i żeby się przedostać do Francji, trzeba było przewodnika, który prowadził sobie tylko znaną drogą, niebezpieczną o każdej porze roku, a najbardziej zimą. On ją dobrze znał, bo na początku wojny wykorzystał tę trasę do przeprowadzenia brygadzistów międzynarodowych do Hiszpanii. „Ci cudzoziemcy to w sumie fajne chłopaki, ale głównie mieszczuchy, dlatego niektórzy odpadli po drodze. Kto się ociągał albo spadł w przepaść, już tam zostawał”. Sam zaproponował, że przeprowadzi ich na drugą stronę, i zgodził się przyjąć wynagrodzenie we francuskiej walucie. „Pańska żona może jechać na koniu, a my pójdziemy pieszo”, zdecydował.

Rankiem, po wypiciu razem z innymi lury mgliście przypominającej kolorem kawę, Aitor i Roser pożegnali się z mężczyznami i wyruszyli w dalszą drogę. Przewodnik uprzedził ich, że będą szli, dopóki się nie ściemni, i jeśli uda im się nie zatrzymywać częściej niż to konieczne, powinni dotrzeć przed nocą do bacówki. Aitor obserwował go nieufnie, z obawą, czy ich nie zaatakuje. W tej pustce, na nieznanym terenie, łatwo by mu przyszło poderżnąć im gardła. Więcej wartości niż pieniądze miał jego pistolet, scyzoryk, kamasze i peleryna. Szli całymi godzinami, przemoknięci, zmarznięci, u kresu sił, zapadając się w śniegu. Długie odcinki drogi Roser pokonywała pieszo, żeby ulżyć koniowi, o którego jego pan dbał tak, jakby był jego leciwym krewnym. Zatrzymali się parę razy na odpoczynek; pożywili się resztkami mięsa i chlebem, popili roztopionym śniegiem. Kiedy zaczęło się zmierzchać i ledwo widzieli na oczy od szronu na rzęsach, Ángel pokazał im w oddali jakąś wypukłość. Tam mieli się schronić na noc.

W rzeczywistości było to coś w rodzaju zadaszenia z kamieni ułożonych jak cegły jedne na drugich, z wąskim otworem bez drzwi, którym najpierw wepchnęli konia, żeby nie zamarzł na dworze. Otworzyła się przed nimi przestrzeń dużo większa, niż się to zapowiadało z zewnątrz, niska, okrągła, zaopatrzona w drewno, snopki słomy, wiadro na wodę, dwie siekiery i parę naczyń kuchennych. Aitor rozpalił ogień, żeby przyrządzić jednego z królików Ángela, a ten wyciągnął z sakwy wędlinę, twardy ser i ciemny suchy chleb, o wiele lepszy niż ten, który wypiekała Roser w barcelońskiej piekarni. Po posiłku i oporządzeniu konia ułożyli się do snu na słomie, przykryci kocami, przy ognisku. „Jutro, nim wyruszymy w dalszą drogę, musimy zostawić to miejsce tak, jak je zastaliśmy. Trzeba narąbać drzewa i napełnić wiadro śniegiem. I jeszcze jedna sprawa: słuchaj, gudari, nie potrzebujesz broni, możesz spać spokojnie. Jestem przemytnikiem, nie bandytą”, powiedział Ángel.

***

Pokonywanie Pirenejów zajęło im trzy długie dni i tyleż nocy, ale dzięki Ángelowi nie zabłądzili, nie musieli spać pod gołym niebem i każdy dzień kończyli pod dachem. Drugą noc spędzili w chacie dwóch węglarzy, którzy mieli psa z wyglądu przypominającego wilka. Mężczyźni, których praca polegała na przerabianiu drzewa na węgiel, byli surowi i niezbyt gościnni, ale zgodzili się przyjąć ich pod swój dach za pieniądze. „Uważaj na nich, gudari, to Włosi”, ostrzegł Ángel Aitora na stronie. To podsunęło Baskowi pomysł, by przekonać ich do siebie paru zapamiętanymi włoskimi piosenkami. Kiedy już lody zostały przełamane, razem zjedli, wypili i wyciągnęli zgraną talię kart. Okazało się, że nie mieli szans z Roser, która w szkole zakonnej nauczyła się grać w tute, a także oszukiwać. Tak tym rozbawiła węglarzy, że bez żalu oddali kawałek suchego salami, o który się założyli. Roser usnęła na workach rozłożonych na ziemi, z nosem w szorstkiej sierści psa, zwiniętego w kłębek przy jej boku, szukającego jej ciepła. Gdy rano się żegnali, ucałowała każdego węglarza trzykrotnie, zgodnie z włoskim zwyczajem, i oświadczyła, że nawet w łóżku na puchowym piernacie nie spałoby się jej wygodniej. Pies odprowadził ich spory kawałek, idąc przy nogach Roser.

Trzeciego dnia wędrówki po południu Ángel oświadczył, że od tego miejsca muszą sobie radzić sami. Byli bezpieczni, teraz zostawało im tylko zejść na dół. „Idźcie tym zboczem, aż znajdziecie starą ruderę. Tam będziecie mogli przenocować”. Podzielił się z nimi chlebem i serem, wziął umówioną zapłatę i na pożegnanie uścisnął ich oboje. „Twoja żona to czyste złoto, gudari, opiekuj się nią. Przeprowadziłem setki osób, od zaprawionych w boju żołnierzy po kryminalistów, ale nigdy mi się nie trafił ktoś, kto by wszystko znosił bez słowa skargi, tak jak ona. I to z brzuchem. Jestem pełen podziwu”.

Kiedy godzinę później zbliżali się do zapowiedzianej rudery, już z daleka zauważyli mężczyznę z karabinem, który wyszedł im naprzeciw. Zatrzymali się, wstrzymując oddech. Aitor trzymał za plecami pistolet gotowy do strzału. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, obserwowali się nawzajem z odległości pięćdziesięciu metrów; w końcu Roser postąpiła krok naprzód, wołając, że są uchodźcami. Gdy mężczyzna zorientował się, że to kobieta i że przybysze są bardziej wystraszeni niż on, opuścił broń i zawołał po katalońsku: Veniu, veniu, no us faré res[1]. Nie byli pierwszymi ani nie będą ostatnimi uchodźcami, którzy tamtędy przechodzą, powiedział, i dodał, że tego dnia rano jego syn uciekł do Francji, żeby nie wpaść w ręce frankistów. Zaprowadził ich do rozsypującego się budynku, który miał tylko połowę dachu i klepisko zamiast podłogi, poczęstował resztkami jedzenia, które stały na kuchni, i oddał lichą, ale czystą pryczę, gdzie wcześniej sypiał jego syn. Kiedy parę godzin później zjawiło się kolejnych trzech Hiszpanów, też zostali przyjęci przez tego dobrego człowieka. Rano ugościł ich bulionem, czyli posoloną gorącą wodą z kawałkami ziemniaków i ziołami wzmacniającymi, jak twierdził, odporność na mróz. Pokazał im drogę, a zanim wyruszyli, podarował Roser pięć kostek cukru, wszystkie, jakie posiadał, żeby osłodzić podróż dziecku.

Grupa uchodźców, z Aitorem i Roser na czele, wyruszyła w stronę granicy. Szli przez cały dzień i zgodnie z tym, co im powiedział Katalończyk, który ich gościł w nocy, pod wieczór dotarli do wzniesienia, a stamtąd dostrzegli jasne okna w domach. Wiedzieli, że to Francja, bo w Hiszpanii nikt nie zapalał świateł z obawy przed nalotami. Schodzili na dół, kierując się światłami, aż dotarli do drogi; nie uszli daleko, bo wkrótce pojawił się wóz garde mobile, francuskiej wiejskiej żandarmerii; poddali się bez oporu, bo przecież to była Francja solidarna, Francja wolności, równości i braterstwa, Francja z lewicowym rządem, na czele którego stał socjalista. Żandarmi zrewidowali ich brutalnie i zabrali Aitorowi pistolet, scyzoryk i niewielką ilość pieniędzy, jakie mu jeszcze zostały. Inni Hiszpanie nie mieli przy sobie broni. Zaprowadzono ich do spichlerza przy młynie, przeznaczonego na tymczasowe schronienie dla uchodźców, przybywających setkami. W środku tłoczyło się pełno ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, ściśniętych, przerażonych, głodnych, duszących się z braku wentylacji w pomieszczeniu gęstym od zbożowego pyłu. Do zaspokojenia pragnienia służyła woda w bidonach podejrzanej czystości. Nie było latryn, tylko otwory w ziemi za szopą, nad którymi musieli kucać pod okiem strażników. Kobiety płakały upokorzone, a strażnicy sobie z nich kpili. Aitor uparł się, żeby towarzyszyć Roser, a kiedy tamci zobaczyli, jak dziewczyna niepewnie chwieje się pod ciężarem brzucha, musieli się zgodzić. Później oboje przycupnęli gdzieś w kącie i podzielili się ostatnim kawałkiem chleba i suchym salami od Włochów, a on starał się chronić ją przed tłumem i przed rozpaczą ogarniającą ludzi przetrzymywanych w szopie. Rozeszła się pogłoska, że to był punkt tranzytowy i że niebawem zostaną przetransportowani do centre de rétention administrative, cokolwiek by to miało znaczyć.

Następnego dnia wywieźli kobiety i dzieci wojskowymi ciężarówkami. Rodziny ogarnięte paniką żandarmi rozdzielali siłą. Roser uścisnęła Aitora, podziękowała mu serdecznie za wszystko, co dla niej zrobił, i uspokoiła go, że wszystko będzie dobrze, a następnie spokojnie wsiadła do ciężarówki. „Odnajdę cię, Roser, obiecuję!”, Aitor zdążył jeszcze krzyknąć na pożegnanie, po czym padł na kolana, ogarnięty bezsilną złością, i przeklinał los.

***

W czasie gdy duża część ludności cywilnej uciekała, jak się dało, w stronę francuskiej granicy, a za nią niedobitki pokonanej armii, Víctor Dalmau, razem z wolontariuszami i lekarzami, którzy jeszcze pozostali w pracy, przygotowywał do ewakuacji rannych ze szpitala – mieli wyruszyć pociągami, karetkami i ciężarówkami. Z powodu ograniczonych możliwości dyrektor szpitala musiał podjąć drastyczną decyzję pozostawienia na miejscu pacjentów w ciężkim stanie, którzy i tak zmarliby w drodze; trzeba było wykorzystać transport dla lepiej rokujących. Jechali upchani w bydlęcych wagonach i w rozklekotanych ciężarówkach, ściśnięci na podłodze, przemarznięci, znużeni, bez jedzenia, niektórzy tuż po operacji, ślepi, po amputacji, z tyfusową gorączką, z dyzenterią czy gangreną. Personel medyczny, nie dysponując środkami przynoszącymi ulgę w cierpieniu, mógł im tylko zaproponować wodę, dobre słowo, a czasem, kiedy umierający o to prosił, modlitwę.

Víctor już dwa lata pracował ramię w ramię z doświadczonymi lekarzami; wiele się nauczył na froncie, a drugie tyle w szpitalu, gdzie nikt go nie pytał o kwalifikacje, tam liczyło się tylko zaangażowanie. Czasem sam zapominał, że brakowało mu paru lat studiów do uzyskania dyplomu, i nie przyznawał się przed pacjentami, że nie jest lekarzem, żeby nie stracili do niego zaufania. Widział potworne rany, uczestniczył w amputacjach bez znieczulenia, asystował przy śmierci wielu nieszczęśników i już mu się wydawało, że ma skórę grubą jak krokodyl, niewrażliwą na cierpienie i przemoc, ale ta dramatyczna podróż wagonami, w charakterze opiekuna, podłamała jego morale. Pociągi docierały do Gerony i tam należało czekać na następny transport. Po trzydziestu ośmiu godzinach bez jedzenia i bez snu, kiedy próbował napoić chłopaczka umierającego na jego rękach, poczuł ból w klatce piersiowej. „Serce mi pękło”, wymamrotał. W tym momencie pojął głęboki sens tych słów; wydawało mu się, że słyszy dźwięk pękającego szkła, czuł, że esencja jego istoty rozpływa się, zostawiając po sobie pustkę; nie pamiętał przeszłości, jego świadomość nie ogarniała teraźniejszości, nie miał nadziei na przyszłość. Doszedł do wniosku, że tak musiała wyglądać śmierć z wykrwawienia tych wszystkich mężczyzn, którym nie udało się pomóc. Za dużo bólu, za dużo podłości w tej bratobójczej wojnie; klęska była lepsza niż dalsze zabijanie i umieranie.

Francja obserwowała z przerażeniem, jak na granicy koncentrowała się nieprzeliczona, sponiewierana ludzka masa, którą z trudem, za pomocą broni, utrzymywali na dystans francuscy żołnierze i budzące postrach oddziały kolonialne z Senegalu i Algierii, na koniach, w turbanach, z karabinami i biczami. Kraj mógł nie wytrzymać tego masowego exodusu „niepożądanych”, jak ich oficjalnie zaklasyfikowano. Trzeciego dnia wybuchł skandal na arenie międzynarodowej i rząd pozwolił wejść kobietom, dzieciom i starcom. Za nimi powoli wchodzili pozostali cywile, a na końcu żołnierze maszerujący w ostatnim stadium głodu i wyczerpania, rozbrojeni, ale z wzniesioną pięścią. Po obu stronach drogi zalegały całe góry karabinów. Zostali doprowadzeni pod eskortą, pieszo, bez odpoczynku, do zaimprowizowanych naprędce obozów koncentracyjnych. Allez! Allez-y!, strażnicy na koniach poganiali ich groźbami, przekleństwami i biczami.

Gdy już wszyscy zapomnieli o rannych, sprowadzono tych, którzy jeszcze trzymali się życia. Razem z nimi wjechali do Francji Víctor i towarzyszący rannym lekarze i pielęgniarze. Było im łatwiej przekroczyć granicę niż pierwszej fali uchodźców, ale nie czekało ich lepsze przyjęcie. Często rannych opatrywano byle jak w szkołach, na dworcach, a nawet na ulicach, bo w miejscowych szpitalach nie znalazło się dla nich miejsce i nikt ich tam nie chciał. W całej masie „niepożądanych” oni najbardziej potrzebowali pomocy. Brakowało środków i personelu medycznego dla tylu pacjentów. Víctorowi pozwolono nadal opiekować się chorymi, za których czuł się odpowiedzialny, i dzięki temu cieszył się względną swobodą.

***

Kiedy rozłączono ją z Aitorem, Roser z innymi kobietami i dziećmi trafiła do obozu Argelès-sur-Mer, trzydzieści pięć kilometrów od granicy, gdzie zgromadzono dziesiątki tysięcy Hiszpanów. Obóz, ogrodzony i pilnowany przez żandarmów i oddziały Senegalczyków, zlokalizowano na plaży. Nic tylko piasek, morze i drut kolczasty. Roser zrozumiała, że byli więźniami pozostawionymi swojemu losowi, i zmobilizowała wszystkie siły, żeby przeżyć za wszelką cenę; skoro wytrzymała przeprawę przez góry, zniesie cokolwiek by się działo – dla dziecka, które nosi w brzuchu, dla siebie samej i dla nadziei, że kiedyś połączą się z Guillemem. Uchodźców trzymano pod gołym niebem, gdzie znosili zimno i deszcz, bez podstawowych warunków higieny: nie było ani latryn, ani wody pitnej. Z drążonych przez nich studni wypływała słona woda, mętna i skażona odchodami, moczem i trupami, których nie usunięto na czas. Kobiety trzymały się w zwartych grupach, żeby się bronić przed seksualną agresją strażników i niektórych uchodźców, którzy po stracie wszystkiego stracili też opory moralne. Roser rękami wygrzebała jamę, w której spała i która chroniła ją przed tramontaną. Lodowaty wiatr niósł ze sobą ostry piasek kaleczący skórę, oślepiający, wbijający się wszędzie i powodujący łatwo ulegające zakażeniu urazy. Raz dziennie rozdawano wodnistą zupę z soczewicy i czasem jeszcze zimną kawę albo przejeżdżały ciężarówki, z których zrzucano bochenki chleba. Mężczyźni walczyli na śmierć i życie, żeby je zdobyć; kobietom i dzieciom dostawały się okruchy, jeśli ktoś z litości podzielił się z nimi swoją porcją. Wielu umierało, od trzydziestu do czterdziestu osób dziennie, najpierw dzieci na dyzenterię, potem starcy na zapalenie płuc, a w następnej kolejności pozostali. Nocami zawsze ktoś dyżurował, żeby budzić innych co dziesięć, piętnaście minut: musieli zmieniać pozycję, żeby we śnie nie zamarznąć na śmierć. Pewna kobieta, która wykopała jamę obok Roser, obudziła się z martwą pięciomiesięczną córeczką, gdy temperatura spadła poniżej zera. Inni uchodźcy zajęli się ciałem dziewczynki, żeby je pochować gdzieś na uboczu. Roser przez cały dzień towarzyszyła matce; kobieta milczała, bez łez, ze wzrokiem utkwionym w dal. W nocy poszła na brzeg i tak długo szła przed siebie, aż zniknęła pod wodą. Nie była wyjątkiem. Kiedyś świat będzie musiał wystawić za te krzywdy rachunek: w obozach francuskich zmarło prawie piętnaście tysięcy osób, z głodu, wycieńczenia, z powodu złego traktowania i chorób. Na każde dziesięcioro dzieci przeżywało jedno.

W końcu władze umieściły kobiety i dzieci w osobnej części plaży, oddzielonej od mężczyzn podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego. Zaczęto zwozić materiały do budowy baraków, czym zajmowali się sami uchodźcy; część mężczyzn robiła zadaszenie w sektorze kobiecym. Roser poprosiła o rozmowę z wojskowym, zwierzchnikiem obozu, i przekonała go do zorganizowania reglamentacji tej niewielkiej ilości jedzenia, jaką dysponowano, żeby matki nie musiały walczyć o kawałek chleba dla swoich dzieci. W tym samym czasie Czerwony Krzyż przysłał dwie pielęgniarki ze szczepionkami i mlekiem w proszku, które pouczały kobiety, że wodę przeznaczoną dla niemowląt trzeba filtrować przez szmatkę i gotować parę minut przed użyciem. Przywiozły też koce, ciepłe ubrania dla dzieci i listę rodzin francuskich gotowych zatrudnić Hiszpanki w charakterze pomocy domowej lub do pracy w rodzinnych firmach. Niestety, preferowane były kobiety bezdzietne. Przez pielęgniarki Roser przekazała wiadomość Elisabeth Eidenbenz, w nadziei, że zastanie ją we Francji. „Powiedzcie jej, że jestem szwagierką Víctora Dalmau i że jestem w ciąży”.

Elisabeth Eidenbenz najpierw towarzyszyła walczącym na froncie, a potem, w obliczu nieuchronnej klęski, dołączyła do tłumu uchodźców. Biały fartuch i niebieska peleryna ochroniły ją przed zatrzymaniem, kiedy przekraczała granicę. Wiadomość od Roser była jedną z wielu próśb o pomoc i pewnie nie uznałaby jej za priorytetową, gdyby nie nazwisko Víctora Dalmau. Myślała o nim z sympatią jako o nieśmiałym mężczyźnie, który grał na gitarze i chciał się z nią ożenić. Zastanawiała się czasem, co się z nim dzieje, i pocieszała się, że na pewno przeżył. Dzień po otrzymaniu wiadomości udała się do Argelès-sur-Mer w poszukiwaniu Roser Bruguery. Znała pożałowania godne warunki, jakie panowały w obozach koncentracyjnych, a mimo to wzruszył ją widok tej rozczochranej, brudnej, bladej kobiety, z podkrążonymi, zaczerwienionymi od piasku oczami, tak chudej, że wydawało się, jakby brzuch był przyklejony do szkieletu. Mimo zaniedbanego wyglądu Roser trzymała się prosto, mówiła spokojnie i zachowywała się z godnością, jak zawsze. Nic w jej słowach nie pozwalało domyślać się przygnębienia czy rezygnacji, tak jakby miała pełną kontrolę nad sytuacją.

– Víctor podał pani imię jako kontakt i zapewnił, że może pani nam wszystkim pomóc się odnaleźć.

– Kto z tobą jest?

– Na razie nikt, ale dołączą Víctor i jego brat Guillem, ojciec mojego dziecka, Aitor Ibarra, nasz przyjaciel, i prawdopodobnie pani Dalmau, matka Víctora i Guillema. Kiedy dotrą, proszę im powiedzieć, gdzie jestem. Mam nadzieję, że mnie odnajdą, zanim urodzę.

– Słuchaj, Roser, nie możesz tu zostać. Organizuję pomoc dla kobiet w ciąży i dla tych, które karmią piersią. Żaden noworodek nie przeżyje w takim obozie.

Opowiadała, że otworzyła dom dla przyszłych matek, ale zapotrzebowanie przekraczało możliwości, jakimi dysponowali, i że marzyło się jej stworzenie prawdziwego domu matki, oazy dla kobiet i niemowląt pośród wielkiego cierpienia. Miała na oku opuszczony pałacyk w Elnie, ale najpierw trzeba go podnieść z ruin, a to może trwać wiele miesięcy.

– A ty, Roser, nie możesz czekać, musisz natychmiast opuścić to miejsce.

– Jak?

– Dyrektor wie, że cię zabieram. Tak naprawdę zależy im tylko na tym, żeby się pozbyć uchodźców, próbują zmusić wszystkich do repatriacji. Każdy, kto znajdzie opiekę lub pracę, jest wolny. Chodźmy.

– Tu jest wiele kobiet i dzieci, są też ciężarne.

– Zrobię, co w mojej mocy. Wrócę po nie.

Na zewnątrz czekało na nie auto z identyfikatorem Czerwonego Krzyża. Elisabeth uznała, że Roser przede wszystkim potrzebuje ciepłego posiłku, i po drodze zabrała ją do pierwszej lepszej restauracji. Nieliczni klienci, którzy tam się znaleźli o tej porze, nie ukrywali odrazy na widok śmierdzącej żebraczki w towarzystwie schludnej pielęgniarki. Roser zjadła cały chleb, jaki leżał na stole, zanim podano im pieczonego kurczaka. Młoda Szwajcarka prowadziła samochód, jakby to był rower, zygzakiem pośród innych pojazdów, zjeżdżając na pobocza, lekceważyła pierwszeństwo na skrzyżowaniach i znaki drogowe, jakby jej nie obowiązywały, dzięki czemu w krótkim czasie dotarły do Perpignan. Zabrała Roser do czegoś w rodzaju domu matki, w którym schroniło się osiem młodych kobiet, część z nich w ostatnim miesiącu ciąży, inne z noworodkiem przy piersi. Przyjęto ją z typową dla Hiszpanów życzliwością, bez nadmiernego sentymentalizmu, wręczono ręcznik, mydło i szampon i wysłano pod prysznic, a w międzyczasie poszukano dla niej ubrania. Godzinę później Roser stanęła przed Elisabeth czysta, z mokrą głową, ubrana w czarną spódnicę, krótką tunikę, która zakrywała jej brzuch, i buty na obcasie. Tej samej nocy Elisabeth zawiozła ją do domu pary angielskich kwakrów, których poznała na madryckim froncie, gdzie dostarczali żywność i odzież ofiarom konfliktu i zapewniali opiekę dzieciom.

– Posłuchaj, Roser, zostaniesz z nimi, jak długo będzie trzeba, co najmniej do czasu porodu. A potem zobaczymy. To dobrzy ludzie. Kwakrzy są zawsze tam, gdzie są najbardziej potrzebni. To święci, jedyni święci, jakich ja szanuję.

Długi płatek morza

Подняться наверх